Przez lata historia kobiet ukazywana była w kontekście mężczyzn. Aniela Pająkówna przedstawiana była jako samotna matka, kochanka Stanisława Przybyszewskiego. O Meli Muter mówiono w nawiązaniu do jej relacji z Leopoldem Staffem. Tymczasem te i wiele innych kobiet były prekursorkami polskiego malarstwa na zachodzie, a dokładnie w Paryżu, o czym dziś rozmawiamy z Sylwią Zientek.
Zuzanna Pęksa: W swojej książce „Polki na Montparnassie” opisuje Pani losy pierwszych polskich malarek, które zrobiły międzynarodową karierę. O wielu z nich, jak na przykład o Oldze Boznańskiej, słyszał prawie każdy. Jednak już na przykład Aniela Pająkówna do tej pory często przywoływana była w kontekście nieszczęśliwego romansu z Przybyszewskim, a nie swego talentu. Jak Pani myśli, czemu aż tyle lat musiało minąć, by „her story” zajęło tak ważne miejsce w naszej świadomości?
Sylwia Zientek: Ostatnie lata to okres dużego zainteresowania „herstoriami” – nareszcie odkrywamy pionierki w zakresie fotografii, podróży, sportu, nauki i to jest absolutnie fascynujące. Jest to efekt procesu, który toczy się od lat, nasza kobieca świadomość bardzo się zmienia. Historia sztuki kobiet to dziedzina nauki, która ma zaledwie 50 lat i ciągle się rozwija. Dzięki niej poznajemy nazwiska artystek i obrazy, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia! Proces ten ma miejsce w większości krajów. Szkoda, że tak późno, ale jednak sięgamy do zapomnianych, a niekiedy nieznanych artystek.
Jak pisała Maria Stiepanowa, żeby zapomnieć, trzeba najpierw zapamiętać. Wiele jeszcze przed nami. O Oldze Boznańskiej zrobiło się głośno dopiero kilka lat temu, od czasu wspaniałych monograficznych wystaw, najpierw tej w Krakowie, następnie w Warszawie. To możliwość obejrzenia przez szeroką publiczność dzieł artystki sprawiła, że jej życiorys zaczął być popularyzowany przez prasę, książki. W przypadku wielu innych malarek podobnych możliwości nie było zbyt dużo. Brakuje wystaw, dzięki którym moglibyśmy poznać dorobek artystek.
Problemem jest też to, że wiele prac zaginęło. Tak się stało w przypadku Anieli Pająkówny – większość jej dorobku spłonęła w Powstaniu Warszawskim. Mam jednak nadzieję, że to, co pozostało będzie niedługo pokazane szerszej publiczności, a Aniela przestanie być tylko „kochanką Przybyszewskiego” albo „matką Stanisławy Przybyszewskiej” i uzyska tożsamość jako artystka. Podobnie w przypadku Meli Muter, może w końcu nie będzie już „kochanką Staffa” czy „przyjaciółką Reymonta”.
Z.P.: Książka jest pogłębiona, podaje Pani bardzo dużo detali, ale w przystępny dla każdego sposób. Jak wyglądały prace nad jej pisaniem? Czy słusznie mam wrażenie, że jest Pani „od zawsze” w tym temacie i czuje się w nim, jak ryba w wodzie?
S.Z.: Bardzo miło mi to słyszeć, ten efekt okupiony był ogromną ilością rozterek, wątpliwości i chwil zwątpienia. Konstrukcja od początku była wyzwaniem, wiedziałam jednak, że nie chcę pisać w sposób – powiedzmy – tradycyjny, tzn. opisując kolejno bohaterki. Szukałam klucza, który pozwoli mi dokonać wyboru kobiet, które będą odgrywały główne role.
Zabieg „przeplatania” wątków stosowałam w moich powieściach historycznych i tutaj też postanowiłam wieść opowieść jak warkocz, splatając ze sobą różne życiorysy. A czy jestem „w temacie” od zawsze? Od bardzo dawna zapewne. Pasjonuję się malarstwem od 13 roku życia. Od lat podążam śladami artystów, odwiedzam wystawy, dużo czytam i pogłębiam wiedzę. Mam nadzieję, że tę autentyczną pasję „czuć” w „Polkach na Montparnassie”. Może dzięki temu książka spodobała się wielu czytelniczkom, a także czytelnikom.
Z.P.: Pani bohaterki często stawały przed dylematem: artystyczna kariera czy rodzina. Z jednej strony pragnęły wolności w tworzeniu, z drugiej – konwenanse tamtych czasów były nieubłagane. Która z malarek, o których Pani wspomina miała według Pani największe dylematy i w tym względzie?
S.Z.: Największe zmagania w tej kwestii dotknęły Annę Bilińską-Bohdanowicz i Olgę Boznańską. Na kartkach ocalałego częściowo dziennika Anny możemy śledzić wiele pełnych emocji wpisów, poznać jej rozterki i argumenty, jakie rozważała. Przez wiele lat wahała się przed pełnym zaangażowaniem w związek z malarzem Wojciechem Grabowskim, którego bardzo kochała. A jednak zdawała sobie sprawę, że w realiach XIX wieku kariera artystki i wolność konieczna dla tworzenia sztuki będzie ograniczona, albo wręcz niemożliwa, jeśli przyjdzie jej urodzić dzieci, zajmować się domem i wypełniać obowiązki wynikające z małżeństwa.
Podobne rozterki miała Olga Boznańska, w efekcie jej zaręczyny z Józefem Czajkowskim zostały zerwane, a ona postanowiła poświęcić się wyłącznie sztuce i słowa dotrzymała – do końca życia pozostała samotna. W trakcie prac nad książką wielokrotnie zadziwiała mnie świadomość, z jaką niektóre artystki podejmowały decyzję o tym, że sztuka będzie w ich życiu wartością nadrzędną i jej podporządkują swoje pragnienia w sferze miłosnej czy macierzyńskiej. Bardzo je za to szanuję.
Z.P.: Na drodze artystek malarek stawały dziesiątki trudności. Które z tych przeszkód wymieniłaby Pani jako najtrudniejsze do pokonania, poza oczywistymi, finansowymi?
S.Z.: Podstawową przeszkodą były bariery instytucjonalne – kobiety nie były dopuszczane do nauki na uczelniach wyższych. Dopiero w 1904 roku w Warszawie otwarto Szkołę Sztuk Pięknych przyjmującą także kobiety. W Krakowie dostęp został umożliwiony dopiero w 1919 roku! Artystki wyjeżdżały do Paryża, aby móc uczyć się malować i rysować żywych modeli. Dzisiaj to trudne do pojęcia, ale szkicowanie „z natury” było uważane za moralnie szkodliwe, po prostu niweczyło ich potencjał matrymonialny.
Finanse były oczywiście ważne, bo bez nich nie sposób było uczęszczać do prywatnych szkół, utrzymać się w Paryżu, ale kluczowa dla kobiet była przede wszystkim akceptacja i wsparcie bliskich. Nie oszukujmy się, bez zgody ojca-głowy rodziny w XIX i na początku XX wieku żadna z malarek nie miała szans na naukę profesjonalnego malarstwa, a tym bardziej wyjazd do Paryża. Ile było kobiet, które z różnych przyczyn takiego wsparcia nie uzyskały i ich marzenia pozostały niespełnione? Jestem przekonana, że było ich wiele.
Z.P.: Podobno ma Pani w swoich prywatnych zbiorach obrazy malarek, o których Pani pisze. Czy może Pani powiedzieć coś więcej o swojej kolekcji dzieł?
S.Z.: Rzeczywiście, cała przygoda z książką rozpoczęła się od przypadkowego poniekąd zakupu pasteli Ireny Reno („Porte Saint Denis w Paryżu”). Był to zarazem początek pasji kolekcjonerskiej, którą zaraziłam także mojego męża. Do dzisiaj zgromadziliśmy kilkadziesiąt prac – najwięcej zdecydowanie Ireny Reno. Zdobyłam rzadką teczkę nowojorskich litografii, kilka obrazów olejnych. Oboje bardzo się „wkręciliśmy” w przeglądanie aukcji i ogłoszeń na francuskich serwisach aukcyjnych, bo tam właśnie można odnaleźć obrazy czy rysunki polskich artystów po okazyjnych cenach.
Niektóre nabytki udało się wylicytować po cenie, którą byliśmy w stanie zapłacić. Generalnie szukamy okazji, a wiedza na temat artystek pozwala zweryfikować autentyczność obrazów. We Francji w rękach prywatnych znajduje się tak wiele dzieł sztuki i rynek jest tak nasycony, że często obrazy sprzedawane są za kilkadziesiąt euro. W ten sposób „wytropiłam” olejne obrazy Niny Aleksandrowicz, Dory Bianki, Ireny Reno i kupiłam je za bardzo niską cenę.
Z.P.: Jakie są Pani najbliższe plany literackie? Czy mogłaby się nimi Pani podzielić z czytelnikami portalu Niestatystyczny.pl?
S.Z.: Nie mogę zdradzić zbyt wiele, ale na pewno będzie to książka związana z Paryżem, rynkiem sztuki i polskimi śladami we Francji.
Z.P.: Pięknie dziękuję za ciekawą rozmowę!