Wywiady

Czy Rudolf Heinz znika na zawsze? – rozmawiamy z Mariuszem Czubajem

Każ­dy, kto kocha Rudol­fa Hein­za, cze­kał z pew­no­ścią nie­cier­pli­wie na „Cios koń­czą­cy”. Książ­ka to praw­dzi­wa uczta dla wiel­bi­cie­li pro­zy Mariu­sza Czu­ba­ja, ale też koniec serii o wyjąt­ko­wym pro­fi­le­rze zwa­nym Hipi­sem. Dziś roz­ma­wia­my z auto­rem powie­ści o tym, czy nie ma już naj­mniej­szej szan­sy na to, by Rudolf Heinz powró­cił w siód­mej czę­ści serii.

Zuzan­na Pęk­sa: Nie będę uda­wa­ła – „Cios koń­czą­cy” to dla mnie praw­dzi­wy cios, jest to bowiem ostat­nia książ­ka z cyklu o Rudol­fie Hein­zu. Muszę więc spy­tać, czy to nie­odwo­łal­na decy­zja? Nie ma szans na reak­ty­wa­cję, choć­by nawet za kil­ka lat? Pod­trzy­mu­je Pan sło­wa z pew­ne­go wywia­du, że nie chce być Beatą Kozi­drak pol­skie­go kryminału?

Mariusz Czu­baj: Oj, czło­wiek coś tam chlap­nie, a potem cią­gnie się za nim… No ale tak: ze wzglę­dów – ujmij­my to – este­tycz­no-arty­stycz­nych, nie chciał­bym być jed­nak Beatą Kozi­drak kry­mi­na­łu. Sam bar­dzo lubię, jako czy­tel­nik, dłu­gie serie o przy­go­dach Jac­ka Reache­ra, boha­te­ra powie­ści Lee Chil­da albo Harry’ego Boscha stwo­rzo­ne­go przez Micha­ela Connelly’ego, mogę czy­tać w nie­skoń­czo­ność, ale żeby tak samemu?
Poza tym seria moich sze­ściu ksią­żek to taka podwój­na try­lo­gia, więc też nie­zła mia­ra. Jest też moż­li­wa jesz­cze jed­na odpo­wiedź: sko­ro ojciec gatun­ku mógł wydo­stać Sher­loc­ka z cze­lu­ści wodo­spa­du Reichen­bach, to… Nie takie rze­czy się ze szwa­grem robiło!

Z.P.: W posło­wiu do książ­ki wspo­mi­na Pan, że gdy zaczy­nał Pan pisać cykl „Pol­ski psy­cho­pa­ta”, zawód pro­fi­le­ra był jesz­cze mało zna­ny, a wątek nie był wyeks­plo­ato­wa­ny. Wsta­łam, poszłam i poli­czy­łam: na swo­jej pół­ce mam aż 4 (względ­nie świe­żut­kie) książ­ki o tej tema­ty­ce (i to tyl­ko non-fic­tion, bele­try­sty­ki nie zli­czę). Jak Pan myśli, jak to się sta­ło, że przez te lata zawód ten stał się tak mod­ny lite­rac­ko i tak lubia­ny przez czytelników?

M.Cz.: W ogó­le od cza­su moje­go debiu­tu, a prze­cież to nie było tak daw­no, led­wie 12 lat temu, w przy­pad­ku pol­skie­go kry­mi­na­łu nastą­pi­ła praw­dzi­wa eks­plo­zja. Wła­ści­wie: trud­na do prze­wi­dze­nia i wyobra­że­nia. No i boha­te­rów repre­zen­tu­ją­cych róż­ne spe­cja­li­za­cje kry­mi­na­li­stycz­ne też się namno­ży­ło. A dla­cze­go pro­fi­ler jest taki sexy? Pew­nie ze wzglę­du na to prze­ni­ka­nie labi­ryn­tu ciem­no­ści, któ­rym jest umysł seryj­ne­go mor­der­cy. Osta­tecz­nie to taki Teze­usz w poszu­ki­wa­niu swo­je­go Minotaura.

Z.P.: Za kul­mi­na­cyj­ny moment „Cio­su koń­czą­ce­go” moż­na z pew­no­ścią uznać nie­ty­po­we prze­słu­cha­nie w piw­ni­cy, kie­dy to pro­fi­ler musi bar­dzo szyb­ko zde­cy­do­wać, kto jest winien. Uwa­żam, że ta sce­na to maj­stersz­tyk, jeśli cho­dzi o budo­wa­nie emo­cji. Czy sądzi Pan, że w praw­dzi­wym życiu dobry pro­fi­ler mógł­by doko­nać pra­wi­dło­we­go wybo­ru i wska­zać win­ną oso­bę dosłow­nie w pół godziny?

M.Cz.: Lite­ra­tu­ra posłu­gu­je się pew­ną umow­no­ścią i skró­tem – i oczy­wi­ście tak jest w tym przy­pad­ku. Ta sekwen­cja piw­nicz­ne­go prze­słu­chi­wa­nia trwa dłu­żej niż pół godzi­ny, ale oczy­wi­ście i tak jest krót­ka w sto­sun­ku do tego, jak wyglą­da­ło­by to zapew­ne w „poza­li­te­rac­kiej” rzeczywistości.
W tym wąt­ku po pierw­sze podo­bał mi się sam pomysł: boha­ter musi współ­pra­co­wać z mor­der­cą, żeby prze­żyć, a jed­no­cze­śnie może nadal pro­wa­dzić swo­je śledz­two. Po dru­gie na tę piw­ni­cę może­my spoj­rzeć jak na meta­fo­rę krę­gów pie­kiel­nych: w tym przy­pad­ku jak na miej­sce, w któ­rym gra­ni­ca mię­dzy dobrem a złem, mor­der­cą a pro­fi­le­rem sta­je się nie­mal nie­do­strze­gal­na. Heinz i czar­ny powie­ścio­wy cha­rak­ter nazy­wa­ją się nawet nie­co podob­nie, bo wła­śnie o tę grę lustrza­nych odbić mi chodziło.

Z.P.: W zabój­stwie pięk­nej, mło­dej kobie­ty były wąt­ki, któ­re wska­zy­wa­ły, że mor­der­ca był z nią bli­sko zwią­za­ny (zakry­ta twarz ofia­ry), że mogło cho­dzić o motyw rabun­ko­wy (nigdzie nie zna­le­zio­no pie­nię­dzy, któ­re zamor­do­wa­na pod­ję­ła z ban­ku), ale czy­tel­ni­ko­wi wszy­scy wyda­ją się tak samo win­ni – byłam wręcz pew­na, że mor­der­cą jest kto inny! Pro­szę zdra­dzić, jak Pan to robi!

M.Cz.: Rzu­cam kost­ką. Albo losu­ję w jakiś inny spo­sób. A tak po praw­dzie, dzię­ku­ję za kom­ple­ment, ale nie uwa­żam się za szcze­gól­ne­go spe­cja­li­stę od suspen­su i chwy­ta­ją­cej za gar­dło intry­gi. Raczej jestem spe­cja­li­stą od zawie­si­stej atmos­fe­ry odwo­łu­ją­cej się do tra­dy­cji noir, fil­tro­wa­nia świa­ta ocza­mi moje­go old­sku­lo­we­go boha­te­ra, takich rzeczy.

Z.P.: W jed­nym z wywia­dów powie­dział Pan, że dia­lo­gi w dzi­siej­szych seria­lach bywa­ją cał­kiem puste. Nie­ste­ty, trze­ba przy­znać, że doty­czy to tak­że lite­ra­tu­ry, cza­sem roz­mo­wy mię­dzy boha­te­ra­mi są tak nie­re­al­ne, sztucz­ne, że czło­wiek czu­je dosłow­nie cia­ry wsty­du. U Pana nie ma takiej sytu­acji nigdy, boha­te­ro­wie gada­ją tak reali­stycz­nie, jak­bym pod­słu­chi­wa­ła dwie oso­by w knaj­pie lub w pocią­gu. Jak Pan to robi? To lata ćwi­czeń, huma­ni­stycz­ne stu­dia, czy po pro­stu taki dar?

M.Cz.: Nie­ustan­nie pod­glą­dam i pod­słu­chu­ję. A potem, cytu­jąc kla­sy­ka, wpla­tam te szu­my, zle­py, cią­gi w mate­rię kry­mi­nal­ną. Choć wła­ści­wie te dia­lo­gi tro­chę są obok, one nie są funk­cjo­nal­ne z punk­tu widze­nia fabu­ły, są nato­miast, jak lubię o tym mówić, „mową zwy­kłych Pola­ków” (ta kate­go­ria „zwy­kłej pol­sko­ści” robi szcze­gól­ną karie­rę w poli­ty­ce). Są to więc takie kuple­ci­ki, któ­re upraw­do­po­dob­nia­ją świat. Bo w kry­mi­na­le nawet naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne zda­rze­nia muszą mieć swój kon­tra­punkt w reali­zmie – ina­czej ten lite­rac­ki świat w żaden spo­sób się nie obro­ni. A przy­naj­mniej tak uważam.

Z.P.: Powszech­nie wia­do­mo, że Mariusz Czu­baj lubi zbie­rać infor­ma­cje do książ­ki, ale sam pro­ces pisa­nia go męczy. Czy zdra­dzi Pan czy­tel­ni­kom por­ta­lu Niestatystyczny.pl, czym się Pan teraz pisar­sko męczy?

M.Cz.: Się męczę, ale na tyle jesz­cze mgła­wi­co­wo i bez­bo­le­śnie, że pozo­sta­wię to sobie. Sta­ram się cie­szyć ostat­nim Hein­zem, a na praw­dzi­we męki przyj­dzie jesz­cze czas.

Z.P.: Bar­dzo dzię­ku­ję za rozmowę!

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy