Powieść „Trzydziestka” Tomasza Żaka jest jak ożywczy powiew na naszym rynku wydawniczym. Temat niby nie jest zaskakujący, wątek typowo kryminalny, a jednak przeczytałam ten kryminał za jednym podejściem, z wypiekami na twarzy. Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, kto zabił syna makiawelicznego burmistrza małej miejscowości, a jednocześnie spędzić z „Trzydziestką” jak najwięcej czasu. Dziś mam przyjemność rozmawiać z jej autorem.
Zuzanna Pęksa: Szczerze mówiąc przecierałam oczy ze zdziwienia, gdy przeczytałam, że „Trzydziestka” jest Pana pierwszą książką. Nie, żeby nie można było zacząć z wysokiego C, ale zastanawiałam się przez dłuższą chwilę, jak wcześniej mogłam przegapić takiego autora. A tu taka niespodzianka! Jak to się robi, żeby już pierwsza powieść była taką perełką?
Tomasz Żak: Dziękuję, to bardzo miłe! A co do pytania to szczerze mówiąc – nie wiem! Może to kwestia jakiegoś doświadczenia życiowego – mówię tu o różnorakich zajęciach – umiejętności obserwacji świata wokół siebie i ostatecznie przekucia tego w powieść? Na pewno muszę być wdzięczny Marcinowi Mellerowi, który jako pierwszy zobaczył we mnie potencjał, którego sam wcześniej nie dostrzegałem.
Z.P.: Z Pana notki biograficznej dowiedziałam się, że przez jakiś czas był Pan radnym. Czy to wtedy miał Pan okazję przekonać się, jak świat polityki wygląda od podszewki? Niby wszyscy wiemy, że są układy i układziki, że szerzy się nepotyzm, ale czy natknął się Pan na coś takiego osobiście?
T.Ż.: Cztery lata to z jednej strony nic, a z drugiej szmat czasu, żeby nauczyć się jak coś funkcjonuje. Na pewno nie widziałem aż tak wielkich uchybień i przegięć jak te opisane w „Trzydziestce”, nie wszystko było też krystalicznie czyste. Co więcej – sam czasem musiałem zagryźć zęby, no bo przecież gramy w jednej drużynie, prawda? Ten czas mnie wiele nauczył, a najważniejsza nauka brzmi tak – nigdy więcej polityki. Nawet tej lokalnej.
Z.P.: W świetny sposób pokazał Pan mikrokosmos małego miasteczka. Te wszystkie sekreciki i lekką duszność, a z drugiej strony familiarność relacji i plusy tego, że wszyscy się znają. Czy zna Pan takie realia z autopsji?
T.Ż.: Jasne, całe życie mieszkam w takim miasteczku, gdzie na pozór banalne wydarzenie z życia urasta do rangi plotki sezonu. Z jednej strony dobrze żyje się gdzieś, gdzie łatwiej dostać się do burmistrza czy lekarza – no bo pewnie znamy kogoś, kto zna ich i potrafi ustawić spotkanie. Z drugiej – niech tylko powinie Ci się noga i jesteś na językach wszystkich, dosłownie.
Z.P.: Jedna z bohaterek, Iwona, wraca właśnie do tego rodzinnego miasteczka, by prowadzić sprawę zabójstwa Tomka, syna burmistrza, który władzy nie odda za żadne skarby. Bardzo lubię taki wątek, częsty w filmach i książkach, kiedy to bohaterowie wracają do miejscowości, w których spędzali młodość. Jak Pan myśli, czemu lubimy czytać o takich nostalgicznych powrotach, czemu są one takim częstym motywem?
T.Ż.: Chyba każdy człowiek odpowie, że czasy jego dzieciństwa były tymi najlepszymi! Spójrzmy na całą popkulturę – mamy genialne seriale przypominające klimatem najlepsze dokonania Spielberga, a w muzyce mnóstwo syntezatorów, które królowały w latach osiemdziesiątych, to wszystko jest idealnie skrojone pod osoby w tychże latach urodzone. Choć powrót Iwony do najprzyjemniejszych nie należy…
Z.P.: Gdy tylko mam okazję spytać autorów kryminałów, czemu opisywani przez nich przedstawiciele prawa są w szponach nałogu, zawsze to robię. Czy myśli Pan, że nie można badać śladów zbrodni całkiem na trzeźwo? Czy to się po prostu lepiej czyta?
T.Ż.: Ja bym nie mógł! Taka ciekawostka – w jednej z moich prac musiałem kiedyś uczestniczyć w siłowym otwarciu mieszkania. Wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, że w mieszkaniu był trup – i to taki kilkudniowy. Dla mnie był to szok i coś, czego nie zapomnę do końca życia, nie wyobrażam sobie takiej codzienności. Co do nałogu, to w jego szponach jest też Kuba, a jest dziennikarzem. Chciałem zwrócić uwagę na pewien problem, a że padło na Iwonę? Czysty przypadek.
Z.P.: W posłowiu mówi Pan o przyjaciołach, którzy byli Pana pierwszymi krytykami. Czy bardzo się „pastwili” nad „Trzydziestką”?
T.Ż.: Właśnie nie! I to mi dodało skrzydeł! Wierzyli w sukces „Trzydziestki” dużo bardziej niż ja sam, szczególnie moja dziewczyna Edyta. Gdyby nie ona, to pewnie w połowie prac wyrzuciłbym powieść do kosza i zaczął od nowa.
Z.P.: Na koniec pytanie trochę bardziej prywatne, ale wciąż mocno związane ze słowem pisanym. Mówi Pan, że posiada habilitację z polskiego rapu i faktycznie, w „Trzydziestce” dużo się go pojawia. Z drugiej strony śpiewał Pan w kapeli punkowej. Który z tych gatunków muzycznych jest Panu bliższy?
T.Ż.: Kilka lat temu postawiłbym między nimi znak równości, dziś słucham na pewno dużo więcej rapu, choć moje ulubione utwory, to czysty hardcore punk. Rapu wychodzi mnóstwo, a ja staram się sprawdzić wszystko. Muzyka to bardzo ważny element mojego życia i słucham jej, kiedy tylko mogę.
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!