Stuart Turton to brytyjski pisarz i dziennikarz, a przede wszystkim autor niebanalnej powieści kryminalnej „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle”. Turton w swoim kryminale przenosi czytelnika do lat 20. ubiegłego wieku, gdzie w luksusowej posiadłości dochodzi do morderstwa. Główny bohater kilkukrotnie przeżywa ten katastrofalny dzień za każdym razem w ciele innej osoby. Cały cykl będzie powtarzał się do momentu, aż Aiden rozwiąże zagadkę zabójstwa tytułowej Evelyn Hardcastle. W wywiadzie z Martyną Gancarczyk Stuart Turton opowiada między innymi o swojej debiutanckiej powieści i pracy nad nią, pierwszych krokach w zawodzie pisarza, a także o kolejnej książce.
Martyna Gancarczyk: Pana powieść określana jest jako elektryzujące połączenie twórczości Agathy Christie, Davida Lyncha i Chistophera Nolana z dodatkiem Terry’ego Pratchetta. Jak podoba się Panu takie porównanie?
Stuart Turton: Są to dosyć duże nazwiska, przyrównanie do nich jest trochę zawstydzające. Dowiadywanie się o takich porównaniach jest bardzo ciekawe – w każdym kraju opisywano moją książkę inaczej i zestawiano ją z wieloma różnymi tytułami. W Stanach Zjednoczonych wszyscy porównywali ją do „Downton Abbey”, a w Wielkiej Brytanii był to „Dzień świstaka”. Zdarzało się również, że moja powieść była zestawiana z książkami czy filmami, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. Myślę, że to dlatego, że w mojej książce jest wiele rzeczy, których można się złapać i je zidentyfikować. I to jest prezent dla działów marketingu.
Martyna Gancarczyk: Kiedy pomysł na „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” po raz pierwszy pojawił się w Pana głowie?
Stuart Turton: Odkąd miałem osiem lat chciałem napisać kryminał w stylu Agathy Christie – to wtedy właśnie zacząłem czytać jej książki i przeczytałem wszystkie, w wieku 8–10 lat. Kiedy miałem 21 lat chciałem napisać własną, ale była naprawdę okropna. To była po prostu najgorsza powieść – taka bardzo, bardzo zła. Mam nadzieję, że nigdy nie ujrzy światła dziennego. Chciałbym zakopać ją na księżycu żeby nikt nigdy nie miał szans jej przeczytać. Myślę, że brakowało mi oryginalnego pomysłu, napisałem jedynie bardzo złego fanfika pod wpływem fascynacji prozą Agathy Christie.
Później wpadłem na własny, oryginalny pomysł, ten na kanwie którego powstała moja powieść. Rozmyślanie nad tą książką zajęło mi dwanaście lat. Oczywiście nie myślałem o niej każdego dnia, ale co najmniej raz w miesiącu ponownie gościła w mojej głowie. Na właściwy pomysł wpadłem, kiedy pracowałem jako dziennikarz podróżniczy w Dubaju. Byłem w samolocie, pamiętam to jak dzisiaj, była druga nad ranem, a ja byłem wykończony. Zacząłem myśleć o tej książce i nagle wszystko stało się dla mnie jasne, to było jak prezent. Mogę zrobić to w stylu Agathy Christie, mieć moją pętlę czasową oraz zamianę ciał. Ten pomysł był dobry. Czułem się tak, jakby to ktoś inny na niego wpadł. Byłem nawet przekonany, że taka książka już powstała, a ja przeczytałem ją i po prostu o tym zapomniałem. Kiedy wysiadłem z samolotu, natychmiast wygooglowałem czy ktoś już napisał taką książkę. Na całe szczęście nie, ale część mnie myślała, że gdyby taka książka już powstała to nie musiałbym jej pisać – to był dar i przekleństwo w jednym.
Martyna Gancarczyk: Napisanie tak misternie skonstruowanej i złożonej powieści musiało być niezwykle trudne. Jak długo pracował Pan nad tą książką i jak wyglądał sam proces twórczy? W jaki sposób zapanował Pan nad wszystkimi postaciami i liniami czasowymi?
Stuart Turton: Jestem jednoosobową wytwórnią papieru, więc miałem wszędzie notatki, dosłownie wszędzie. Myślę, że te wszystkie kartki, które spisałem podczas pracy nad książką mogły pozbawić życia połowę lasów amazońskich. Jednak zanim napisałem chociażby jedno słowo, planowałem wszystko przez 3 miesiące – w tym czasie między innymi myślałem nad zagadką morderstwa. Miałem taki obszerny plik, było tam 120 arkuszy, a nawet nie byłem w połowie pracy. Zadałem sobie wtedy pytanie, dlaczego ty to sobie robisz. Opisałem tam dzień każdej postaci z dokładnością do dwóch minut, żebym wiedział co moi bohaterowie robią, gdzie w danym czasie przebywają w domu itp. Miałem też ogromną mapę całej posiadłości, żeby móc nanieść na nią kto, kiedy i gdzie wchodzi, wychodzi, ile zajmuje przejście z miejsca na miejsce. Zaplanowałem to bardzo dokładnie.
Dla każdej z postaci miałem osobny arkusz A4, bardzo gruby – były tam wszystkie notatki dotyczące postaci, każdy jeden szczegół. Większość z nich nie znalazła się nigdy w powieści, ale potrzebowałem ich dla samego siebie abym wiedział, kim są moi bohaterowie, co nimi kieruje, czym się interesują. I tak mniej więcej spędziłem trzy miesiące mojego życia. A potem zostało pisanie, które zajęło mi około dwóch i pół roku,. Tyle czasu pisałem pierwszy szkic powieści. Został on zakupiony przez mojego wydawcę. Książka trafiła do agenta i wtedy był czas na korektę, poprawki. To zajęło kolejne 6 miesięcy. A potem było jeszcze więcej poprawek. Obecnie mam wrażenie jakbym pracował nad tą książką połowę mojego życia
Martyna Gancarczyk: Czy cała powieść była zaplanowana od początku do końca zanim zaczął ją Pan pisać, czy też niektóre pomysły przyszły Panu do głowy już w trakcie pracy nad książką?
Stuart Turton: Nie, wszystko było zaplanowane zanim zacząłem pisać. Jeden jedyny raz miałem pomysł, który nie był wcześniej w planie. Zacząłem pisać, pisałem i pisałem, gdy nagle zorientowałem się, że odszedłem daleko od założonego pierwotnie kierunku i nie mogłem do niego wrócić bez oszukiwania czytelnika. Musiałem więc wszystko usunąć, całe 40 tysięcy słów. Musiałem wyrzucić do kosza trzy miesiące pracy. Po tym wydarzeniu już nigdy nie odszedłem od pierwotnego założenia.
Kilka wcieleń głównego bohatera, różne linie czasowe, wiele zaskakujących zwrotów akcji i mylących tropów. Nie miał Pan obawy, że czytelnicy mogą pogubić się w tym labiryncie?
Tak, miałem. To znaczy, jak już mówiłem, pisałem tę książkę dwa i pół roku – na początku, kiedy zacząłem, nie myślałem o czytelnikach. Miałem pomysł, który wydawał mi się dobry i chciałem zobaczyć gdzie mnie zaprowadzi. Im więcej pisałem, tym bardziej powstająca powieść wydawała mi się złożona. Potem wyzwaniem było zaintrygowanie czytelnika i sprawienie, aby pozornie pogmatwana fabuła ciągle intrygowała. Przez cały czas od początku powieści po sam jej koniec dbałem o to, by czytelnicy mieli dostęp do wszystkich informacji jakich będą potrzebowali, co bohaterowie robią i dlaczego. Przypominałem im o najważniejszych wskazówkach. Jak w każdej książce, także w „Siedmiu śmierciach Evelyn Hardcastle” było bardzo dużo informacji – czytelnik nie potrzebuje znać i pamiętać ich wszystkich, aby lektura była satysfakcjonująca. Bardzo dużo pracowałem z moim edytorem w Wielkiej Brytanii, aby upewnić się, że czytelnik znajdzie w książce wszystko czego potrzebuje, wszystkie niezbędne informacje i będzie pamiętał co się dzieje, co robi dana postać i dlaczego. I takie właśnie wskazówki umieściłem w całej powieści, aby czytelnik sprawnie przez nią przeszedł.
Martyna Gancarczyk: Zakończenie jest świetne i bardzo zaskakujące. Tak samo jak rozwiązanie głównej zagadki zabójstwa Evelyn Hardcastle. Czy zakładał Pan, że czytelnicy zgadną kto zabił czy też chciał Pan, aby było to totalne zaskoczenie?
Stuart Turton: Chciałem, aby czytelnicy mieli możliwość odgadnięcia tego, kto jest mordercą. Jeśli ktoś tego nie odgadnie, to przy ponownej lekturze, kiedy już wie kto to zrobił, dostrzeże wszystkie przegapione wcześniej wskazówki. Gwarantuję, że tworząc zagadkę postępowałem fair. Pisałem w pierwsze osobie i w czasie teraźniejszym, więc czytelnik dostaje wszystkie informacje i wskazówki dokładnie w tym samym czasie i tej samej ilości, co protagonista. Nic nie zostało ukryte, w żadnym momencie powieści nie ma takich informacji, które posiada główny bohater, a których nie ma czytelnik. Na Twitterze był taki jeden chłopak, który twittował na żywo i na bieżąco podczas lektury przedstawiał mi swoje teorie – i to było świetne. Był całkiem blisko. Wymyślona przeze mnie zagadka morderstwa jest jak najbardziej możliwa do rozwiązania. W powieści jest nawet taki dialog, bardzo wcześnie, gdzieś na początku książki i jeden wers tego dialogu mówi właściwie wszystko o tym, co dzieje się w książce. Podobny zabieg planuję zastosować w swojej nowej książce.
Martyna Gancarczyk: Każda z napisanych przez Pana postaci to wyrazisty bohater z krwi i kości, obok którego nie można przejść obojętnie. Z którą z postaci czuje się Pan najbardziej związany? Którą z nich pisało się Panu najlepiej, a z którą miał Pan największy problem?
Stuart Turton: Nie czuję się związany z żadną z postaci. Nie jestem jednym z tych pisarzy, którzy twierdzą, że ich bohaterowie są w jakiś sposób niezależni od nich oraz że mają swój indywidualny głos. To trochę niedorzeczne. Nie jestem schizofrenikiem. Bohaterowie są dla mnie narzędziami – tworzę ich, bym mógł ich potem zabić i robić im okropne rzeczy, zwłaszcza w tej powieści. Największe trudności miałem podczas pisania postaci Jonathana Derby’ego, bo jest najgorszą postacią w książce. To całkiem mocne stwierdzenie w odniesieniu do tej powieści – jest w niej dużo złych bohaterów, ale on był wzorowany na czterech prawdziwych osobach, które popełniły podobne zbrodnie. Ich zbrodnie uszły im płazem, a wielu ludzi skrzywdzili naprawdę mocno. Umieszczenie protagonisty, którego czytelnik miał polubić, w ciele i głowie takiej osoby jak Derby było dla mnie wyzwaniem. Mój bohater „utknął” w Jonathanie, w jego głowie i odczuwał impulsy, które targały Derbym. Więc on był najtrudniejszy.
Najlepszy był lord Ravencourt, otyły bankier, głównie dlatego, że „wcielenie” się w jego postać, próba wyobrażenia sobie jak taka osoba może się czuć, było bardzo ciekawym doświadczeniem.
Myślę, że jego rozdział jest jednym z lepszych fragmentów powieści – od tego momentu czytelnik zaczyna otrzymywać wskazówki, dzięki którym może zacząć rozwiązywać główną zagadkę książki.
Martyna Gancarczyk: Wszyscy bohaterowie, których na swojej drodze „napotyka” Aiden odgrywają w powieści bardzo konkretne role. Czy powstali oni na samym początku, czy może pisał Pan te postacie tak, aby każda z nich posiadała konkretne umiejętności, które przydadzą się Aidenowi w prowadzeniu śledztwa?
Stuart Turton: Coś pomiędzy. Pisałem je jako narzędzia dla fabuły. Na przykład pierwszym bohaterem jakiego poznaje czytelnik jest doktor Bell, który nie wie zupełnie nic. Na początkowym etapie książki chciałem zaznajomić odbiorcę z domem, a także z niektórymi postaciami. Nie chciałem, aby Bell był kimś aktywnym i zaangażowanym w rozwiązanie zagadki. Nie chciałem także odsłonić zbyt wiele informacji tak wcześnie, więc zrobiłem z doktora tchórza. To była najlepsza metoda ukazania fabuły w tym momencie. Później był otyły lord Ravencourt. Przy jego postaci podałem bardzo dużo informacji, musiałem więc znaleźć sposób, aby przystopować tempo i dać czytelnikowi czas na przetrawienie wszystkich danych, zastanowienie się na tym, co to wszystko może znaczyć. Dlatego stworzyłem go jako bardzo otyłego człowieka, który nie może poruszać się zbyt szybko. Następnie pomyślałem, że przez moment książka toczyła się dosyć wolno, więc musiałem przyspieszyć akcję, stąd kolejną postacią jest Jonathan Derby, głupi ale szybki, robiący wiele rzeczy bezmyślnie, wdający się na każdym kroku w bójki. Tego właśnie w tym momencie potrzebowała książka. Kierowałem się tym, czego fabuła wymaga od bohaterów. Jeśli potrzebowałem kogoś, kto pchnie śledztwo do przodu, pisałem postać, która posiadała narzędzia, aby tego dokonać – na przykład obecny w książce oficer policji.
Martyna Gancarczyk: Skąd pomysł na odzianie jednej z postaci w ubranie ochronne noszone przez lekarzy podczas epidemii dżumy?
Stuart Turton: Doktor Dżuma to taka rzecz z dzieciństwa. Jako dziecko widziałem go w jakimś muzeum, nie potrafię przypomnieć sobie w jakim, i został ze mną. Tak ubrana postać była lekarzem, jego zadaniem miała być pomóc chorym na dżumę. Można sobie wyobrazić chore osoby w wielkim bólu, które chcą, by zjawił się ktokolwiek mogący ulżyć im w cierpieniu. I wtedy pojawia się ktoś ubrany tak, jak doktor Dżuma. Chorzy zdecydowanie nie spodziewali się lekarza w tak przerażającym stroju. Podoba mi się ta koncepcja, że jest ktoś, kto teoretycznie ma pomóc, ale wygląda jak postać z najgorszego koszmaru. I taki właśnie jest mój doktor Dżuma. Odgrywa dwie role – w tym samym czasie może pomagać i działać przeciwko protagoniście. To właśnie reprezentuje ten kostium.
Martyna Gancarczyk: Zakończenie wbija czytelnika w fotel. Czy to ono powstało najpierw i właśnie pod nie stworzył Pan całą historię?
Stuart Turton: Tak, zakończenie od początku było w planie. Wiedziałem, że muszę znaleźć wytłumaczenie na umieszczenie bohatera w pętli i jego zmiany ciał, które będzie pasować do obu tych zabiegów. Aby to zrobić, mogłem pójść tylko dwoma ścieżkami. Bez spoilerów, mogło to być rozwiązanie powiązane z chrześcijańską ideą nieba i piekła, albo to drugie, na które ja się zdecydowałem. Nie mogę nic więcej powiedzieć bez zdradzenia zakończenia.
Martyna Gancarczyk: Podczas lektury „Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle” czułam się jakbym rozgrywała partię Cluedo w świecie Black Mirror. Bawiłam się przy tym rewelacyjnie! Pokazał Pan, że dobrą rozrywkę można połączyć z analizą społeczeństwa, roli kary i procesu wybaczania. Czy uważa Pan, że literatura popularna jest dobrym nośnikiem wartości i rozważań filozoficznych?
Stuart Turton: Jasne, nie widzę powodu, dlaczego miałoby być inaczej. To oczywiście zależy od autora i jego zainteresowań. Napisałem powieść, która była o podróżującym w czasie i zmieniającym ciała detektywie. Używając w powieści takich słów, jak „dusza”, automatycznie otworzyłem się na filozofię, która mnie interesuje. Może jakbym był innym autorem, nie interesowałoby mnie to i nie poszedłbym w tę stronę. Ale otworzyłem te drzwi, a przejście przez nie było bardzo ciekawe. Interesujące było pisanie o tym zagadnieniach i pomysłach. Na przykład czy jeśli obudzisz się rano, spojrzysz w lustro i nie będziesz wiedzieć kim jest osoba, na którą patrzysz, to czy będziesz z tego zadowolony. Jeśli ktoś opowiedziałby Ci o Twoim życiu, to czy pomyślisz: to było dobre, szczęśliwe życie, czy może: pełne błędów i rozczarowań. Uważam, że to fascynujące. Dla mnie osobiście, zapominając o odbiorcy, to było coś, o czym chciałem mówić, pisać. W końcu codziennie po przebudzeniu sam siadam do pisania przed komputerem, siedzę w samotności i nikt inny nie przyjdzie urozmaicać mi czasu podczas pisania. To są rzeczy, które pomagają mi usiąść każdego ranka i zacząć pracę. Myślenie o tych zagadnieniach, pisanie dialogów, w których moje postacie o nich rozmawiają, to świetna rzecz. Dlatego tak, myślę, że literatura popularna to świetne medium dla takich tematów, ale nie sądzę, żeby jakiekolwiek medium miało przymus poruszania tych czy innych tematów. Nie zawsze literatura musi spełniać rolę edukacyjną, niekiedy może to być po prostu dobra rozrywka.
Martyna Gancarczyk: Czy Pana perspektywa podejmowanych w powieści zagadnień tożsamości, kary czy przebaczenia zmieniała się podczas pracy nad książką?
Stuart Turton: Nie do końca mogę odpowiedzieć na to pytanie, gdyż moje zdanie na temat tych zagadnień klarowało się podczas pracy nad książką. To trochę tak, jak z motywami filozoficznymi. Kiedy zaczynałem pisać i wymyślać fabułę, miałem pomysł tego, jaki los ma czekać moje główne postacie. To wszystko zmieniło się trochę podczas pracy nad książką. Zakończenie było gotowe już w kilka miesięcy po rozpoczęciu procesu pisania i wiedziałem, że zawiera ono rzeczy, których nie chcę zmieniać – ostatnia strona była już właściwie napisana. Zdecydowałem się na otwarte zakończenie. I myślę, że ono bardzo dużo mówi o czytelniku – jeśli na koniec lektury, opuszczając postacie, którym towarzyszysz przez całą książkę twierdzisz, że zakończenie było dobre, pozytywne, to znaczy, że wierzysz w odkupienie. Jeśli natomiast myślisz, że jest to złe zakończenie, to raczej w nie nie wierzysz. Odbiór zakończenia jest odbiciem tego, co czytelnik generalnie myśli na przykład o roli kary, odkupieniu i przebaczeniu.
Martyna Gancarczyk: Jakie emocje chciał Pan wzbudzić swoją powieścią w czytelnikach?
Stuart Turton: Jak się okazało, emocje nie są moją mocną stroną. Kiedy otrzymałem poprawki naniesione przez edytora, było tam bardzo dużo pytań – co czuje w tym momencie dana postać, a co ma czuć czytelnik. Dla mnie postacie były po prostu narzędziem napędzającym fabułę. Jedyne na czym mi zależało, to wzbudzenie w czytelniku poczucia zagubienia, a także zbudowanie w powieści kafkowskiej sytuacji i całej intrygi, która sprawi, że będzie on z niesłabnącym zainteresowaniem przewracał kolejne strony książki. To miała być też po prostu rozrywka. Te trzy rzeczy chciałem osiągnąć. Oczywiście poza tych chciałem, aby czytelnicy byli podekscytowani i zaintrygowani lekturą. Chciałem, aby ludzie nie byli wstanie odłożyć rozpoczętej już powieści, żeby chcieli czytać strona po stronie, aż do samego końca.
Martyna Gancarczyk: „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” to Pański debiut. Co było dla Pana największą trudnością podczas pisania? Czy były momenty, kiedy chciał Pan porzucić tę książkę i już nigdy do niej nie wracać?
Stuart Turton: Poświęciłem wiele dla tej książki, przeprowadziłem się na wieś, porzuciłem lukratywną karierę, która sprawiała mi przyjemność. Zaciągnąłem moją dziewczynę z Dubaju do Anglii – zmieniliśmy absolutnie wszystko po to, bym mógł napisać tę książkę. Więc znaleźliśmy się w tym nowym życiu, z małą ilością pieniędzy. Było trudno, nie było możliwości powrotu. Nie mieliśmy do czego wracać, spaliliśmy za sobą całkiem dużo mostów, więc nie było takiej opcji, musiałem zacisnąć zęby i po prostu przeć do przodu. Oczywiście, że były dni, kiedy myślałem: co ja najlepszego zrobiłem, to jest za trudne, nie sądzę, bym zdołał to napisać. Chciałem wtedy iść do mojej dziewczyny i powiedzieć jej: przepraszam, spróbujmy wrócić do naszego dawnego życia, bez książki. Na szczęście tak się nigdy nie stało.
Martyna Gancarczyk: Podczas researchu dowiedziałam się, że Pana powieść w Stanach Zjednoczonych nosi inny tytuł – „Siedem i pół śmierci Evelyn Hardcastle”. Wyczytałam, że ta różnica wynikała z tego, że w momencie premiery Pana powieści wychodziła inna książka o podobnym tytule „Siedmiu mężów Evelyn Hugo”. Czy dzięki lekkiej zmianie tytułu udało się uniknąć mylenia ze sobą obu tych książek?
Stuart Turton: Nie, nie pomogło to ani trochę. Spotykałem się z tym, że podczas różnych literackich imprez ludzie przynosili wszystkie trzy książki (moją w wersji angielskiej i amerykańskiej) myśląc, że to trylogia. Zdarzało się także, że ludzie myśleli, że to ja napisałem „Siedmiu mężów Evelyn Hugo”, albo, że autorka tamtej książki napisał moją powieść. Często czytelnicy, którzy się pomylili, byli zawiedzeni i zaskoczeni tym, że mają złą książkę. Na szczęście słyszałem, że „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” to naprawdę dobra powieść.
Martyna Gancarczyk: Pracuje Pan jako dziennikarz. Czy ta praca pomogła Panu w napisaniu powieści?
Stuart Turton: Tak. Zostałem dziennikarzem, aby nauczyć się pisać – dziennikarstwo miało być środkiem do napisania powieści. Zajęło mi to dłużej, niż przewidywałem. Bycie dziennikarzem uczy przede wszystkim jak poprawiać samego siebie. To była dla mnie najcenniejsza lekcja, która nauczyła mnie być wymagającym wobec napisanych przez siebie słów. Jako dziennikarz uczysz się, że nieważne jak piękne zdanie napisałeś – jeśli ono donikąd nie prowadzi i nic nie mówi, to jest do usunięcia. Zdobycie tej umiejętności było bardzo ważne. Przydało mi się to także przy pisaniu nowej powieści, nad którą właśnie pracuję. Pomaga to także wtedy, kiedy pracujesz z profesjonalnym edytorem, który mówi: ten i ten fragment nie są potrzebne itp. Kiedy spotykasz się z krytyką, to nie traktujesz tego jako osobistej zniewagi, bo jako dziennikarz już masz te doświadczenia za sobą.
Martyna Gancarczyk: Czy w Pana życiu był jakiś impuls, który sprawił, że zdecydował się Pan na karierę pisarską? Pamięta Pan, jaka była pierwsza napisana przez Pana rzecz?
Stuart Turton: Doskonale pamiętam, jaka była pierwsza napisana przeze mnie rzecz. Moja siostra dostała na święta maszynę do pisania (tak, jestem aż tak stary), ale nie przejawiała kompletnie żadnych zainteresowań w tym zakresie. Oczywiście czułem się poszkodowany, że ona dostała maszynę do pisania, a ja nie. To bardzo mnie wkurzało. Musiałem więc pokazać moim rodzicom, że umiem i chcę pisać. Napisałem historyjkę, która zajmowała może z pół strony. Była to historia o końcu świata – byłem naprawdę mrocznym dzieckiem. Rodzice przeczytali ją i byli ze mnie bardzo dumni. Koleje pół roku spędziłem na przerabianiu i poprawianiu mojego króciutkiego tekstu. Myślę, że każda taka poprawka czyniła ten tekst gorszym. Tak, to była pierwsza rzecz jaki napisałem. Bardzo podobało mi się to uczucie, że napisałem coś, co inni ludzie czytają i im się podoba. Po tym już zawsze chciałem opowiadać i pisać historie.
Martyna Gancarczyk: Czy książki od zawsze były obecne w Pana domu rodzinnym? Po jakie tytuły sięgał Pan jako dziecko?
Stuart Turton: Rodzice, zwłaszcza moja mama, zawsze dbali o to, bym miał co czytać. Moja mama była świetna w wybieraniu dla mnie książek. Na samym początku czytałem książki Roalda Dahla, a kiedy przeczytałem je wszystkie, sięgnąłem po Agathę Christie i Raymonda Chandlera czy Stephena Kinga, ale to już kiedy byłem nastolatkiem. Prawdopodobnie sięgałem po te same książki, co wszyscy w tym czasie. Moja żona jest zapaloną czytelniczką, nasz dom jest dosłownie cały wypełniony książkami. Dba o to, żeby córka często widziała ją czytającą, aby też złapała tego bakcyla. Ważne dla nas jest, żeby zawsze miała pod ręką jakąś książkę i żeby czytanie sprawiało jej przyjemność.
Martyna Gancarczyk: A co z późniejszymi lekturami? Czy któraś z przeczytanych przez Pana książek wpłynęła na Pana światopogląd i sposób patrzenia na świat?
Stuart Turton: Może nie na światopogląd. Podróżowałem dużo i właśnie dzięki podróżom zdobywałem doświadczenie. Także przez muzykę czy filmy, nie tylko książki. Nie lubię polegać wyłącznie na opiniach innych, wolę wyrobić sobie swoje własne zdanie na dany temat. Oczywiście znalazłem w literaturze rzeczy, które wpłynęły na mnie jako na pisarza – czym książka sama w sobie może być i jak wiele można z nią eksperymentować. To właśnie miało na mnie największy wpływ. Otworzyło mi to oczy na to, jak potężny wpływ może wywierać czytanie i ogólnie literatura.
Martyna Gancarczyk: Jakie są Pana ulubione książki? Takie top 3, które poleciłby Pan swoim czytelnikom?
Stuart Turton: To zależny od dnia, ale na pewno będzie to „Bóg rzeczy małych” Arundhati Roy. Jeśli będąc na bezludnej wyspie miałbym chociaż 4 strony z tej powieści, byłbym szczęśliwy. Bardzo lubię także „Złodziejkę książek” Markusa Zusaka. To po prostu świetnie napisana powieść. Trzecią książką byłaby któraś z powieści Agathy Christie albo jakaś książka Raymonda Chandlera, „Głęboki sen” na przykład. Amerykański kryminał noir z lat trzydziestych. Jeśli zadałabyś mi to pytanie jutro, lista byłaby prawdopodobnie całkiem inna.
Martyna Gancarczyk: Słyszałam, że pracuje Pan nad nową książką. Czy może Pan uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić o czym ona będzie?
Stuart Turton: Nosi ona tytuł „Devil and the Dark Water” i jest osadzona w roku 1634. Akcja dzieje się na statku, który zgubił się na morzu razem z pasażerami. Na pokładzie zaczynają się dziać nadnaturalne rzeczy, w tym nieprawdopodobne morderstwa. Na szczęście na statku obecny jest detektyw, ale niestety jest również więźniem. To powieść o tajemnicach z wątkami nadnaturalnymi i wyraźną nutą horroru.
Martyna Gancarczyk: Brzmi naprawdę interesująco.
Stuart Turton: Tak, i pisze mi się ją bardzo dobrze, co jest dobrym znakiem. W Anglii pojawi się w listopadzie przyszłego roku.
Rozmawiała Martyna Gancarczyk