Choć zaczęła pisać, by uporać się z bolesnymi wspomnieniami, okazało się, że jej książki niosą czytelniczkom i czytelnikom nadzieję. Autorka kilku bestsellerowych cykli tym razem postanowiła stworzyć miejsce tak ciepłe, że aż mruczące – i tak narodziło się Kotkowo, w którym rozgrywa się akcja jej nowej serii – „Przystani śpiących wiatrów”.
ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Akcja „Wiosny cudów” rozgrywa się w Kotkowie. Muszę przyznać, że ta nazwa skradła moje serce – jest urocza i przytulna, pasuje do miasteczka, w którym można liczyć na sąsiadki i sąsiadów, a w piekarni na sernik na pocieszenie. Wydaje mi się, że nie była przypadkowa… Kocha Pani zwierzęta, prawda?
MAGDALENA KORDEL: Tak, kocham bardzo. Odkąd pamiętam. Miałam ogromne szczęście wychowywać się w domu pełnym zwierząt. Psy, koty, papużki, chomiki, świnki morskie to byli stali towarzysze. Ale pojawiali się też inni: gołębie, które z niewiadomych powodów chwilowo nie mogły latać, zabiedzony jeż, wiewiórka z uszkodzoną łapką, wróble ze zwichniętymi skrzydłami. I to ja tę całą ferajnę przynosiłam do domu. Raz pojawiły się nawet ślimaki (tu jest dla mnie zagadką dlaczego się wtedy tak bardzo uparłam, żeby je przezimować w domu ). Rodzice pozwolili a potem zima upłynęła nad biedzeniem się, jak to towarzystwo wykarmić. To były czasy, gdy na pomidory, sałatę itd. trzeba było czekać do wiosny. A skoro już jesteśmy przy „czasach” i zwierzętach, to był to okres, gdy na blokowych podwórkach często włóczyły się bezpańskie psy, w piwnicach kociły się kotki. A ja razem z moim tatą mieliśmy tak, że takich bid nie potrafiliśmy zostawić samym sobie. I za to jestem wdzięczna do dziś, za to zrozumienie mojej wrażliwości i dom otwarty na zwierzaki wszelkiej maści.
W tej chwili w naszym domu mieszkają trzy koty, pies i bliżej nieokreślona liczba rybek, krewetek, glonojadów i trzy bardzo wypasione bocje!
A jeżeli chodzi o Kotkowo, to gdy zastanawiałam się jakie miasteczko by mnie przyciągnęło to przyszło mi do głowy miejsce ciepłe wręcz mruczące, otulające, ale jednocześnie takie, którego mieszkańcy będą mieli wyraźnie zarysowane charaktery, swoje zdanie… Z tego wyłania się pełnokrwisty kot! No i wylądowałam ze Stellą i pozostałymi w Kotkowie.
Mam wrażenie, że ma Pani słabość do szczęśliwych zakończeń… Czy to świadoma decyzja? Uczyniła Pani z happy endów swój znak rozpoznawczy?
M.K.: To bardzo przemyślana decyzja, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że takie założenie towarzyszyło mi od pierwszej powieści. Po debiucie miałam sporą przerwę, zaliczyłam dwa odrzucenia tekstów i szczerze mówiąc w pewnym momencie byłam przekonana, że poza tą pierwsza książką, która się ukazała, kolejnych nie będzie. Ale w końcu spróbowałam raz jeszcze i pojawienie się „Uroczyska” zmieniło wszystko. Już nie miałam kłopotu ze znalezieniem wydawcy. I wtedy zaczęłam się zastanawiać. Wiedziałam, że będę pisać, to było moje wielkie marzenie, ale jednocześnie stwierdziłam, że nie chciałabym tylko opowiadać historii. Że pragnę, żeby moje opowieści miały głębszy sens żeby zostawały z ludźmi na długo. I postanowiłam, że chcę budzić w Czytelnikach nadzieję. Że bardzo pragnę, żeby po zamknięciu książki opatrzonej moim nazwiskiem czuli, że wszystko jest możliwe. Że to lepsze, wprawdzie nie przyjdzie do nich samo, ale jest na wyciągnięcie ręki. I że zawsze warto walczyć o siebie. W „Wiośnie Cudów” jest taki fragment, który dokładnie definiuje moje podejście do tego tematu:
„Dostaniesz dokładnie to, w co całym sercem wierzysz. Ludzie wyśmiewają książki, filmy, w których bohaterowie w końcu spełniają jakąś część swoich marzeń, ale ucieka im jedno: to, że oni, ci książkowi i filmowi szczęściarze, nigdy, ale to nigdy nie godzą się z tym, czego nie chcą. Walczą o swoje. Idą po to, a przy okazji zauważają swoje błędy i starają się ich nie powtarzać…”
I takim podejściem do życia pragnę zarażać swoich Czytelników. Wiarą w moc zmian, wiarą w marzenia, bo one napędzają nas do działania i nadają życiu sens.
I rzeczywiście chyba z tym się kojarzę: z ciepłem, wiarą w lepsze i najlepsze i w te dobre zakończenia właśnie. A że każde zakończenie jest zarazem początkiem, to mamy piękny komplet.
„Wiosna cudów” pokazuje nam przede wszystkim perspektywę Stelli, ale to dopiero pierwszy tom serii. Czy zdradzi Pani, czego możemy spodziewać się po kolejnych? Czy będą kontynuowały opowieść o tej bohaterce, czy może na przykład poświęci je Pani reszcie rodzeństwa?
M.K.: Na pewno Stella nie zniknie i będzie odgrywała jedną z pierwszoplanowych ról, ale pojawi się też historia reszty rodzeństwa. W kolejnym tomie bliżej poznamy Melę, jedną z sióstr Stelli – fotografkę dzikiej przyrody, miłośniczkę Bieszczad. I już mogę powiedzieć, że jej częste wyjazdy w góry nie są podyktowane wyłącznie miłością do tych rejonów. Mela szuka tam zupełnie czegoś innego.
I oczywiście poza ludzkimi bohaterami będą ci inni, między innymi stary dwór, który ma swoją osobowość, tajemnice, duchy i wyraźnie zarysowany charakter.
Fabuła „Wiosny cudów” koncentruje się wokół tajemnic, które odgrywają ogromną rolę w życiu bohaterek i bohaterów. W finale zdradziła Pani te sekrety – czy kolejne tomy „Przystani Śpiących Wiatrów” będą przez to inne? A może w kolejnych tomach pojawią się kolejne tajemnice do rozwikłania?
M.K.: Z mojego doświadczenia wynika, że rozwikłanie sekretów nigdy ich całkowicie nie wyczerpuje. I tu będzie podobnie. To, że wydaje nam się, że wiemy już wszystko wcale nie znaczy, że tak jest. Jeszcze niejedna zagadka się pojawi i niejedna tajemnica będzie czekała na odkrycie.
Dobrze mi się wydaje, że lubi Pani sekrety? Widać to nawet w tytułach: cykl „Tajemnice”, powieść „Tajemnica bzów”… Lubi Pani wprowadzać czytelniczki i czytelników w błąd, podsuwać mylne tropy?
M.K.: Uwielbiam! Kluczyć, podsuwać poszlaki, wyprowadzać na manowce. Sprawia mi to ogromną frajdę, gdy dopiero w trakcie opowieści a najczęściej na jej końcu Czytelnicy poznają prawdę i nie mogą otrząsnąć się z zaskoczenia. Z cyklu „Tajemnice” jestem niesamowicie dumna, bo ostatni tom zaskoczy wszystkich, którzy czekają na rozwiązanie i którzy są pewni, że już wszystko wiedzą i że rozgryźli sekrety Adeli i Haliny. Myślę i mam ogromną nadzieję, że jeszcze przez długi czas po przeczytaniu ostatnich stron, moi Czytelnicy nie będą mogli uwierzyć, że cała historia doczekała się właśnie takiego finału. Takiego, którego nikt nie przewidział. A wracając do „Wiosny Cudów”, to ostatnio jedna z moich czytelniczek napisała, że ta powieść powinna mieć tytuł „Wiosna Tajemnic”, bo tam sekret goni sekret. Coś mi się wydaje, że tajemnice są uzależniające!
W Pani powieściach przewijają się też inne wątki – domy z duszą, miłość do Włoch, nietypowe imiona, więzi rodzinne… Czy ich połączenie to przepis na sukces według Magdaleny Kordel?
M.K.: To raczej cała Magdalena Kordel. Piszę o tym co czuję, w co wierzę. O tym co mnie zachwyca, przeraża, o tym co kocham, do czego tęsknię. O tym co jest dla mnie ważne, niezbędne do życia. Dzielę się sobą. Marzeniami. Pasjami. Imiona muszą pasować do bohaterów, być jak ich druga skóra. Oni muszą się z nimi utożsamiać, a ja muszę czuć, że one do nich pasują. Czy to jest przepis na sukces? Nie mam pojęcia. Ale z całą pewnością jest to mój osobisty przepis na życie.
W Pani pisarstwie rodzina też okazała się ważna – mąż przyłożył rękę do Pani debiutu. A czy potem też miał wpływ na Pani twórczość?
M.K.: Miał i cały czas ma. Począwszy od wsparcia, kibicowania, wyrozumiałości, ciepła… To wszystko sprawia, że będąc razem z Nim czuję się bezpieczna i nigdy nie jestem pozostawiona samej sobie. To bardzo istotne w moim zawodzie. Pisanie to praca, którą wykonuje się w samotności. Ale samotność a osamotnienie to ogromna różnica. W domu mogę być sobą, bo wiem, że spotkam się ze zrozumieniem. Również w tych momentach, gdy szarpie mną bezsilność twórcza, gdy wydaje mi się, że już nigdy więcej nic nie napiszę. I wtedy naprawdę nie jest ze mną łatwo się dogadać. A takie momenty, może niezbyt często ale jednak się zdarzają. Bez wsparcia i zdrowego rozsądku męża byłoby mi bardzo trudno dojść ze sobą do ładu. Poza tym Kuba przez długi czas był pierwszym czytelnikiem moich książek. I tym, który bez ogródek mówił co jego zdaniem jest nie tak. Piszę był, bo teraz dołączyła do niego nasza córka.
Zdarza się, że w momentach, gdy mam problem z jakąś ze scen, siadamy razem z mężem i ją przegadujemy. Rozbieramy na części pierwsze. To mój taki osobisty domowy redaktor. Bez niego nic nie byłoby takie jakie jest. Moje powieści również.
Pani córka, Zuza Kordel, poszła w Pani ślady i wydała już dwie powieści. Zachęcała ją Pani do tej branży czy może przeciwnie, odradzała taką ścieżkę kariery?
M.K.: Bardzo jej kibicowałam i kibicuję. Odradzać nigdy nie miałam zamiaru, wiedziałam, że przy jej zamiłowaniu do pisania, ogromnej wyobraźni, potrzebie opowiadania to byłoby niczym innym jak podcinaniem skrzydeł. Bycie pisarzem nie zawsze jest proste. Ja przez wiele lat czekałam na moment, gdy będę mogła odetchnąć głębiej i powiedzieć z ręką na sercu: to nie tylko moje hobby ale praca, która zapewni mi utrzymanie. Ale Zuza przez ten cały czas była ze mną. Doskonale wiedziała, co łączy się z tym zawodem. Miała świadomość jasnych i ciemnych stron. Wiedziała, że często do przodu posuwa się małymi kroczkami. Ale miała wielkie marzenie i je spełniła. I zamierza dalej je spełniać. A ja będę zawsze obok niej. Nie z gotową receptą, bo jej nie znam, ale z gotowością wsparcia.
Czy sądzi Pani, że zdolności pisarskie są dziedziczne? Zuza miała to we krwi?
M.K.: Na pewno miała warunki, które pozwalały rozwijać jej wyobraźnię. W naszym domu zawsze dużo się czytało, było mnóstwo książek. Zuza od maleńkości chodziła (właściwie to na początku jeździła w wózku) do biblioteki. Byliśmy zachłanni na literaturę! I uwielbialiśmy snuć własne wersje przeczytanych opowieści. Rysowałyśmy ilustracje do przeczytanych bajek (chociaż ja rysować nie potrafię i wychodziły mi raczej bohomazy). Układałyśmy wierszyki. Zuza miała wymyślonych przyjaciół, których traktowało się w domu całkiem poważnie. Przeżywała przygody z naszymi zwierzakami, napisała nawet o tym książeczkę. Nie wiem, czy można odziedziczyć dar pisania, ale na pewno można stworzyć warunki, które sprzyjają temu, by go w sobie rozwinąć.
Bohaterka „Wiosny cudów” wyczuwa nastroje opuszczonych budynków – jedne tęsknią za tym, by ktoś w nich zamieszkał, inne są obojętne i straciły już nadzieję, jeszcze inne – są zgorzkniałe i niechętne, gotowe utrudnić życie każdemu, kto postanowi przekroczyć ich próg. Wyobraźmy sobie, że książki są jak domy. Jakie byłyby Pani książki? Tęskniące za czytelniczkami i czytelnikami, zapraszające ich między okładki? A może obojętne, nienarzucające się? I czy zetknęła się Pani – jako czytelniczka – z książkami tych trzech typów?
M.K.: Moje na pewno byłyby z tej pierwszej kategorii. Garnące się do ludzi, przytulające czytelników, pragnące zaoferować im to wszystko co mają w sobie najlepsze. Tęskniące, bo nieczytana, kurząca się na półce książka nie może nie tęsknić. A czy ja tak odbieram książki? Szczerze mówiąc nigdy aż do teraz się nad tym nie zastanawiałam. Ale rzeczywiście są takie, które wciągają od pierwszych stron i nie dają o sobie zapomnieć, stają się przyjaciółmi i towarzyszą nam na dobre i na złe. Są takie, które się czyta i nie ma się do nich żadnych zastrzeżeń, ale jednocześnie zapomina się o nich natychmiast jak tylko się je odłoży. To byłyby te obojętne. A w końcu wśród książek zdarzają się też te, które kompletnie nam nie pasują, których lektura budzi protest i sprzeciw. Czyli kategoria trzecia: wrogie i niechętne. Chyba wszyscy zetknęliśmy się z każdym z tych typów.
Minęła już chwila od premiery „Wiosny cudów” – z jakim odbiorem spotkała się powieść?
M.K.: Bardzo dobrym. I za to bardzo dziękuję. Za zaufanie jakim darzą mnie Czytelnicy. Za entuzjastyczne przyjmowanie coraz to nowych serii i cierpliwe czekanie na kontynuacje tych jeszcze nieskończonych. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że każdy z tytułów ma swoich zwolenników i przeciwników. Ale przy takiej ilości książek to zupełnie normalne i byłoby dziwne gdyby było inaczej. A „Wiosnę Cudów” większość moich Czytelników przyjęło bardzo, bardzo serdecznie i dostaję mnóstwo zapytań o to kiedy pojawi się kolejny tom. I korzystając z okazji powiem, że pojawi się już niebawem. Nie będzie trzeba na niego zbyt długo czekać.
Przez ponad osiem lat prowadziła Pani bloga, ale ostatni wpis pochodzi z października 2020 roku. Czy jest szansa, że powróci Pani do blogowania, czy to już zamknięty rozdział?
M.K.: Przez moment myślałam, że tak. Bardzo byłam przywiązana do bloga. Dawał mnóstwo możliwości, których nie oferuje fb i Instagram. Dzięki blogowaniu poznałam fantastycznych ludzi. I mieliśmy bardzo zgraną i zżytą społeczność, ale w pewnym momencie zwyczajnie zabrakło mi czasu. Posty pojawiały się coraz rzadziej aż w końcu zupełnie zarzuciłam blogowanie. Ale ostatnio zatęskniłam! Postanowiłam założyć bloga, ale bardziej podróżniczego… choć znając mnie to raczej nie powinnam nastawiać się na jednokierunkowe działania. I pewnie skończy się tym, że ten stary też doczeka się reaktywacji.
Przeglądałam Pani oficjalną stronę na Facebooku i natrafiłam na obrazek z logo „Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki”. Czy to znaczy, że zagląda Pani do nas, czy to może jednorazowy zbieg okoliczności?
M.K.: To absolutnie nie jest zbieg okoliczności. Zaglądam do Was regularnie. Bardzo lubię „Niestatystycznego” i jestem, i pozostanę stałym gościem!
Czy utrzymuje Pani kontakty z czytelniczkami i czytelnikami? A jeśli tak, czy mają one jakiś wpływ na to, co i jak Pani pisze?
M.K.: Tak, mam stały kontakt z Czytelnikami. Z niektórymi się zaprzyjaźniliśmy i zżyliśmy i to bardzo. A że piszę książki obyczajowe, czyli o tym co nam najbliższe, o tym co nas cieszy, smuci, boli. O tym czego się boimy i na co czekamy, krótko mówiąc o życiu, to żeby robić to autentycznie, taki kontakt jest niezbędny. I nie chodzi o konkretne historie. Nikogo nie opisuję, ale żeby pisać dobrze i tak by Czytelnik mógł w tych opowieściach odnaleźć siebie to jest to konieczne.
Ma Pani na koncie liczne bestsellery, wierne grono czytelniczek i czytelników, wychowała Pani swoją „następczynię” – czy ma Pani jeszcze jakieś literackie marzenia?
M.K.: Mnóstwo! Marzy mi się napisanie powieści fantasy dla starszej młodzieży… Albo dla dorosłych… Jeszcze nigdy nie konstruowałam takiej fabuły i dlatego nie wiem, co w rezultacie by mi z tego wyszło. Ale przymierzam się, mam plan, pomysłów przybywa. Coś z tego na pewno będzie! Chciałabym też wrócić na Kresy (pisałam już o przedwojennym Lwowie, ale mam apetyt na więcej), ale wrócić z takim rozmachem, z rzetelnym tłem historycznym, z autentycznymi ludźmi, których już mało kto pamięta.
No i jeszcze podróże! Kocham odkrywać nowe miejsca i chciałabym o tych najpiękniejszych, tych które mnie zauroczyły napisać taki kordelowy przewodnik do czytania. Ale taki, który w trakcie lektury sprawi, że w końcu czytający nie wytrzyma, poderwie się i wyciągnie z szafy stary plecak, walizkę czy inną torbę i odkurzy swoje marzenia. Zacznie planować. Rozłoży mapę. I wyruszy w swoją podróż. Bo miejsc, które są piękne nie brakuje. A niektóre z nich są tuż za rogiem. Właśnie taki przewodnik chciałabym napisać. Taki, który zarażałby chęcią do szukania własnych dróg.
Jest tych marzeń jeszcze więcej, ale to dobrze, bo będę miała w najbliższym czasie co spełniać!
Dziękuję serdecznie za rozmowę i poświęcony czas!
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska