„Cyrkówka Marianna” to jedna z tych powieści, dla których porzucamy obowiązki, a gdy kończymy lekturę, od razu zaczynamy tęsknić za bohaterami. Anna Fryczkowska prowadzi piękną, sentymentalną narrację. By poznać losy dzielnej cyrkówki i jej męża, musiała przeprowadzić prawdziwe dziennikarskie śledztwo, które trwało niemal dwa lata.
Zuzanna Pęksa: Czy jest Pani strażniczką pamięci o Mariannie Razik, tak jak bohater „Cyrkówki Marianny” z martwej wsi, który starał się pamiętać o wszystkich zmarłych? Nie jest Pani jedyną osobą pielęgnującą wspomnienie o artystce, ale do tej pory grono to było naprawdę malutkie.
Anna Fryczkowska: Większe, niż się spodziewałam, gdy zaczynałam o niej pisać. Teraz, po wydaniu książki, zaczynają się do mnie zgłaszać kolejne osoby, które ją znały, odwiedzały, dostawały lub kupowały od niej obrazy. Tych „fanek i fanów Marianny” jest nadspodziewanie dużo. Czuję się jedną z nich, bo była to naprawdę postać niezwykła.
Cyrkówka i malarka, dziewczyna ze wsi, która odważnie rzuciła się w dwie największe przygody życia, czyli cyrk i miłość, i zajmowała się tymi przygodami przez prawie ćwierć wieku. Za młodu czarowała widownię, w drugiej połowie życia, gdy zaczęła malować, czarowała swoją sztuką i osobowością rozmówców, etnografów, dziennikarzy, filmowców. A wszystko to z małej chałupiny w mazowieckim Mdzewie, gdzie na stole kuchennym rozkładała płótna, a potem, chcąc nie chcąc, spała w zapachu farb.
Z.P.: Marianna to barwny ptak – z jednej strony dziewczyna z polskiej wsi, która przez chwilę pracowała jako służąca w Warszawie, z drugiej – artystka cyrkowa i malarka… ale można ją też z pewnością określić jako powojenną feministkę. Nie pozwala mężowi sobą komenderować, namawia młode dziewczyny, by nie rezygnowały z marzeń, sama podejmuje decyzje, nie znosi lekceważenia. Znalazła Pani w czasie swojego „śledztwa” potwierdzenie na to, że Marianna miała właśnie takie cechy?
A.F.: Marianna mówiła o sobie, że jest honorowa. Gdy służyła w majątku szlacheckim pod Warszawą i któryś z paniczów ją mocno obraził, nie zwlekając, rzuciła pracę i na piechotę wróciła do domu pod Ciechanów. To była determinacja, prawda? To było poczucie własnej wartości. Była też odważna, bardzo. Bo czy nie jest odwagą ruszyć w podróż życia, z niedawno poznanym mężem, cyrkowcem, i na bieżąco uczyć się zupełnie nowego zawodu? Czy nie jest odwagą jeździć po poranionej wojną Polsce, wojować z cenzurą, biedą i niełatwymi warunkami życiowymi, żeby dawać ludziom radość? A czy nie jest odwagą zaczynanie nowego życia, życia malarki, tuż przed sześćdziesiątką? Ja od mojej bohaterki mnóstwo tej odwagi zaczerpnęłam.
Z.P.: Samo to śledztwo dziennikarskie jest chyba prawie tak ciekawe jak książka. Znam je dokładnie z posłowia, ale czy mogłaby Pani przybliżyć naszym czytelnikom, jak to fascynujące poszukiwanie przeszłości wyglądało?
A.F.: Czułam się jak rasowa śledcza, która z zeznań świadków i poszlak rekonstruuje przebieg zdarzenia. W tym przypadku – przebieg cudzego życia. Najpierw zobaczyłam obrazy Marianny Razik. Były fascynujące, ona często malowała swoje cyrkowe wspomnienia, to się świetnie ogląda, poza tym im dłużej się wpatrywać w te obrazy, tym więcej się widzi rzeczy znaczących, często niejasnych, szczegółów. W ten sposób na przykład na jednym z obrazów wypatrzyłam dziwną postać na widowni, jako jedyna nie patrzyła na występ cyrkowy, tylko w bok, a twarz miała nieprzyjemną, żeby nie powiedzieć – groźną. Długo się zastanawiałam, kto to może być, a kiedy dotarłam do dokumentów mówiących o zmaganiach cyrku Razików z cenzurą, doszłam do wniosku, że mogło chodzić właśnie o to, że na widowni usiadł cenzor, albo ktoś, kto mu donosił.
Potem udało mi się dotrzeć do reportaży prasowych o Mariannie Razik pisanych za jej życia. Nie zgadzało się w nich mnóstwo szczegółów, od detali, jak brzmienie jej scenicznego pseudonimu, po sprawy całkiem istotne, jak to, czy cyrkowcy Razikowie mieli kiedykolwiek wóz cyrkowy. Zaczęłam więc spotykać się z osobami, które znały Mariannę Razik, wiele domysłów mi się potwierdzało, ale też rodziły się nowe pytania. Liczyłam, że odpowie mi na nie jej autobiografia, do której dotarłam w Muzeum Mazowieckim w Płocku, ale w niej Marianna Razik skupiła się głównie na dzieciństwie i swoich dziejach wojennych, o okresie cyrkowym nie napisała prawie nic. Oczywiście z samą Marianną Razik spotkać się nie mogłam, zmarła w roku 2000, mam w komputerze pękaty plik zatytułowany „Pytania, których nigdy nie zadam Mariannie”. Przez niemal dwa lata sklejałam więc układankę z faktów, domniemanych faktów, domysłów, relacji, to było fascynujące zajęcie, tym bardziej, że dotyczyło niezwykłej postaci.
Z.P.: Pisze Pani o rzeczach dramatycznych – śmierci, wojnie, traumach, biedzie, by zaraz przejść do tak sentymentalnych opisów, że człowiek miałby ochotę (nawet za cenę pustego brzucha) choć na chwilę znaleźć się w tamtych czasach, wśród tych bohaterów. Jak Pani to zrobiła, że powieść jest na tyle zmysłowa, sensualna, chociaż wcale nie cukierkowa?
A.F.: Magia Marianny Razik. Ta książka pisała się niemal sama. Na poważnie wzięłam to, co Marianna napisała w jednym ze swoich wierszy, że chciałaby, żeby kiedyś powstała o niej KSIĘGA. Starałam się, żeby ta księga była taka jak ona – barwna, nieco bajkowa, skupiająca się na słoneczniejszej stronie życia. Mój wspaniały redaktor, Piotr Chojnacki, czytając tę powieść po raz pierwszy, był pewien, że naprawdę rozmawiałam z Marianną i spisywałam jej słowa. To był najpiękniejszy komplement.
Z.P.: Czy gdzieś natrafiła Pani na zdjęcie Franciszka, który jest prawie równorzędnym bohaterem powieści? Pięknie go Pani nakreśliła, więc mnie więcej wiem, jak wyglądał, ale chciałam się przekonać, czy się nie mylę, co do jego wyobrażenia!
A.F.: W muzeum etnograficznym w Płocku wisi zdjęcie ślubne Marianny i Franciszka Razików, sztywne jednak i mocno retuszowane. Daje nam ono jakieś pojęcie o moich bohaterach, ale to pojęcie oficjalne, upozowane. Poza tym Marianna malowała męża na swoich licznych obrazach, patrzyła jednak na niego oczami zakochanej kobiety.
Ostatnio, na facebookowej stronie „Krótka historia jednego zdjęcia”, pokazano zdjęcie Razików podczas występu, w kostiumach cyrkowych, już jednak pod koniec ich kariery, bo z 1968 roku. Franciszek jest tam zaskakująco szczupły jak na atletę, siwy już, pamiętajmy jednak, że był już wtedy po sześćdziesiątce, ciągle jednak występował. Nasi cyrkowcy patrzą tam na siebie z miłością, czuje się ją z tego zdjęcia.
Z.P.: Dziś wstałam dla Pani książki o 3 rano, by skończyć ją czytać, tak jest cudowna! Kiedy możemy spodziewać się kolejnej powieści Pani pióra i o czym ona będzie?
A.F.: Wzięłam się za kolejny wiejski i znowu nieco magiczny projekt, czyli opartą na faktach historię wiejskiej rodziny. Zaczynam od pamiętnego 1816 roku, kiedy to miała miejsce straszliwa epidemii cholery wyludniającej wówczas Kujawy, a potem całkowite zaćmienie słońca. Piszę na podstawie pamiętników mojego dziadka i ojca, którzy z pasją rekonstruują dzieje swoich przodków. Zawsze uwielbiałam te ich opowieści, długo jednak nie zauważałam, że żaden z nich nie poświęca ani słowa naszym przodkiniom, one są w ich wspomnieniach totalnie niewidzialne, kwitowane określeniami: „Ożenił się”. Albo: „Miał dwanaścioro dzieci, z tego czterech synów”. Moje prababki i praprababki nie mają w tych wspomnieniach nawet imion! Kiedy spytałam tatę o ten dotkliwy brak, zdziwił się, bo zupełnie tego nie zauważył. Kiedy przemyślał, stwierdził, że może to ja powinnam uzupełnić tę lukę. Przywracam więc pamięć o tych silnych i mądrych kobietach.
Z.P.: Bardzo Pani dziękuję za poświęcony czas!