4 lipca na Netfliksie ma pojawić się długo oczekiwany trzeci sezon „Stranger Things”. Premiera pierwszego miała miejsce w 2016 roku i szybko stało się o niej głośno chyba wszędzie tam, gdzie dociera internet. „Stranger Things” okazał się fenomenem.
Ważnym wątkiem było choćby to, że w rolach głównych zobaczyliśmy postaci naprawdę dobre. Seriale przyzwyczaiły nas ostatnimi czasy do fabuł, w których bohaterowie raczej nie mogą być stawiani za wzór. „Doktor House” to cynik, notoryczny kłamca i narkoman, który nie liczy się z tym, że jego zachowania krzywdzą wszystkich wokoło, choć i tak wydaje się aniołem w porównaniu z Frankiem Underwoodem z „House of Cards”, bezlitosnym politykiem, który nie cofnie się przed zabójstwem czy seryjnym mordercą Dexterem Morganem, tytułowym i głównym bohaterem serialu „Dexter”. Oczywiście nie sposób mówić dziś o serialach z pominięciem „Gry o tron” – tam nawet powszechnie lubiany Tyrion Lannister ma na koncie zamordowanie własnego ojca i byłej kochanki, a Sansa Stark zemściła się na swoim oprawcy, zostawiając go na pożarcie jego własnym psom. Na takim tle Dustin, Lucas, Mike i Will, czyli dwunastolatkowie spotykający się, by grać w RPG, wyróżniają się naprawdę jaskrawymi barwami. Twórcy „Stranger Things”, czyli Ross i Matt Dufferowie, podkreślali, że była to świadoma decyzja – stworzyć serial o pozytywnych postaciach, gdyż produkcji o antybohaterach i czarnych charakterach, owszem, znakomitych, jest już wiele. Zauważyli, że dziś polityka rodzi liczne konflikty, a społeczeństwo jest podzielone, więc chcieli pokazać, że outsiderzy mogą liczyć na siebie, a w konsekwencji – uczynić ten świat lepszym. Chcieli nakręcić serial, dzięki któremu widz poczuje się, jakby spotkał się z przyjaciółmi, a jednocześnie który pozwoli mu na ucieczkę od negatywów codzienności. Eskapizmowi sprzyjał oczywiście też klimat serialu – fabuła umieszczona w latach 80. ożywiała sentymenty dla osób pamiętających ten czas, choć nie tylko dla nich – młodsi przecież poznali je dzięki popkulturze – kultowym filmom i przede wszystkim muzyce. Podróż do przeszłości, z jednej strony nierealnej, bo tak odległej od rzeczywistości smartfonów i social mediów, a z drugiej na tyle bliskiej, że niemal namacalnej, okazała się o wiele bardziej angażująca niż liczne Nibylandie przypominające o tym, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
Lata 80. okazały się strzałem w dziesiątkę, by trącić w struny nostalgii. „Gwiezdne wojny” i Joy Division, „E.T. ” i Peter Gabriel, „Obcy” i Corey Hart. To wszystko zabiera widza do krainy wspomnień, tej, w której był jeszcze młody… lub wręcz przeciwnie – do znanej tylko z opowieści, o której słyszał, że to były czasy, a z którą nie było mu dane bezpośrednio obcować. Tym samym serial „Stranger Things” przykuł do ekranów młodszych i starszych, ramię w ramię chłonących opowieści z miasteczka Hawkins. Uczynienie głównymi bohaterami grupki dzieci narzucało zresztą klimat kina familijnego, przełamujący nuty SF i horroru, oswajając grozę niczym „Czy boisz się ciemności? ”, „Gęsia skórka” albo „Opowieści z krypty”. Sprawiło, że choć boimy się, czy Demogorgon skrzywdzi Willa i przeżywamy śmierć Barb, to równie mocno przejmujemy się – błahymi przecież na tym tle – sprawami bohaterów takimi, jak szkolne sprzeczki czy nastoletnie miłości. No i nie można zapomnieć o postaci Nastki, najważniejszej chyba bohaterki, w którą wcieliła się Millie Bobby Brown. Młodziutka, bo zaledwie dwunastoletnia (w pierwszym sezonie) aktorka ciężko zapracowała sobie na liczne nagrody i nominacje, które przyniosła jej ta rola. Wcześniej zagrała m.in. w „Once Upon a Time in Wonderland”, „Agentach NCIS” i „Chirurgach”, ale to rola Jedenastki przyniosła jej międzynarodową sławę. Opieranie sukcesu produkcji na barkach dziecięcych aktorów jest zawsze ryzykowne, ale obsada „Stranger Things” nie tylko podołała postawionemu przed nią zadaniu, ale chyba przerosła wszelkie oczekiwania twórców.
„Stranger Things” okazał się więc strzałem w dziesiątkę, znalazł się na ustach wszystkich śledzących bieżące trendy w popkulturze, zagościł w memach i stał się źródłem licznych nawiązań (czy ktoś po seansie spojrzy tak samo jak wcześniej na banalne lampki choinkowe?), nic więc dziwnego, że pojawiła się potrzeba rozszerzenia świata serialu. Jasne, że można kręcić kolejne sezony, ale to nigdy nie będzie tak proste jak otwarcie się na inne media. W tym – na książki. Było więc tylko kwestią czasu, aż zobaczymy powieść związaną ze „Stranger Things” i doczekaliśmy się. 24 kwietnia w przekładzie Pauliny Braiter ukazała się powieść „Stranger Things. Mroczne umysły”, czyli pierwsza powieść ze świata „Stranger Things” napisana przez Gwendę Bond, autorkę powieści dla młodzieży, najbardziej znaną z trylogii o Lois Lane.
W „Mrocznych umysłach” nie znajdziemy jednak Jedenastki, ani znanych z serialu chłopców. Akcja dzieje się bowiem w 1969 roku, a całość stanowi prequel do serialu. Już na pierwszych stronach poznajemy jednak Kali, czyli Ósemkę. Dorosłą Kali poznaliśmy w drugim sezonie „Stranger Things”, teraz jednak ma pięć lat i właśnie została przywieziona do Państwowego Laboratorium Hawkins w stanie Indiana. To nie Ósemka jest jednak główną bohaterką powieści, tylko Terry Ives, czyli matka Jedenastki. Prequel wyjaśni nie tylko, w jakich okolicznościach Nastka przyszła na świat, ale też dlaczego kobieta nienawidzi doktora Martina Brennera. Bo to właśnie on, czyli człowiek z krwi i kości, nie Demogorgon czy Łupieżca Umysłów, jest tu głównym antagonistą. Skupiamy się więc na tym, ile zła może wyrządzić jeden człowiek drugiemu, na wydarzeniach w laboratorium i pokręconych eksperymentach. Sam klimat też jest nieco odmienny, bo w końcu mowa o przełomie lat 60. i 70., choć nie zabraknie oczywiście popkulturalnych nawiązań. Poczynając oczywiście od tego, co ma do ukrycia amerykański rząd i jakie badania prowadzi w tajemnicy… By nakreślić, o jakich czasach mówimy, wspomnijmy tylko, że Woodstock to dopiero oczekiwany koncert, „Władcę pierścieni” zna tylko garstka nerdów, natomiast na społeczeństwie głębokim cieniem kładzie się trwająca wojna w Wietnamie. Nikt nie chce zostać powołany pod broń. Wreszcie inny jest też nasz punkt spojrzenia na całą opowieść, ponieważ główni bohaterowie są znacznie starsi niż ci znani z serialu. To ludzie wkraczający w dorosłość u schyłku epoki, którą znają. Warto zauważyć jednak, że „Mroczne umysły” nie są typowym prequelem. To nie jest historia, która zachęci nowych widzów do obejrzenia serialu. To raczej smaczek przeznaczony dla tych, którzy doskonale znają historię ze „Stranger Things” i chcą pogłębić swoją wiedzę o świecie tam przedstawionym. Autorka nie skupia się na wyjaśnianiu, kto jest kim, zamiast tego odmalowuje klimat –jednocześnie i podobny do tego znanego z ekranu, i od niego odmienny ze względu na specyfikę opisywanych czasów. Bez wątpienia jest to powieść dla fanów serialu. Czy wszystkich? To pewnie zależy od tego, który element serialu trafił do nich najmocniej.
Jeśli nostalgiczne lata 80. i dziecięce, niewinne spojrzenie, to może nie być powieść dla nich. Ale jeśli inne elementy serialu były dla kogoś równie ważne, możliwe, że odnajdzie się i w „Mrocznych umysłach”. Na pewno nie jest to zwykła nowelizacja napisana tylko po to, żeby wycisnąć z fanów dodatkowe złotówki czy dolary, a solidna powieść, choć oczywiście stworzona w ściśle wytyczonych ramach. Warto dać jej szansę.