Wywiady

Uwielbia sekrety i ma mnóstwo marzeń – wywiad z Magdaleną Kordel, autorką Wiosny cudów

Choć zaczę­ła pisać, by upo­rać się z bole­sny­mi wspo­mnie­nia­mi, oka­za­ło się, że jej książ­ki nio­są czy­tel­nicz­kom i czy­tel­ni­kom nadzie­ję. Autor­ka kil­ku best­sel­le­ro­wych cykli tym razem posta­no­wi­ła stwo­rzyć miej­sce tak cie­płe, że aż mru­czą­ce – i tak naro­dzi­ło się Kot­ko­wo, w któ­rym roz­gry­wa się akcja jej nowej serii – „Przy­sta­ni śpią­cych wiatrów”.

ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Akcja „Wio­sny cudów” roz­gry­wa się w Kot­ko­wie. Muszę przy­znać, że ta nazwa skra­dła moje ser­ce – jest uro­cza i przy­tul­na, pasu­je do mia­stecz­ka, w któ­rym moż­na liczyć na sąsiad­ki i sąsia­dów, a w pie­kar­ni na ser­nik na pocie­sze­nie. Wyda­je mi się, że nie była przy­pad­ko­wa… Kocha Pani zwie­rzę­ta, prawda?

MAGDALENA KORDEL: Tak, kocham bar­dzo. Odkąd pamię­tam. Mia­łam ogrom­ne szczę­ście wycho­wy­wać się w domu peł­nym zwie­rząt. Psy, koty, papuż­ki, cho­mi­ki, świn­ki mor­skie to byli sta­li towa­rzy­sze. Ale poja­wia­li się też inni: gołę­bie, któ­re z nie­wia­do­mych powo­dów chwi­lo­wo nie mogły latać, zabie­dzo­ny jeż, wie­wiór­ka z uszko­dzo­ną łap­ką, wró­ble ze zwich­nię­ty­mi skrzy­dła­mi. I to ja tę całą feraj­nę przy­no­si­łam do domu. Raz poja­wi­ły się nawet śli­ma­ki (tu jest dla mnie zagad­ką dla­cze­go się wte­dy tak bar­dzo upar­łam, żeby je prze­zi­mo­wać w domu ). Rodzi­ce pozwo­li­li a potem zima upły­nę­ła nad bie­dze­niem się, jak to towa­rzy­stwo wykar­mić. To były cza­sy, gdy na pomi­do­ry, sała­tę itd. trze­ba było cze­kać do wio­sny. A sko­ro już jeste­śmy przy „cza­sach” i zwie­rzę­tach, to był to okres, gdy na blo­ko­wych podwór­kach czę­sto włó­czy­ły się bez­pań­skie psy, w piw­ni­cach koci­ły się kot­ki. A ja razem z moim tatą mie­li­śmy tak, że takich bid nie potra­fi­li­śmy zosta­wić samym sobie. I za to jestem wdzięcz­na do dziś, za to zro­zu­mie­nie mojej wraż­li­wo­ści i dom otwar­ty na zwie­rza­ki wszel­kiej maści.

W tej chwi­li w naszym domu miesz­ka­ją trzy koty, pies i bli­żej nie­okre­ślo­na licz­ba rybek, kre­we­tek, glo­no­ja­dów i trzy bar­dzo wypa­sio­ne bocje!

A jeże­li cho­dzi o Kot­ko­wo, to gdy zasta­na­wia­łam się jakie mia­stecz­ko by mnie przy­cią­gnę­ło to przy­szło mi do gło­wy miej­sce cie­płe wręcz mru­czą­ce, otu­la­ją­ce, ale jed­no­cze­śnie takie, któ­re­go miesz­kań­cy będą mie­li wyraź­nie zary­so­wa­ne cha­rak­te­ry, swo­je zda­nie… Z tego wyła­nia się peł­no­krwi­sty kot! No i wylą­do­wa­łam ze Stel­lą i pozo­sta­ły­mi w Kotkowie.

Mam wra­że­nie, że ma Pani sła­bość do szczę­śli­wych zakoń­czeń… Czy to świa­do­ma decy­zja? Uczy­ni­ła Pani z hap­py endów swój znak rozpoznawczy?

M.K.: To bar­dzo prze­my­śla­na decy­zja, ale skła­ma­ła­bym gdy­bym powie­dzia­ła, że takie zało­że­nie towa­rzy­szy­ło mi od pierw­szej powie­ści. Po debiu­cie mia­łam spo­rą prze­rwę, zali­czy­łam dwa odrzu­ce­nia tek­stów i szcze­rze mówiąc w pew­nym momen­cie byłam prze­ko­na­na, że poza tą pierw­sza książ­ką, któ­ra się uka­za­ła, kolej­nych nie będzie. Ale w koń­cu spró­bo­wa­łam raz jesz­cze i poja­wie­nie się „Uro­czy­ska” zmie­ni­ło wszyst­ko. Już nie mia­łam kło­po­tu ze zna­le­zie­niem wydaw­cy. I wte­dy zaczę­łam się zasta­na­wiać. Wie­dzia­łam, że będę pisać, to było moje wiel­kie marze­nie, ale jed­no­cze­śnie stwier­dzi­łam, że nie chcia­ła­bym tyl­ko opo­wia­dać histo­rii. Że pra­gnę, żeby moje opo­wie­ści mia­ły głęb­szy sens żeby zosta­wa­ły z ludź­mi na dłu­go. I posta­no­wi­łam, że chcę budzić w Czy­tel­ni­kach nadzie­ję. Że bar­dzo pra­gnę, żeby po zamknię­ciu książ­ki opa­trzo­nej moim nazwi­skiem czu­li, że wszyst­ko jest moż­li­we. Że to lep­sze, wpraw­dzie nie przyj­dzie do nich samo, ale jest na wycią­gnię­cie ręki. I że zawsze war­to wal­czyć o sie­bie. W „Wio­śnie Cudów” jest taki frag­ment, któ­ry dokład­nie defi­niu­je moje podej­ście do tego tematu:

Dosta­niesz dokład­nie to, w co całym ser­cem wie­rzysz. Ludzie wyśmie­wa­ją książ­ki, fil­my, w któ­rych boha­te­ro­wie w koń­cu speł­nia­ją jakąś część swo­ich marzeń, ale ucie­ka im jed­no: to, że oni, ci książ­ko­wi i fil­mo­wi szczę­ścia­rze, nigdy, ale to nigdy nie godzą się z tym, cze­go nie chcą. Wal­czą o swo­je. Idą po to, a przy oka­zji zauwa­ża­ją swo­je błę­dy i sta­ra­ją się ich nie powtarzać…”

I takim podej­ściem do życia pra­gnę zara­żać swo­ich Czy­tel­ni­ków. Wia­rą w moc zmian, wia­rą w marze­nia, bo one napę­dza­ją nas do dzia­ła­nia i nada­ją życiu sens.

I rze­czy­wi­ście chy­ba z tym się koja­rzę: z cie­płem, wia­rą w lep­sze i naj­lep­sze i w te dobre zakoń­cze­nia wła­śnie. A że każ­de zakoń­cze­nie jest zara­zem począt­kiem, to mamy pięk­ny komplet.

Wio­sna cudów” poka­zu­je nam przede wszyst­kim per­spek­ty­wę Stel­li, ale to dopie­ro pierw­szy tom serii. Czy zdra­dzi Pani, cze­go może­my spo­dzie­wać się po kolej­nych? Czy będą kon­ty­nu­owa­ły opo­wieść o tej boha­ter­ce, czy może na przy­kład poświę­ci je Pani resz­cie rodzeństwa?

M.K.: Na pew­no Stel­la nie znik­nie i będzie odgry­wa­ła jed­ną z pierw­szo­pla­no­wych ról, ale poja­wi się też histo­ria resz­ty rodzeń­stwa. W kolej­nym tomie bli­żej pozna­my Melę, jed­ną z sióstr Stel­li – foto­graf­kę dzi­kiej przy­ro­dy, miło­śnicz­kę Biesz­czad. I już mogę powie­dzieć, że jej czę­ste wyjaz­dy w góry nie są podyk­to­wa­ne wyłącz­nie miło­ścią do tych rejo­nów. Mela szu­ka tam zupeł­nie cze­goś innego.

I oczy­wi­ście poza ludz­ki­mi boha­te­ra­mi będą ci inni, mię­dzy inny­mi sta­ry dwór, któ­ry ma swo­ją oso­bo­wość, tajem­ni­ce, duchy i wyraź­nie zary­so­wa­ny cha­rak­ter.

Fabu­ła „Wio­sny cudów” kon­cen­tru­je się wokół tajem­nic, któ­re odgry­wa­ją ogrom­ną rolę w życiu boha­te­rek i boha­te­rów. W fina­le zdra­dzi­ła Pani te sekre­ty – czy kolej­ne tomy „Przy­sta­ni Śpią­cych Wia­trów” będą przez to inne? A może w kolej­nych tomach poja­wią się kolej­ne tajem­ni­ce do rozwikłania?

M.K.: Z moje­go doświad­cze­nia wyni­ka, że roz­wi­kła­nie sekre­tów nigdy ich cał­ko­wi­cie nie wyczer­pu­je. I tu będzie podob­nie. To, że wyda­je nam się, że wie­my już wszyst­ko wca­le nie zna­czy, że tak jest. Jesz­cze nie­jed­na zagad­ka się poja­wi i nie­jed­na tajem­ni­ca będzie cze­ka­ła na odkrycie.

Dobrze mi się wyda­je, że lubi Pani sekre­ty? Widać to nawet w tytu­łach: cykl „Tajem­ni­ce”, powieść „Tajem­ni­ca bzów”… Lubi Pani wpro­wa­dzać czy­tel­nicz­ki i czy­tel­ni­ków w błąd, pod­su­wać myl­ne tropy?

M.K.: Uwiel­biam! Klu­czyć, pod­su­wać poszla­ki, wypro­wa­dzać na manow­ce. Spra­wia mi to ogrom­ną fraj­dę, gdy dopie­ro w trak­cie opo­wie­ści a naj­czę­ściej na jej koń­cu Czy­tel­ni­cy pozna­ją praw­dę i nie mogą otrzą­snąć się z zasko­cze­nia. Z cyklu „Tajem­ni­ce” jestem nie­sa­mo­wi­cie dum­na, bo ostat­ni tom zasko­czy wszyst­kich, któ­rzy cze­ka­ją na roz­wią­za­nie i któ­rzy są pew­ni, że już wszyst­ko wie­dzą i że roz­gryź­li sekre­ty Ade­li i Hali­ny. Myślę i mam ogrom­ną nadzie­ję, że jesz­cze przez dłu­gi czas po prze­czy­ta­niu ostat­nich stron, moi Czy­tel­ni­cy nie będą mogli uwie­rzyć, że cała histo­ria docze­ka­ła się wła­śnie takie­go fina­łu. Takie­go, któ­re­go nikt nie prze­wi­dział. A wra­ca­jąc do „Wio­sny Cudów”, to ostat­nio jed­na z moich czy­tel­ni­czek napi­sa­ła, że ta powieść powin­na mieć tytuł „Wio­sna Tajem­nic”, bo tam sekret goni sekret. Coś mi się wyda­je, że tajem­ni­ce są uzależniające!

W Pani powie­ściach prze­wi­ja­ją się też inne wąt­ki – domy z duszą, miłość do Włoch, nie­ty­po­we imio­na, wię­zi rodzin­ne… Czy ich połą­cze­nie to prze­pis na suk­ces według Mag­da­le­ny Kordel?

M.K.: To raczej cała Mag­da­le­na Kor­del. Piszę o tym co czu­ję, w co wie­rzę. O tym co mnie zachwy­ca, prze­ra­ża, o tym co kocham, do cze­go tęsk­nię. O tym co jest dla mnie waż­ne, nie­zbęd­ne do życia. Dzie­lę się sobą. Marze­nia­mi. Pasja­mi. Imio­na muszą paso­wać do boha­te­rów, być jak ich dru­ga skó­ra. Oni muszą się z nimi utoż­sa­miać, a ja muszę czuć, że one do nich pasu­ją. Czy to jest prze­pis na suk­ces? Nie mam poję­cia. Ale z całą pew­no­ścią jest to mój oso­bi­sty prze­pis na życie.

W Pani pisar­stwie rodzi­na też oka­za­ła się waż­na – mąż przy­ło­żył rękę do Pani debiu­tu. A czy potem też miał wpływ na Pani twórczość?

M.K.: Miał i cały czas ma. Począw­szy od wspar­cia, kibi­co­wa­nia, wyro­zu­mia­ło­ści, cie­pła… To wszyst­ko spra­wia, że będąc razem z Nim czu­ję się bez­piecz­na i nigdy nie jestem pozo­sta­wio­na samej sobie. To bar­dzo istot­ne w moim zawo­dzie. Pisa­nie to pra­ca, któ­rą wyko­nu­je się w samot­no­ści. Ale samot­ność a osa­mot­nie­nie to ogrom­na róż­ni­ca. W domu mogę być sobą, bo wiem, że spo­tkam się ze zro­zu­mie­niem. Rów­nież w tych momen­tach, gdy szar­pie mną bez­sil­ność twór­cza, gdy wyda­je mi się, że już nigdy wię­cej nic nie napi­szę. I wte­dy napraw­dę nie jest ze mną łatwo się doga­dać. A takie momen­ty, może nie­zbyt czę­sto ale jed­nak się zda­rza­ją. Bez wspar­cia i zdro­we­go roz­sąd­ku męża było­by mi bar­dzo trud­no dojść ze sobą do ładu. Poza tym Kuba przez dłu­gi czas był pierw­szym czy­tel­ni­kiem moich ksią­żek. I tym, któ­ry bez ogró­dek mówił co jego zda­niem jest nie tak. Piszę był, bo teraz dołą­czy­ła do nie­go nasza córka.

Zda­rza się, że w momen­tach, gdy mam pro­blem z jakąś ze scen, sia­da­my razem z mężem i ją prze­ga­du­je­my. Roz­bie­ra­my na czę­ści pierw­sze. To mój taki oso­bi­sty domo­wy redak­tor. Bez nie­go nic nie było­by takie jakie jest. Moje powie­ści również.

Pani cór­ka, Zuza Kor­del, poszła w Pani śla­dy i wyda­ła już dwie powie­ści. Zachę­ca­ła ją Pani do tej bran­ży czy może prze­ciw­nie, odra­dza­ła taką ścież­kę kariery?

M.K.: Bar­dzo jej kibi­co­wa­łam i kibi­cu­ję. Odra­dzać nigdy nie mia­łam zamia­ru, wie­dzia­łam, że przy jej zami­ło­wa­niu do pisa­nia, ogrom­nej wyobraź­ni, potrze­bie opo­wia­da­nia to było­by niczym innym jak pod­ci­na­niem skrzy­deł. Bycie pisa­rzem nie zawsze jest pro­ste. Ja przez wie­le lat cze­ka­łam na moment, gdy będę mogła ode­tchnąć głę­biej i powie­dzieć z ręką na ser­cu: to nie tyl­ko moje hob­by ale pra­ca, któ­ra zapew­ni mi utrzy­ma­nie. Ale Zuza przez ten cały czas była ze mną. Dosko­na­le wie­dzia­ła, co łączy się z tym zawo­dem. Mia­ła świa­do­mość jasnych i ciem­nych stron. Wie­dzia­ła, że czę­sto do przo­du posu­wa się mały­mi krocz­ka­mi. Ale mia­ła wiel­kie marze­nie i je speł­ni­ła. I zamie­rza dalej je speł­niać. A ja będę zawsze obok niej. Nie z goto­wą recep­tą, bo jej nie znam, ale z goto­wo­ścią wsparcia.

Czy sądzi Pani, że zdol­no­ści pisar­skie są dzie­dzicz­ne? Zuza mia­ła to we krwi?

M.K.: Na pew­no mia­ła warun­ki, któ­re pozwa­la­ły roz­wi­jać jej wyobraź­nię. W naszym domu zawsze dużo się czy­ta­ło, było mnó­stwo ksią­żek. Zuza od maleń­ko­ści cho­dzi­ła (wła­ści­wie to na począt­ku jeź­dzi­ła w wóz­ku) do biblio­te­ki. Byli­śmy zachłan­ni na lite­ra­tu­rę! I uwiel­bia­li­śmy snuć wła­sne wer­sje prze­czy­ta­nych opo­wie­ści. Ryso­wa­ły­śmy ilu­stra­cje do prze­czy­ta­nych bajek (cho­ciaż ja ryso­wać nie potra­fię i wycho­dzi­ły mi raczej boho­ma­zy). Ukła­da­ły­śmy wier­szy­ki. Zuza mia­ła wymy­ślo­nych przy­ja­ciół, któ­rych trak­to­wa­ło się w domu cał­kiem poważ­nie. Prze­ży­wa­ła przy­go­dy z naszy­mi zwie­rza­ka­mi, napi­sa­ła nawet o tym ksią­żecz­kę. Nie wiem, czy moż­na odzie­dzi­czyć dar pisa­nia, ale na pew­no moż­na stwo­rzyć warun­ki, któ­re sprzy­ja­ją temu, by go w sobie rozwinąć.

Boha­ter­ka „Wio­sny cudów” wyczu­wa nastro­je opusz­czo­nych budyn­ków – jed­ne tęsk­nią za tym, by ktoś w nich zamiesz­kał, inne są obo­jęt­ne i stra­ci­ły już nadzie­ję, jesz­cze inne – są zgorzk­nia­łe i nie­chęt­ne, goto­we utrud­nić życie każ­de­mu, kto posta­no­wi prze­kro­czyć ich próg. Wyobraź­my sobie, że książ­ki są jak domy. Jakie były­by Pani książ­ki? Tęsk­nią­ce za czy­tel­nicz­ka­mi i czy­tel­ni­ka­mi, zapra­sza­ją­ce ich mię­dzy okład­ki? A może obo­jęt­ne, nie­na­rzu­ca­ją­ce się? I czy zetknę­ła się Pani – jako czy­tel­nicz­ka – z książ­ka­mi tych trzech typów?

M.K.: Moje na pew­no były­by z tej pierw­szej kate­go­rii. Gar­ną­ce się do ludzi, przy­tu­la­ją­ce czy­tel­ni­ków, pra­gną­ce zaofe­ro­wać im to wszyst­ko co mają w sobie naj­lep­sze. Tęsk­nią­ce, bo nie­czy­ta­na, kurzą­ca się na pół­ce książ­ka nie może nie tęsk­nić. A czy ja tak odbie­ram książ­ki? Szcze­rze mówiąc nigdy aż do teraz się nad tym nie zasta­na­wia­łam. Ale rze­czy­wi­ście są takie, któ­re wcią­ga­ją od pierw­szych stron i nie dają o sobie zapo­mnieć, sta­ją się przy­ja­ciół­mi i towa­rzy­szą nam na dobre i na złe. Są takie, któ­re się czy­ta i nie ma się do nich żad­nych zastrze­żeń, ale jed­no­cze­śnie zapo­mi­na się o nich natych­miast jak tyl­ko się je odło­ży. To były­by te obo­jęt­ne. A w koń­cu wśród ksią­żek zda­rza­ją się też te, któ­re kom­plet­nie nam nie pasu­ją, któ­rych lek­tu­ra budzi pro­test i sprze­ciw. Czy­li kate­go­ria trze­cia: wro­gie i nie­chęt­ne. Chy­ba wszy­scy zetknę­li­śmy się z każ­dym z tych typów.

Minę­ła już chwi­la od pre­mie­ry „Wio­sny cudów” – z jakim odbio­rem spo­tka­ła się powieść?

M.K.: Bar­dzo dobrym. I za to bar­dzo dzię­ku­ję. Za zaufa­nie jakim darzą mnie Czy­tel­ni­cy. Za entu­zja­stycz­ne przyj­mo­wa­nie coraz to nowych serii i cier­pli­we cze­ka­nie na kon­ty­nu­acje tych jesz­cze nie­skoń­czo­nych. Oczy­wi­ście zda­ję sobie spra­wę, że każ­dy z tytu­łów ma swo­ich zwo­len­ni­ków i prze­ciw­ni­ków. Ale przy takiej ilo­ści ksią­żek to zupeł­nie nor­mal­ne i było­by dziw­ne gdy­by było ina­czej. A „Wio­snę Cudów” więk­szość moich Czy­tel­ni­ków przy­ję­ło bar­dzo, bar­dzo ser­decz­nie i dosta­ję mnó­stwo zapy­tań o to kie­dy poja­wi się kolej­ny tom. I korzy­sta­jąc z oka­zji powiem, że poja­wi się już nie­ba­wem. Nie będzie trze­ba na nie­go zbyt dłu­go czekać.

Przez ponad osiem lat pro­wa­dzi­ła Pani blo­ga, ale ostat­ni wpis pocho­dzi z paź­dzier­ni­ka 2020 roku. Czy jest szan­sa, że powró­ci Pani do blo­go­wa­nia, czy to już zamknię­ty rozdział?

M.K.: Przez moment myśla­łam, że tak. Bar­dzo byłam przy­wią­za­na do blo­ga. Dawał mnó­stwo moż­li­wo­ści, któ­rych nie ofe­ru­je fb i Insta­gram. Dzię­ki blo­go­wa­niu pozna­łam fan­ta­stycz­nych ludzi. I mie­li­śmy bar­dzo zgra­ną i zży­tą spo­łecz­ność, ale w pew­nym momen­cie zwy­czaj­nie zabra­kło mi cza­su. Posty poja­wia­ły się coraz rza­dziej aż w koń­cu zupeł­nie zarzu­ci­łam blo­go­wa­nie. Ale ostat­nio zatę­sk­ni­łam! Posta­no­wi­łam zało­żyć blo­ga, ale bar­dziej podróż­ni­cze­go… choć zna­jąc mnie to raczej nie powin­nam nasta­wiać się na jed­no­kie­run­ko­we dzia­ła­nia. I pew­nie skoń­czy się tym, że ten sta­ry też docze­ka się reaktywacji.

Prze­glą­da­łam Pani ofi­cjal­ną stro­nę na Face­bo­oku i natra­fi­łam na obra­zek z logo „Nie jestem sta­ty­stycz­nym Pola­kiem, lubię czy­tać książ­ki”. Czy to zna­czy, że zaglą­da Pani do nas, czy to może jed­no­ra­zo­wy zbieg okoliczności?

M.K.: To abso­lut­nie nie jest zbieg oko­licz­no­ści. Zaglą­dam do Was regu­lar­nie. Bar­dzo lubię „Nie­sta­ty­stycz­ne­go” i jestem, i pozo­sta­nę sta­łym gościem!

Czy utrzy­mu­je Pani kon­tak­ty z czy­tel­nicz­ka­mi i czy­tel­ni­ka­mi? A jeśli tak, czy mają one jakiś wpływ na to, co i jak Pani pisze?

M.K.: Tak, mam sta­ły kon­takt z Czy­tel­ni­ka­mi. Z nie­któ­ry­mi się zaprzy­jaź­ni­li­śmy i zży­li­śmy i to bar­dzo. A że piszę książ­ki oby­cza­jo­we, czy­li o tym co nam naj­bliż­sze, o tym co nas cie­szy, smu­ci, boli. O tym cze­go się boimy i na co cze­ka­my, krót­ko mówiąc o życiu, to żeby robić to auten­tycz­nie, taki kon­takt jest nie­zbęd­ny. I nie cho­dzi o kon­kret­ne histo­rie. Niko­go nie opi­su­ję, ale żeby pisać dobrze i tak by Czy­tel­nik mógł w tych opo­wie­ściach odna­leźć sie­bie to jest to konieczne.

Ma Pani na kon­cie licz­ne best­sel­le­ry, wier­ne gro­no czy­tel­ni­czek i czy­tel­ni­ków, wycho­wa­ła Pani swo­ją „następ­czy­nię” – czy ma Pani jesz­cze jakieś lite­rac­kie marzenia?

M.K.: Mnó­stwo! Marzy mi się napi­sa­nie powie­ści fan­ta­sy dla star­szej mło­dzie­ży… Albo dla doro­słych… Jesz­cze nigdy nie kon­stru­owa­łam takiej fabu­ły i dla­te­go nie wiem, co w rezul­ta­cie by mi z tego wyszło. Ale przy­mie­rzam się, mam plan, pomy­słów przy­by­wa. Coś z tego na pew­no będzie! Chcia­ła­bym też wró­cić na Kre­sy (pisa­łam już o przed­wo­jen­nym Lwo­wie, ale mam ape­tyt na wię­cej), ale wró­cić z takim roz­ma­chem, z rze­tel­nym tłem histo­rycz­nym, z auten­tycz­ny­mi ludź­mi, któ­rych już mało kto pamięta.

No i jesz­cze podró­że! Kocham odkry­wać nowe miej­sca i chcia­ła­bym o tych naj­pięk­niej­szych, tych któ­re mnie zauro­czy­ły napi­sać taki kor­de­lo­wy prze­wod­nik do czy­ta­nia. Ale taki, któ­ry w trak­cie lek­tu­ry spra­wi, że w koń­cu czy­ta­ją­cy nie wytrzy­ma, pode­rwie się i wycią­gnie z sza­fy sta­ry ple­cak, waliz­kę czy inną tor­bę i odku­rzy swo­je marze­nia. Zacznie pla­no­wać. Roz­ło­ży mapę. I wyru­szy w swo­ją podróż. Bo miejsc, któ­re są pięk­ne nie bra­ku­je. A nie­któ­re z nich są tuż za rogiem. Wła­śnie taki prze­wod­nik chcia­ła­bym napi­sać. Taki, któ­ry zara­żał­by chę­cią do szu­ka­nia wła­snych dróg.

Jest tych marzeń jesz­cze wię­cej, ale to dobrze, bo będę mia­ła w naj­bliż­szym cza­sie co spełniać!

Dzię­ku­ję ser­decz­nie za roz­mo­wę i poświę­co­ny czas!

Roz­ma­wia­ła Anna Tess Gołębiowska

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy