„Miraż” Andrzeja Mellera to książka będąca zapisem bardzo niespokojnego okresu, w tym między innymi czasów wojny w Gruzji. Ale nie tylko – dziś autor opowiada nam, że to właśnie w czasie tego trzyletniego wyjazdu, podczas którego dotarł między innymi na Laos, Sri Lankę i Tajlandię, poznał swoją żonę, Eleonorę.
Zuzanna Pęksa: Książka „Miraż. Trzy lata w Azji” to reportaż z Pana wielkiej podróży od Gruzji po Tajlandię. Początkowo planował Pan, że nie będzie Pana chwilę – nieobecność przedłużyła się do trzech lat. Myślałam, że tak nieoczekiwany zwrot akcji jest czymś dość trudnym, Pan jednak napisał, że czuł wtedy wolność i właśnie tego chciał. Czy ta potrzeba wolności całkowicie wygrywa w takich chwilach z poczuciem zagrożenia w niebezpiecznych miejscach?
Andrzej Meller: Zimą 2008 roku zmarł mój ojciec, który parę lat chorował. Zawsze dużo wyjeżdżałem, czasami nawet na dłużej, ale przez ostatnie lata choroby ojca miałem lęk, że nagle będę musiał wracać z daleka i mogę się spóźnić. Moja mama umarła w 1999 roku w połowie mojej rocznej podróży lądem do Indii, więc z tyłu głowy miałem właśnie ten lęk i nie mogłem sobie pozwolić na podróż dookoła świata.
Gdy tata zmarł, w zasadzie nic mnie już nie trzymało w domu. Byłem młodym singlem, reporterem z niebyt dużym dorobkiem, który chciał zobaczyć świat. Zawsze chciałem być freelancerem. W pracy w redakcjach czułem się źle. Byłem przywiązany do biurka i depesz bądź artykułów tworzonych przez obcych ludzi, więc miałem poczucie, że jest to praca odtwórcza, która nic nie wnosi. Chciałem działać. Przez lata monitorowałem sytuację na Kaukazie i wiosną 2008 roku byłem prawie pewien, że niebawem w Gruzji wybuchnie nowa wojna.
Spakowałem się na początku maja i ruszyłem z siedmioma tysiącami złotych na koncie. W plecaku miałem nawet buty narciarskie, bo zakładałem, że może jeszcze gdzieś wysoko w górach pojeżdżę. Zacząłem krążyć po najdalszych zakamarkach Gruzji utwierdzając się w przekonaniu, że niebawem dojdzie do wybuchu konfliktu i tak się stało. „Tygodnik Powszechny” zaproponował mi współpracę, zacząłem pisać też do innych tytułów i w czasie wojny zarobiłem dość pokaźną jak na mnie sumę pieniędzy. Chyba już wtedy postanowiłem nie wracać, tylko jechać tam, gdzie dla reportera jest ciekawie.
To poczucie wolności, ale też zadowolenie z freelancerki kierowały mnie cały czas do przodu. To był fantastyczny okres i solidna szkoła życia, natomiast praca na wojnach nie daje poczucia wolności, chyba wręcz przeciwnie. Parę lat później miałem przez długi czas problem, żeby wyjechać z Libii ogarniętej wojną domową. W oblężonej Misuracie czułem się czasem jak w więzieniu. Nie zmienia to faktu, że gdybym nie postawił wszystkiego na jedną kartę, to nie mógłbym się cieszyć wolnością, a ta w moim przypadku okazała się bardzo ważna, zacząłem żyć pełną parą i tak zostało do dziś. Cały ten czas bywał niestabilny finansowo – jak to u freelancera, ale niczego nie żałuję. Widmo „mirażu” na horyzoncie dodawało mi sił i energii. Tata przed śmiercią spytał mnie, co będę robił, jak go nie będzie. Odpowiedziałem, że będę freelancerem i zacznę pisać książki. Słowa dotrzymałem.
Z.P.: Bycie korespondentem wojennym to chyba jeden z najniebezpieczniejszych zawodów świata. Gdy był Pan w Gruzji w czasie ataku zginął jeden z dziennikarzy. Czy w takich chwilach chce się wracać, czy wręcz przeciwnie dalej dokumentować zło, które się dokonuje?
A.M.: Nie, ja nie chciałem wracać. Pamiętam, że kiedy w Libii przed wyjazdem na front reporterzy rozdawali kolegom na kartkach namiary na swoich bliskich na wypadek śmierci, czy bycia rannym, ja sobie spokojnie siedziałem w samochodzie. Dla mnie praca na wojnie była w pełni świadomym wyborem do którego dochodziłem przez parę lat, także w duchu odmawiałem zdrowaśki, modliłem się do wszystkich Bogów jakich znam i chciałem dokumentować sytuację dopóki żyję i jestem w stanie. Nie miałem nigdy żadnych wahań, choć zdarzało mi się być przeraźliwie zmęczonym. Praca na wojnie była dla mnie znacznie bardziej ciekawa niż powrót do „normalnego” życia, dlatego starałem się cały czas szukać nowych tematów do reportaży.
Z.P.: Autochtoni w Gruzji traktowali Pana jak wielkiego przyjaciela. Wiele razy miałam wrażenie, że Gruzini odnoszą się do nas z wielką sympatią – na przykład ci, którzy przyjeżdżają do Polski do pracy. Czy jest trochę tak, że możemy ukuć nowe powiedzenie „Polak, Gruzin dwa bratanki?”.
A.M.: Na pewno był taki okres. Ponieważ w Gruzji znało mnie wiele osób i czasami migałem w telewizorze, to dochodziło do komicznych sytuacji po wojnie: taksówkarze nie chcieli ode mnie pieniędzy za kurs; w aptece magister farmacji nie chciała pieniędzy za krople do nosa itd. Wielu Gruzinów do dziś pamięta to, w jaki sposób pracowałem i nagłaśniałem konflikt, zwłaszcza, że gdy się rozpoczął, byłem jedynym polskim reporterem w Gruzji – od pierwszej bomby, która wybuchła w Gori.
Oczywiście nie sposób nie pamiętać o roli jaką odegrał prezydent Lech Kaczyński, który mediował przed i w czasie wojny na Kaukazie. Gruzini nie zapominają takich postaw. Dziś sytuacja się zmieniła. Do Gruzji jeżdżą miliony Polaków i nie wszyscy z nich zachowują się w porządku. Gruzini wszystkich witają serdecznie, w tym i Rosjan i Osetyjczyków z Władykaukazu i Kadyrowców, którzy przyjeżdżają z Czeczeni na narty – Gruzini tacy po prostu są. Generalnie Polacy i Gruzini mają wiele wspólnego i na pewno można mówić o jakimś rodzaju braterstwa.
Z.P.: Znaczna część Pana reportażu to wyjątkowo trudne, wojenne historie. Gdyby jednak mógł Pan wybrać najbardziej pozytywną historię, co by to było?
A.M.: Miałem kupę pozytywnych historii i w ogóle „Miraż” jest jedynie jakimś wycinkiem z tamtego okresu. Chyba najbardziej pozytywną historią jest to, że w czasie wojny na Sri Lance poznałem Eleonorę, moją żonę. Poza tym w tamtym czasie spotkałem mnóstwo fantastycznych ludzi na swojej drodze i z wieloma z nich do dziś utrzymuję kontakt. Latem 2019 roku po 10 latach odnalazłem w Kabulu jednego z bohaterów „Mirażu” – Attauyllaha, choć wielu ludzi mi mówiło, że to w zasadzie niemożliwe, bo już pewnie nie żyje, a w ogóle w Kabulu mieszka dziś nie dwa – jak wtedy – a siedem milionów mieszkańców. To było bardzo wzruszające spotkanie po latach.
Z.P.: Na swojej drodze w trakcie tej podróży spotkał Pan z pewnością setki osób, z którymi chociażby zamienił Pan słowo. Czy któraś z tych znajomości przetrwała do dziś, albo szczególnie zapadła Panu w pamięć?
A.M.: Właśnie jedną z takich osób jest mój były tłumacz z Kabulu Attauyllach, który znowu pojawi się w mojej nowej książce pt. „Droga do Kabulu”. Inną osobą, której mogę nie widzieć długo, a rozumiemy się bez słów jest Chandon – były specnazowiec armii indyjskiej, który na Goa prowadził restaurację People. W zasadzie wszędzie, gdzie pracowałem, czy mieszkałem mam dobrych przyjaciół, do których mogę przyjść bez pytania i pogadać dosłownie o wszystkim bez żadnych tabu.
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę i czekamy w takim razie na kolejną książkę!