„Sieroty”, najnowsza powieść Igora Brejdyganta, daje czytelnikowi możliwość obcowania z bohaterami, których z miejsca zaczyna darzyć się sympatią i kibicować im w rozwiązaniu trudnej sprawy.
Prawdopodobnie najtrudniejszej w ich życiu, bo dotyczącej zabójstwa ich rodziców. Nie trudno się domyślić, że Ania i Marcin to tytułowe „Sieroty”, których szczęśliwe dzieciństwo pewnego dnia zostało brutalnie przerwane i nigdy nie wróciło do równowagi. Igor Brejdygant, który jest także autorem scenariuszy do wielu popularnych seriali, doceniany jest m.in. za filmowy język i pisanie „obrazami”. I rzeczywiście, w świat tej powieści wchodzi się z łatwością, a przedstawiona historia niemal od samego początku sprawia, że chce się czytać dalej. Śmiało zatem możecie sięgnąć po tę pozycję – nie pożałujecie.
Karolina Sendal: Rozmawiamy przy okazji premiery Pana najnowszej książki, „Sieroty”. Główni bohaterowie to rodzeństwo, Ania i Marcin. Co w ich historii było dla Pana najciekawsze, stanowiło motor napędowy tej opowieści?
Igor Brejdygant: Z całą pewnością dramat, który wydarzył się w ich dzieciństwie i miał swoją kontynuację później, gdy znaleźli się w domu dziecka. Moi bohaterowie mają w swoją historię wpisany rodzaj schizofrenii czy pęknięcia. Ich dzieciństwo do pewnego momentu było nieomal idylliczne – mieli fajnych rodziców, otaczały ich miłość i ciepło rodzinnego domu. Potem nagle, z dnia na dzień, to wszystko się rozpadło. Doświadczyli traumy – zabójstwa rodziców, a następnie chłodnego chowu w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne. Można powiedzieć, że ich los pomieścił dwa życiorysy. Takie doświadczenie musi ukształtować interesujących ludzi. Inną kwestią jest to, czy ci ludzie swój dramat przekują później w coś dobrego, czy wręcz przeciwnie. Moi bohaterowie tańczą na cienkiej linii między dobrem a złem, czy też między życiem a jego atrofią. To też czyni ich, przynajmniej dla mnie, interesującymi.
K.S.: Jednym z bohaterów jest także Bernard, mafioso o dobrym sercu, który oprócz kryminalnej profesji, ma też uczucia. Czy taki obraz tej postaci miał Pan w głowie od początku?
I.B.: Ja w ogóle lubię łamać schematy, a szczególnie schematy w myśleniu i postrzeganiu ludzi. Każdy ma w sobie tę mroczną i jaśniejszą stronę. Oczywiście proporcje bywają różne i u niektórych to ciemne oblicze zdecydowanie dominuje, a inni świecą dobrem jak słońce. Bernard jest taką trochę nieoczywistą postacią, ma za uszami różne niecne postępki, ale ludzi raczej nie zabijał, Anię natomiast darzy szczerym uczuciem gdzieś z pogranicza mężczyzny patrzącego na kobietę i ojca patrzącego na córkę. Myślę, że to trochę w nim ewoluuje od tego pierwszego ku drugiemu, słowem z czasem odpuszcza sobie już zaloty i po prostu się o nią troszczy. Swoją drogą w życiu spotkałem wielu, podchodząc do sprawy kodeksowo, bandytów, którzy byli naprawdę w porządku ludźmi, na swój sposób także uczuciowymi. Krótko mówiąc, pisząc o Bernardzie nie wymyślałem go od zera.
K.S.: Oprócz Bernarda, Ani i Marcinowi pomaga też policjant Adrian. Nie da się go nie lubić, a nawet się mu kibicuje. Woli Pan tworzyć bohaterów, którzy są dobrymi ludźmi czy jednak tych złych?
I.B: Wolę tworzyć ludzi, którzy pomimo wszystkich, także wewnętrznych, przeciwności starają się robić dobre rzeczy. Ludzi, których można by było określić jako wyłącznie dobrych, nie ma, a znów tacy, którzy lubują się w czynieniu zła, wzbudzają moje obrzydzenie i pogardę. Jednak czasem oczywiście staram się zrozumieć, jak to się stało, że stali się takimi, jacy są, i to akurat jest dość interesujące zajęcie.
K.S.: Ania i Marcin, są nie tylko bardzo młodzi, ale z prowadzeniem dochodzenia nie mieli do tej pory nic wspólnego. Czy trudno było poprowadzić śledztwo z perspektywy osób, które się na tym nie znają?
I.B.: Pisałem serial, który się nazywał Ultraviolet, tam mieliśmy całą grupę detektywów amatorów, ale bardzo szybko już wtedy, a także i tutaj dotarło do mnie, że bez wsparcia zawodowców takie działania nie byłyby możliwe, a ja nie lubię opowiadać nierealnych historii. Dlatego owszem, oni są motorem dochodzenia, do bardzo wielu tropów docierają sami, potrafią dedukować, ale u swego boku mają dwójkę zaprzyjaźnionych policjantów. Jeden z nich jest bardzo młody i zajmuje się na co dzień czymś innym niż zabójstwami, bo kradzieżami samochodów, drugi za to jest mocno leciwy i zmęczony życiem, ale prowadził w przeszłości dochodzenie w sprawie zabójstwa ich rodziców. Poprowadzenie tego rodzaju sprawy absolutnie samodzielnie przez dwójkę tak młodych ludzi nie byłoby możliwe, ale kiedy współpracują z nimi zawodowcy, staje się już bardziej prawdopodobne.
K.S.: Bohaterowie używają charakterystycznego dla siebie młodzieżowego języka i zwrotów – w moim odczuciu jest to bardzo subtelne, ale sprawia, że zyskują na autentyczności. Jak udało się Panu osiągnąć taki efekt, czy wymagało to jakiegoś przygotowania?
I.B.: Moje życie to jedno wielkie przygotowywanie się do pisania. Przy czym ja nigdy tak naprawdę nie wiem, do czego w danym momencie się akurat przygotowuję. W tym wypadku pomocny okazał się fakt, że mam dwie córki – jedną od dwudziestu ośmiu lat, a drugą od dwudziestu, czyli młodsza jest teraz rówieśniczką Ani. Słucham i przyglądam się im od lat, dostaję od nich różne memy, instastories i TikToki, zawożę je i ich koleżanki na imprezy oraz, co ważniejsze, także z tych imprez odbieram. Dzięki temu pisząc po prostu strzelam z ucha, jak to się mówi.
K.S.: W jednym z wywiadów powiedział Pan, że inspiracja na „Sieroty” przyszła do Pana z zewnątrz, jako bardzo wstępny pomysł na kolejny serialowy projekt. Czy pisanie książki z myślą, że zostanie ona kiedyś przełożona na filmowy język wpływa na proces tworzenia, np. sprawia, że niektóre pomysły zostają na wstępie odrzucone ze względów realizacyjnych?
I.B.: Nie, zupełnie czegoś takiego nie mam, pisząc powieść szczerze mówiąc w ogóle nie myślę o jej ekranizacji; ułożenie pomysłu, rozwinięcie wątków, stworzenie bohaterów i relacji to wysiłek wystarczająco duży, żeby nakładać sobie na głowę jeszcze jakieś dodatkowe szczypce. Pomysł na „Sieroty” rzeczywiście zakiełkował kiedyś w efekcie rozmowy na temat potencjalnego serialu, ale później, gdy usiadłem już do pisania powieści, zamysł ten został gdzieś z tyłu głowy i nie miał znaczenia.
K.S.: W swoim dorobku ma Pan doświadczenie zarówno w adaptowaniu powieści na język filmowy, jak i odwrotnie – jedna z Pana powieści wzięła swój początek od scenariusza. Co stanowi większe wyzwanie, jakie są główne różnice?
I.B: Zaczęło się od adaptacji scenariusza na powieść, a że była to przy okazji też moja pierwsza powieść „Paradoks” to pamiętam to jako największą trudność, aczkolwiek była to jak do tej pory jednorazowa przygoda, więc ciężko mi powiedzieć, jak wyglądałoby to teraz. Na pewno bardziej naturalnym procesem jest adaptowanie książek na filmy, a nie odwrotnie i w tym trybie mam więcej doświadczenia. Adaptowałem swoją „Szadź”, „Rysę” i „Układ”, a także powieści pana Marka Krajewskiego na serial „Erynie”, adaptowałem szwedzką powieść „Sundham murders” na serial „Zbrodnia”. Czym to się różni? Najkrócej, przy adaptacji scenariusza na powieść trzeba mnożyć treści, a w drugą stronę – trzeba redukować i wyciągać esencję i czasem uspójniać. Po „Paradoksie” miałem w sobie duże złogi treściowe, wiele niewypowiedzianych słów, więc było z czego czerpać, a z kolei cięcie fabuły i jej ponowne sklejanie na potrzeby filmu też jakoś mi się udaje.
K.S.: Powiedział Pan, że pisze kryminały, bo się boi. Wokół czego koncentrują się te lęki? Czy jakiś konkretny towarzyszył „Sierotom”?
I.B: Tworząc kryminały przy okazji przewiduję zagrożenia, układam plany i rzeczywiście potrafię empatyzować z moimi bohaterami, gdy odczuwają lęk, pewnie bardziej niż w przypadku innych emocji czy posiadanych przez nich cech. Do tworzenia nie można jednak używać tylko teraźniejszych odczuć, przydaje się też pamięć stanów emocjonalnych, które opuściły nas lata temu. To przytrafiło mi się przy pisaniu „Wiatru”, a także „Sierot”. W pierwszym przypadku przypominałem sobie stan, jak będąc młodym człowiekiem bałem się halnego, w drugim wróciło do mnie dziwne uczucie z dzieciństwa, a nawet rodzaj paranoi, kiedy to wydawało mi się, że być może zostałem wzięty z domu dziecka, słowem, że tak naprawdę jestem sierotą.
K.S.: Bardzo dziękuję za rozmowę.