Czytając doniesienia o miniserialu „Wiedźmin: Rodowód krwi”, nie spodziewałam się, że będzie on wierny twórczości Andrzeja Sapkowskiego, ale miałam nadzieję, że przynajmniej sam w sobie okaże się interesujący. Niestety produkcja zawodzi na obu tych płaszczyznach, a nieliczne dobre pomysły toną w morzu chaosu.
Chyba najdziwniejsze w serialu „Wiedźmin. Rodowód krwi” jest to, że nawet kiedy twórcy mieli już dobre pomysły, to zupełnie nie potrafili z nich skorzystać. Ot, angaż dla Joeya Bateya, czyli Jaskra z „Wiedźmina”. Publika go pokochała, a „Toss a Coin to Your Witcher” czy „Burn Butcher Burn” okazały się hitami. Skoro aktor pojawił się w projekcie, naturalnym wyborem wydawałoby się uczynić go narratorem i okrasić odcinki balladami, prawda? Byłam absolutnie przekonana, że tak właśnie będzie, i że choćby dlatego warto będzie obejrzeć „Rodowód krwi”. Niestety, Jaskier w serialu występuje w wartościach homeopatycznych, a jego śpiew usłyszymy raz… w czasie napisów końcowych ostatniego odcinka. Narratorka, owszem, pojawia się – jest to Seanchai (Minnie Driver) i jej wątek jest zwyczajnie zbędny.
POETYCKI POTENCJAŁ
Właśnie, muzyka – można by pomyśleć, że jest nierozerwalnie związana z „Wiedźminem”. Jest oczywiście Jaskier Joeya Bateya i jego „Toss a Coin…” (muzyka: Sonya Belousova i Giona Ostinelli tekst: Jenny Klein, Sonya Belousova i Giona Ostinelli), ale przecież nie tylko! Polska niesławna produkcja (co ciekawe – zawsze miałam wrażenie, że mimo pewnych naprawdę fatalnych elementów, krytykowano ją na wyrost i zdaje się, że dopiero po latach wiele osób zaczyna ją doceniać) dała nam „Zapachniało powiewem jesieni” w wykonaniu Zbigniewa Zamachowskiego (też w roli Jaskra) do muzyki Grzegorza Ciechowskiego i tekstu Andrzeja Sapkowskiego, a growy „Wiedźmin 3. Dziki Gon” – „Wilczą zamieć” – na którą złożyły się tekst Aleksandry Motyki, muzyka Marcina Przybyłowicza oraz śpiew Anny Terpiłowskiej (w angielskiej wersji „The Wolven Storm” śpiewa Emma Hiddleston) – czyli pieśń ukochanej Jaskra, trubadurki Priscilli.
Z takim muzycznym dziedzictwem wiedźmińskiego świata można by uznać, że uczynienie główną bohaterką bardki będzie strzałem w dziesiątkę. Coś jednak nie zagrało. Co prawda Sophie Brown wcielająca się w elfkę Éile znaną też jako Skowronek ma przepiękny głos, a „Stay With Me, Oh, Lover” oraz „Black Rose” naprawdę mają moc, ale mam wrażenie, że mdłe tło serialu wysysa ją z tych ballad. Naprawdę o wiele lepiej trafiły do mnie wysłuchane solo niż jako część ścieżki dźwiękowej…
Dodam jeszcze, że naprawdę nie mogę zrozumieć, jak można było zmarnować potencjał dwojga śpiewających aktorów, nie pisząc wspólnej ballady dla Éile i Jaskra! Oczywiście te postaci nie spotykają się na ekranie i rozdziela je 1200 lat, ale przecież to kwestia dobrego tekstu i dobrego montażu: Éile śpiewająca balladę o wydarzeniach bieżących, Jaskier – o tym, czego dowiaduje się o historii, by później ich głosy połączyły się w ponadczasowym przesłaniu. W niskobudżetowym musicalu „Dr. Horrible’s Sing-Along Blog” dostajemy pięknie zmontowany duet Neila Patricka Harrisa i Felicii Day „My Eyes”, choć fabularnie każde z bohaterów śpiewa samo do siebie. Da się? Oczywiście, że się da, wystarczy dobry pomysł i świadomość atutów, jakie ma się w ręce.
Dobrze, dość refleksji o tym, co mogło być… Wróćmy do tego, co jest.
NIJAKA NARRATORKA
Po krótkim wstępie, w którym Seanchai ratuje życie Jaskra, by ten mógł poznać niezwykłą historię i przekuć ją w pieśń, deklaruje: „Przekradam się między światami i epokami, zbierając zapomniane historie. Ożywiam je na nowo, gdy są potrzebne”. Mówiąc krótko – Netflix wprowadza nową bohaterkę – potężną, podróżującą w czasie i przestrzeni zmiennokształtną postać tylko po to, żeby opowiedziała historię Jaskrowi, by ten mógł ją przekazać dalej. Dlaczego nie ingeruje w inny sposób, skoro była w stanie zatrzymać w czasie całą temerską armię, by mieć pewność, że Jaskier przeżyje? Nie dowiemy się tego. Nie jest to w dodatku jedyny absurd związany z postacią narratorki – najgorszym jest absolutna łopatologia. Narratorka powtarza to, co widzimy na ekranie do tego stopnia, że gdy drużyna bohaterów powiększa się, relacjonuje: „I tak dwoje stało się trojgiem” – za każdym razem!
I znów twórcy kompletnie nie wykorzystali potencjału rozwiązania, które wybrali – „Wiedźmin. Rodowód krwi” miał pierwotnie liczyć sześć odcinków i tyle materiału przygotowano, ale finalnie objętość serialu skrócono do czterech części. Niestety, te cięcia widać – postać w jednej scenie przebywa w więzieniu, w innej jest wolna w zupełnie innej części kontynentu. Bohaterowie jadą konno, a chwilę później idą pieszo. Co się wydarzyło pomiędzy tymi scenami? Nie wiemy. Jeśli dokrętki były zbyt kosztowne, to właśnie tutaj mogłaby odezwać się narratorka! Dlaczego nie uzupełnia luk fabularnych? Oczywiście nadal nie wyeliminowałoby to oczywistych błędów w montażu, ale przynajmniej dopowiadałoby te fragmenty fabuły, których wycięcie zostawiło brzydkie szwy. Postaci na ekranie potrafię policzyć samodzielnie.
Piszę o twórcach, ale nie przybliżyłam ich jeszcze. Za miniserial „Wiedźmin. Rodowód krwi” odpowiadają Declan De Barra i Lauren Schmidt Hissrich – oboje pracujący przy głównej serii. De Barra napisał scenariusze do dwóch odcinków „Wiedźmina”: to „O bankietach, bękartach i pochówkach” (sezon 1, odcinek 4) oparty na „Kwestii ceny” i „Mieczu przeznaczenia” oraz „Ziarno prawdy” (sezon 2, odcinek 1) bazujący na opowiadaniu o tym samym tytule. Lauren Schmidt Hissrich to oczywiście matka serialowego „Wiedźmina” – showrunnerka całej serii, a ponadto scenarzystka. Napisała scenariusze do odcinków “Początek końca” (sezon 1, odcinek 1) na podstawie „Mniejszego zła”, „Coś więcej” (sezon 1, odcinek 8) na podstawie opowiadania o tym samym tytule i „Rodzina” (sezon 2, odcinek 8). Bez wątpienia są to więc osoby, które zarówno miały wkład (w przypadku Lauren Schmidt Hissrich – ogromny!) w kształt serialu i powinny dobrze znać twórczość Andrzeja Sapkowskiego. Niestety „Wiedźmin: Rodowód krwi” odbiega nie tylko od książek, ale też od głównej serii.
DRĘTWA DRUŻYNA
Kolejnym problemem twórców są postaci. W misji stworzenia pierwszego wiedźmina bierze udział siedem osób. Tak naprawdę tylko jedna z nich to postać z krwi i kości.
Krasnoludzka wojowniczka Meldof wyróżnia się na tle pozostałych bohaterów dopracowaniem: poznajemy jej przeszłość, charakter, motywacje. W jej rolę wcieliła się niskorosła aktorka Francesca Mills, która naprawdę błyszczy. Miałam wrażenie, że znakomicie bawiła się tą rolą, czym wyróżniała się na tle reszty drużyny – bardzo możliwe, że tylko ona naprawdę miała co grać. W wypowiedziach Meldof przemycane są smaczki o świecie, nie brak jej humoru, ale potrafi też wzruszyć. Meldof dzierży magiczny młot – Gwen. Opowieść o tej dwójce jest bardziej interesująca niż cała reszta serialu.
Kolejni bohaterowie zostają zaledwie zarysowani: to Fjall z Klanu Psa (Laurence O’Fuarain), wspominana już Éile zwana Skowronkiem (Sophia Brown), Scian z plemienia Ducha (Michelle Yeoh) i Syndril (Zach Wyatt). I jest jeszcze dwójka: Zacaré (Lizzie Annis) oraz Callan zwany Bratem Śmiercią (Huw Novelli) – którzy są tak doskonale zbędni, że nie rozumiem, dlaczego nie zostali wycięci jeszcze na etapie scenariusza. Każdą scenę z ich udziałem można by przepisać na inne postaci bez żadnego uszczerbku dla fabuły.
Choć bohaterów łączy wspólna misja, to formowanie drużyny jest całkowicie pretekstowe, przypomina raczej średnią sesję RPG, w której Mistrz Gry chce tylko odhaczyć początek, żeby móc przejść do tego, co zaplanował. Niestety z tego powodu trudno im kibicować – postaci są nijakie, papierowe i płaskie, poza Meldof mamy do czynienia z nosicielami pojedynczych cech, a nie z konkretnymi osobami.
Poza drużyną nie jest lepiej – księżniczka Merwyn (Mirren Mack) jest nijaka, mag Balor (Lenny Henry) to stereotypowy czarny charakter, a generał Eredin (Jacob Collins-Levy) mógłby wzbudzać nieco emocji, gdyby nie fakt, że nie ma w nim nic z postaci, którą poznajemy w „Pani Jeziora” czy growym „Dzikim Gonie”.
BRZYDKI BAŁAGAN
W szwach rozchodzi się też świat przedstawiony. Fabuła „Rodowodu krwi” rozgrywa się 1200 lat przed wydarzeniami z „Wiedźmina”, na Kontynencie nie pojawili się jeszcze ludzie ani potwory, które przybyły wraz z nimi. Planetą władają elfy i krasnoludy. Problem polega na tym, że w sumie nie widać specjalnej różnicy między tymi czasami a czasami Geralta z Rivii. Elfy zachowują się i ubierają się jak ludzie, ich cywilizacja nie ma w sobie nic unikatowego. Relacje elfów i krasnoludów przypominają relacje ludzi i elfów z „Wiedźmina”. Co więcej, przedstawienie ras (szczególnie krasnoludów) nie do końca współgra z tym, co widzieliśmy w głównym serialu. Chociaż nie – historia krasnoludów jest niespójna już na poziomie „Rodowodu krwi”. To, czego się o nich dowiadujemy kompletnie nie ma przełożenia na to, jak funkcjonują. Opowiedzenie tej rasy na nowo? Czemu nie! Ale wypadałoby w tym zachować choć odrobinę konsekwencji. Twórcy „Rodowodu krwi” jej nie mają, po prostu dopisują losowe fakty do fabuły i nie kontynuują ich w żaden sposób.
Mnóstwo też w fabule drobnych głupotek czy potknięć chronologicznych. Ot – Klan Psa otruł wszystkich członków plemienia Ducha (choć jego członkowie nie mają świadomości, że Scian przetrwała) – a jednocześnie Fjall z Klanu Psa jest przekonany, że plemię Ducha to tylko mit. Jakim cudem, skoro do wydarzenia musiało dojść albo za życia jego ojca, a może i jego samego? W rozmowie Brata Śmierci z Meldof dowiadujemy się, że w przeszłości elfy krzywdziły krasnoludy, ale to były dawne czasy – a fabuła pierwszego odcinka skupia się na podpisaniu pokoju między królestwami elfów a królestwem krasnoludów, więc mowa o jak najbardziej teraźniejszym konflikcie.
Swoją drogą sytuacja geopolityczna świata jest tak prosta, że można by ją streścić w jednym – dwóch zdaniach, a ma się wrażenie, że twórcy są przekonani o jej ogromnym skomplikowaniu i wyjaśniają ją kilkakrotnie. W efekcie w pierwszych dwóch odcinkach prawie nic się nie dzieje.
Tak naprawdę całą fabułę „Rodowodu krwi” można by zmieścić w dwugodzinnym filmie – przyznam, że nie wyobrażam sobie oglądania pierwotnych sześciu odcinków. Z jednej strony może wówczas postaci nabrałyby głębi… z drugiej – serial jest tak pełen dłużyzn, że naprawdę dałoby się przedstawić je lepiej w tym czasie ekranowym, który dostały. Sądzę więc, że to nie długość odcinków jest problemem, a kiepski scenariusz, który próbowano ratować zagęszczeniem wydarzeń.
Przyznam, że przed seansem wyszłam z założenia, że nawet jeśli fabuła będzie kiepska, to przynajmniej pooglądam śliczne obrazki, ale nawet to założenie sprawdziło się tylko połowicznie. Owszem, plenery zapierają dech w piersiach, ale już kostiumy są średnie, a miejscami wręcz kiepskie. Księżniczka Merwyn z początku przebiera się chyba co scenę, a każdy z jej strojów jest coraz bardziej nieudany – także w momentach, w których wyraźnie powinna olśniewać otoczenie. Najważniejsza kobieta w królestwie wygląda, jakby zaopatrywała się w lumpeksie – ale w dniu przed dostawą towaru, kiedy już wszystkie ładne ubrania wykupiono i zostały tylko tandetne, zniszczone i porozciągane, które na nikim nie leżą odpowiednio. (Nie, nie uważam, żeby ubieranie się w lumpeksie było czymś złym czy wstydliwym, ba, uważam, że można tam trafić na prawdziwe perełki – ale w lumpeksie, w którym ubierała się Merwyn, wszystkie perełki czy ubrania po prostu przyzwoite wykupił ktoś przed nią. Może Meldof? Ona akurat dobrze wygląda). Co ciekawe, jeden z kupców, który w fabule pojawia się epizodycznie, ma ubrania zaprojektowane lepiej od Merwyn, co szczególnie rzuca się w oczy, gdy pojawiają się w tym samym pomieszczeniu.
PRAWILNE POZYTYWY
Czy to znaczy, że nic w „Rodowodzie Krwi” nie działa?
Dobrze wypada sama Koniunkcja Sfer – czyli wydarzenie, któremu tak naprawdę serial miał być poświęcony i dzięki któremu na Kontynencie pojawili się ludzie. Problem polega na tym, że to dosłownie ostatnie minuty serialu. Kiedy wreszcie coś naprawdę działa, pojawiają się napisy końcowe.
Dobrze wypada wątek Ithlinne (Ella Schrey-Yeats) – legendarnej elfiej wieszczki – ta jednak pojawia się dosłownie na chwilę, to bardziej cameo niż epizod.
Interesujący był też zamysł, o którym pośrednio już wspomniałam – mianowicie opowiadanie historii oraz rola bardów i bardek. Serial mocno podkreśla rolę opowieści: Seanchai pilnuje tych, które są ważne dla losów świata, ballady Jaskra dosłownie ratują mu życie, ballady Skowronka dają ludziom nadzieję i siłę, a dla niej samej mają być odkupieniem, Balor z kolei kilkakrotnie podkreśla, że jego przeciwnicy muszą zostać zgładzeni, nim staną się bohaterami pieśni, która będzie paliwem dla ludu.
Ballady mocno wpływają na życie Éile. Wojowniczka z Klanu Kruka wstydzi się przemocy, której była sprawczyni, więc porzuca miecz, przybiera imię Skowronek i staje się bardką, by nieść ludziom otuchę i w ten sposób odkupić dawne grzechy. Jednocześnie z tego powodu pogardza nią rodzina oraz dawna mistrzyni. Gdy jednak poznajemy Éile, spotyka ją tragedia, przez którą postanawia porzucić muzykę i ponownie sięgnąć po broń. W ważnych momentach, w których spodziewalibyśmy się usłyszeć jej śpiew, Éile tylko mówi. Jej ballady śpiewają inni. Ona sama robi to rzadko, co jest interesującym zabiegiem fabularnym, ale by zwróciło uwagę, potrzebny byłby lepszy scenariusz. W momencie gdy ballady Skowronka są jedną z nielicznych zalet, to nie wystarczy, by udźwignąć całą opowieść.
Możliwe, że problemem jest też to, że twórcy postawili na dwa utwory – z jednej strony mamy mocne i poruszające wykonanie „Stay With Me, Oh, Lover” w odcinku „Wojownicy, stypy i cudowne światy” (to jedna z lepszych scen serialu), z drugiej wyraźnie ważniejsza dla ludności kontynentu jest „Black Rose”. Może gdyby główny utwór był jeden, bardziej spinałby serial klamrą?
Dlaczego jednak piszę, że zamysł był interesujący, a nie, że to ważna zaleta? Znów problemem jest łopatologia. Przesłanie zostało powtórzone tyle razy, że zamiast refleksji nad rolą opowieści w naszym życiu, zostaje tylko zirytowanie. Można by wręcz zacząć się zastanawiać, czy scenariusz nie miał sabotować serialu…
WAŻKIE WYZWANIE
Ciekawym wątkiem poruszanym przez twórców jest walka klas – i znów, w ostatnim odcinku wybrzmiewa wręcz łopatologicznie, ale drobne elementy budujące ten wątek pojawiają się od samego początku. Pieśni Skowronka trafiają do ludu: rolników, rzemieślników, karczmarzy. To byłaby naprawdę ciekawa historia… jednak poza wiedźmińskim światem. Ta fabuła rozgrywa się 1200 lat przed feudalizmem. Trochę za wcześnie na rewolucję proletariatu, niestety, bo nic, co wydarzy się później, nie sugeruje, by taka zmiana w myśleniu zaszła na Kontynencie. Ten wątek wygląda, jakby twórcy mieli pomysł na nietypową historię fantasy, ale bali się napisać ją od A do Z, więc wepchnęli ją w prequel „Wiedźmina”, do którego nie byli w stanie jej wpasować.
Warto tu zauważyć, że serial całkiem zgrabnie dba o reprezentację: Éile, Syndril i Balor są czarni, a Scian odgrywa aktorka chińskiego pochodzenia. W rolę Meldof wcieliła się aktorka niskorosła, z kolei Fenrick (Amy Murray) posługuje się językiem migowym. W fabule pojawia się dobrze opowiedziana historia miłości dwóch kobiet (dziejąca się poza kadrem) oraz epizod związku dwóch mężczyzn – mający zresztą ważne znaczenie dla fabuły. Jeśli do tego dodać dużą rolę i sprawczość bohaterek, to dostalibyśmy naprawdę spory plus, tylko co z tego, jeśli cały serial jest na tyle męczący, że mało kto doceni taką reprezentację?
Podsumowując: naprawdę nie wiem, dla kogo jest ten serial. Na pewno nie dla miłośniczek i miłośników książek Andrzeja Sapkowskiego czy choćby gier komputerowych z serii „Wiedźmin” – im większa wiedza o tym uniwersum, tym większe będzie zgrzytanie zębami. Raczej nie dla fanów fantasy, którzy szukają dla siebie czegoś nowego – serial nie za bardzo stoi na własnych nogach, podpiera się sławą „Wiedźmina” i nie dodaje od siebie zbyt wiele, w dodatku widać, że twórcy oszczędzali na efektach specjalnych, co we franczyzie o łowcach potworów boli podwójnie. Nie chodzi o to, że bestie są kiepsko wykonane – ich po prostu prawie nie ma. Można odnieść wrażenie, że 90% budżetu pochłonęła sekwencja Koniunkcji Sfer… Serial nie trafi też raczej do osób, które pokochały główną serię – bo ani nie ma jej ducha, ani nawet nie rozbudowuje sensownie jej świata, raczej wprowadza komplikacje niż wyjaśnia. Może to coś dla osób, które lubią motyw bardek i bardów, a którym nie będzie przeszkadzać łopatologia? Może. Sophia Brown ma naprawdę piękny głos.
Anna Tess Gołębiowska