8 listopada do polskich kin trafił film „Ukryta gra” z Billem Pullmanem i Robertem Więckiewiczem. Książka o tym samym tytule jest doskonałym dopełnieniem tego thrillera szpiegowskiego. Niezależnie od tego, czy wolicie najpierw przeczytać powieść, czy zobaczyć film, warto zdecydować się na jedno i drugie!
Sięgając po książkę „Ukryta gra”, miałam poważne obawy, jak poradziło sobie z jej pisaniem aż trzech autorów. Zwykle mam złe przeczucia, gdy widzę na okładce już dwa nazwiska (chyba, że mam do czynienia z wywiadem-rzeką), jednak to literackie trio spisało się na medal. Piotr Głuchowski (autor nagradzanych książek i reportaży), Łukasz Kośmicki (reżyser i operator filmowy) i Marcel Sawicki (amerykański reżyser i operator o polskich korzeniach) zbudowali powieść, w której kryzys kubański budzi takie same emocje, jak partia szachów rozgrywana w Pałacu Kultury i Nauki. Panowie Kośmicki i Sawicki są też scenarzystami filmu, który wyprodukowało WatchOut Studio, a pierwszy z nich podjął się w tym przypadku także roli reżysera.
Na wartość powieści wpływają z pewnością świetnie zbudowane postaci. Joshua Mansky wydał mi się najciekawszą z nich. To niegdysiejszy mistrz szachowy i wykładowca, prawdziwy geniusz, który porzucił karierę naukową, by grać w pokera w światku przestępczym i osuszać każdą flaszkę, którą napotka na swojej drodze. To ewidentny alkoholik, a zarazem wielki umysł, nie dziwi więc, że amerykański wywiad postanawia wystawić go do pojedynku szachowego z Rosjaninem, Gawryłowem. Mansky owszem, jest ponadprzeciętnie inteligentny, ale też nie kontroluje swojego picia. Czy uda mu się wygrać pojedynek mimo nałogu? Mogę tylko powiedzieć, że moment rozwiązania tej kwestii jest opisany po mistrzowsku.
Skąd w ogóle wątek turnieju szachowego, skoro książka opowiada o zimnej wojnie? Otóż na rozgrywce ma być obecny kret, który posiada informacje o tym, czy wyrzutnie nuklearnych pocisków zamontowane przez ZSRR na Kubie mają już w sobie rakiety, czy może dopiero płyną one do tego kraju na Morzu Karaibskim. Turniej to prezentacja konfliktu na linii USA-ZSRR na mniejszą skalę i tak naprawdę odbywająca się publicznie próba sił.
Fabuła to jedno, klimat drugie – w przypadku tej książki jest on równie ważny. Warszawa lat 60. jest bardzo smutnym miejscem, zwłaszcza, gdy zmrok zapada wcześnie. Nieszczęśliwi ludzie na szarych ulicach są stałym elementem tego miasta. Nie dla wszystkich jednak. Dyrektor PKiN przywozi szachowemu mistrzowi flaszki najlepszej wódki, cały wózek jedzenia w tym nawet… mandarynki! Życie notabli jest z pewnością znacznie bardziej kolorowe niż zwykłego Kowalskiego, a autorzy książki doskonale to oddali:
Zabiedzony gniady koń z mokrym grzbietem ciągnie środkiem jezdni drewniany wóz wypełniony węglem trzeciej klasy. Siedzący na koźle dwaj mężczyźni w pikowanych kufajkach mają zniszczone twarze, a pokryte odciskami ręce tak brudne, że da się to dostrzec nawet stąd, zza wzmocnionej szyby pierwszego piętra ambasady. Woźnica od niechcenia smaga zwierzę rzemiennym batem, pojazd klekoce na kocich łbach, sunąc wolno wzdłuż nieotynkowanych jeszcze kamienic – jest prawie jak w „Misiu”, tylko brakuje choinek i wcale nie jest zabawnie.
Nie można oczywiście pominąć toczącej się równolegle napiętej akcji na radzieckim okręcie podwodnym. Jego załoganci są w coraz większym stresie – akustycy słyszą, że Amerykanie są blisko, a Tang, którym płyną, pędzi z największą możliwą prędkością. Trzeba jednak wykonać misję, a dowództwo jest nieugięte – każe utrzymać kurs.
Gdybym miała wybierać, zdecydowanie bardziej spodobała mi się ta część akcji, która rozgrywa się na lądzie, ale to w końcu czasy zimnej wojny, które nie toczyły się tylko nad stolikiem do amerykańskiego pokera i w naszpikowanych podsłuchami pokojach hotelowych.
Czytała Zuzanna Pęksa