Piszę „w końcu”, chociaż w prawdziwym życiu nie chciałabym przeżywać choćby połowy historii opisanych w najnowszej powieści przez Małgorzatę Oliwię Sobczak. To, że nie chciałabym w nich uczestniczyć, nie znaczy wcale, że w majowy, deszczowy dzień nie zatonęłam w tej książce całkowicie! Dziś autorka cyklu „Kolory zła” opowiada nam o tym, że tak naprawdę powstały dwie wersje „Czerni, i którą część tego trzymającego w napięciu kryminału pisało jej się najtrudniej.
Zuzanna Pęksa: Trochę minęło od naszej ostatniej rozmowy, bo miała ona miejsce we wrześniu 2019 roku, ale już wtedy dokładnie nakreśliła mi Pani, co pojawi się w „Czerni”, kolejnej części Pani kryminalnego cyklu. Wspomniała Pani o porwaniach dzieci, poruszeniu tematów tabu, że akcja będzie się rozgrywała na Kaszubach, a nawet które cztery osoby zajmą się sprawą. Jak Pani to robi, że już na tyle wcześniej dokładny plan powieści ma Pani w głowie i twardo się go trzyma?
Małgorzata Oliwa Sobczak: Nad „Czernią” zaczęłam pracować tuż po ukończeniu „Czerwieni”. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, czy ktoś będzie chciał wydać „Czerwień”. Ale wyobraźnia już podsuwała mi obrazy i kolejna historia bardzo chciała się opowiedzieć. Tym samym gdy „Czerwień” pojawiła się na rynku, w zasadzie „Czerń” była gotowa. Z drugiej strony nie było tak, że zrealizowałam plan bez wprowadzania do niego żadnych zmian, bo „Czerń” powstała… w dwóch wersjach! Pierwszą wersję książki napisałam tuż po urodzeniu córeczki, nic więc dziwnego, że skupiłam się głównie na obyczajowej płaszczyźnie opowieści. To była zdecydowanie lżejsza opowieść. Książka kilka miesięcy leżała, odpoczywała. Podobnie jak ja uzbrajała się, by wstąpił w nią mrok. Jesienią zaczęłam w końcu tę moją „Czerń” doczerniać i w konsekwencji zmieniłam jedną trzecią fabuły. To był naprawdę intensywny okres. To wtedy powstało całe to jądro ciemności, które odnaleźć można w „Czerni”.
Z.P.: Jedna z głównych bohaterek powieści, Julia, powraca z synem do rodzinnego miasteczka, chociaż spotkało ją tam wiele zła (między innymi ze strony bliskich), a także (trzeba przyznać) sama nie była wtedy dobra dla innych, na przykład germanistki. Czemu właściwie „kazała” jej Pani wrócić z rodzinne strony, skoro za granicą miała i święty spokój i karierę? Czy to z powodu żałoby?
M.O.S.: Prędzej czy później człowiek zawsze musi zmierzyć się z własnym cieniem. Jeśli całe życie przed nim ucieka, on zawsze go goni, zawsze gdzieś czai się z tyłu. Jedynie konfrontacja z własną przeszłością, z własnymi traumami i lękami, sprawia, że można zacząć na nowo. Co ciekawe, ten motyw wraca obsesyjnie w każdej mojej książce: w postmodernistycznej baśni „Mali, Boli i Królowa Mrozu” główna bohaterka udaje się na Południe, by zabić swojego smoka, w powieści „Ona i dom, który tańczy” Iwa wraca na Żuławy do rodzinnego domu, by poznać prawdę o swojej rodzinie i uporać się z męczącymi ją wspomnieniami, w „Czerwieni” sędzia Helena Bogucka codziennie na nowo rozlicza się w myślach z przeszłością. Teraz w „Czerni” pojawia się pisarka Julia Sarman, która wraca do miasteczka swojego dzieciństwa, bo ma dość uciekania przed przeszłością. To spontaniczna, nieprzemyślana decyzja, ale myślę, że siedziała w tej postaci przez wiele lat. Pierwszy raz w życiu Julia chce zrobić coś dobrego, coś dla innych i to właśnie w miejscowości, która w pewien sposób naznacza swoich mieszkańców.
Z.P.: Zło rozgrywające się w małych miejscowościach dotyka nas chyba jeszcze bardziej, bo mniej się go spodziewamy. Wsie i miasteczka, przynajmniej w naszej wyobraźni, często są prawdziwą arkadią, w której można się skryć. Tym czasem w Pani powieści są siedliskiem tego, co najgorsze. Tu dochodzimy do tabu, o którym wspomniała Pani w 2019 roku. Czy chciałaby Pani opowiedzieć o nim nieco więcej, czy raczej pozostawić to w tajemnicy, póki czytelnicy nie sięgną sami po Pani najnowszą książkę?
M.O.S.: „Czerń” opowiada o małym, sennym, z pozoru niewinnym miasteczku na Kaszubach, w którym dochodzi do zbrodni rozsadzającej normalność. Okazuje się, że pod powierzchnią małomiasteczkowego życia kryją się liczne uśpione demony, a mieszkańcy fabularnych Kartuz ukrywają niejeden sekret. Przybycie prokuratora Leopolda Bilskiego, który niczym agent Dale Cooper z Miasteczka Twin Peaks bada tajemniczą sprawę, sprawia, że następuje fascynujący efekt motyla – jeden odkryty grzech obnaża kolejne, a tym samym bohaterowie zmuszeni są do konfrontacji z niejednym tematem tabu. W „Czerni” czytelnik zderzy się z mroczną problematyką. Będą porwania, krzywda wobec dzieci, dysfunkcyjna rodzina, rytualne morderstwa, egzorcyzmy, a nawet myślistwo. Ale proszę się nie obawiać. Będzie też miłość i dobro, i piękno, i poszukiwanie sprawiedliwości. I bohaterowie, którzy nie boją się ciemności. Oni pomogą czytelnikowi zmierzyć się z osobistymi cieniami.
Z.P.: W swojej powieści rozgrywa Pani jednocześnie kilka wątków, a każdy z nich równie mocno trzyma w napięciu. Początkowo nie wiemy, co spotkało Julię i jej siostrę, nie wiemy też czemu zmarł mąż głównej bohaterki, czy wreszcie, co stało się z zaginionymi dziećmi. Który z tajemniczych wątków stał się Pani ulubionym jeśli chodzi o rozwijanie go?
M.O.S.: Najbardziej emocjonalnym wątkiem była dla mnie relacja Julii vel Julity i Andżeliki. Być może dlatego, że to właśnie tu zawarłam najwięcej elementów autobiograficznych. Julita – przebojowa, nie bojąca się życia, ekstrawertyczna i jej siostra Andżelika – młodsza, wstydliwa, wycofana, zupełnie jak ja i moja starsza siostra. Podobnie jak Julita z Andżeliką, ja z siostrą żyjemy w takiej niezwykłej symbiozie, coś na kształt symbiozy bliźniaczej, pomimo tego że nie jesteśmy w tym samym wieku. Kiedyś wróżka nam powiedziała, że znałyśmy się w poprzednim życiu i dlatego trzy lata później narodziłam się w tej samej co siostra rodzinie, że za nią przybyłam.
Traktuję to oczywiście z przymrużeniem oka, ale wiele też by to wyjaśniało, bo z siostrą rozumiemy się bez słów, często mówimy dokładnie to samo, w tym samym momencie, odczuwamy swoje emocje. Jak coś mnie dusi, nagle źle się poczuję, dzwonię do Kajtka (tak Kasię nazywamy w domu) i pytam, co się tam znowu stało. I w drugą stronę działa to identycznie. „Gdy jesteśmy razem, nie mam strachu” – to nadal bardzo aktualne zdanie. Dlatego tragiczna historia wiążąca się z Andżeliką jest mi szczególnie bliska, jest wyrazem moich najgłębszych lęków.
Pojawia się w „Czerni” kilka takich scen, przy pisaniu których czułam szczególne emocjonalne natężenie. Nadal gdy je czytam, w oczach stają mi łzy! Gdy Piotruś wymienia w myślach wszystkie dobre rzeczy w jego życiu, gdy Amelia myśli o wspólnym plażowaniu z mamą, gdy Julia wspomina zimową huśtawkę. Te najprostsze elementy życia okazują się w chwilach zwątpienia najpiękniejsze. Myślę, że to ważne przesłanie dla czytelników – niby banalne, ale takie prawdziwe: doceniajmy każdą chwilę, kochajmy, bądźmy dobrzy dla siebie.
Z.P.: W jednej z internetowych opinii na temat „Czerni” znalazłam informację, że historia ta nadal żyła w głowie czytelniczki, gdy już zamknęła ona książkę, po jej przeczytaniu. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Czy Pani, jako autorka, miała podobne odczucia?
M.O.S.: W okresie pracy nad książką wyobrażenie świata przedstawionego jest ciągle żywe w umyśle, postaci nieustannie znajdują się tuż pod powierzchnią świadomości, nawet gdy zajmuję się czymś innym. Bardzo często jest tak, że wstaję w nocy do córeczki i na przykład, gdy stoję i wstrząsam butelką, żeby rozrobiło się mleko, pojawia się jakiś pomysł. Za dwie godziny znowu wstaję, zmieniam jej pieluchę, ponownie karmię, masuję plecki i znów podczas tych prozaicznych, powtarzalnych czynności, w zupełnej ciszy panującej w śpiącym domu, pojawia się kolejny pomysł.
Tym sposobem nad ranem mam opracowany cały rozdział (śmiech). W głowie ciągle pojawiają się dialogi pomiędzy bohaterami, wszystko wokół zaczyna inspirować, wszystko chce się przedostać do fabuły. Z drugiej strony nie jest tak, że ten świat przedstawiony zupełnie determinuje świat rzeczywisty. Pomiędzy dziełem a życiem stawiam grubą granicę, nie pozwalam, by mrok fabularny przedostał się na zewnątrz. Na co dzień cenię światło, czystość i dobro. Z ciemnością rozprawiam się tylko na kartach moich powieści.
Z.P.: Czy mogłaby Pani zdradzić nam coś więcej o kolejnej części „Kolorów zła”?
M.O.S.: Kolejna część cyklu jest w procesie tworzenia. Konspekty już są, rozpiska na ścianie tablicowej też, mam nawet kilka pierwszych rozdziałów. Nabieram tempa. Trzecia część „Kolorów…” znów wraca do Trójmiasta – tym razem pierwsze skrzypce będzie grać Gdynia, w której się wychowałam. Architektura Gdyni jest jedyna w swoim rodzaju – kamienice w stylu funkcjonalnym, modernistyczne budynki, portowe magazyny – wszystko z marynistycznymi odniesieniami: okrągłymi oknami przywodzącymi na myśl okrętowe bulaje, obłymi lub ostrymi bryłami przypominającymi kadłuby statków, nadbudówkami wzorowanymi na kapitańskich mostkach, zewnętrznymi schodami analogicznymi do statkowych trapów. Ta lekkość i czystość przestrzeni, podkreślona przez zimowy klimat, będzie kontrastować z fabułą przepełnioną seksem, narkotykami i przemocą. I oczywiście w tej scenerii będą działać prokurator Bilski i asesor Górska… zobaczymy, jak tym razem ułożą się ich relacje.
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!