To brzmi patetycznie, ale na naszych oczach już za parę godzin wydarzy się coś, co przejdzie do historii. Po raz pierwszy zakończenie książki poznamy dzięki serialowi. I nie czarujmy się, to nie będzie kwestia wyboru. Kto nie obejrzy ostatniego odcinka „Gry o tron” sam, usłyszy o nim od znajomych, przeczyta w sieci, zobaczy memy.
Uwaga! Artykuł zawiera spoilery z „Pieśni Lodu i Ognia” George’a R.R. Martina oraz z siedmiu sezonów serialu „Gra o tron”
„Gra o tron” – książka, pierwszy tom „Pieśni Lodu i Ognia”, ukazała się w 1996 roku. To wtedy pierwsi czytelnicy poznali początek historii rozgrywającej się w Westeros i Essos, wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy Starków, Baratheonów, Lannisterów, Targaryenów, Greyjoyów i inne rody. A dokładniej – poznali ich mieszkańcy USA, bo do Polski powieść trafiła w 1998 roku. Po dwudziestu trzech latach poznamy wreszcie finał tej opowieści, ale nie dzięki temu, że do księgarń trafi „Sen o wiośnie”, czyli siódmy tom cyklu. Ba, tom szósty, „Wichry zimy”, też jeszcze nie powstał. Powstała natomiast serialowa adaptacja, która w międzyczasie zdążyła wyprzedzić swój pierwowzór.
Sytuacja jest naprawdę unikatowa. Owszem, filmowe i serialowe adaptacje książek sprawiają, że opowieści docierają do znacznie szerszego odbiorcy, ale jednocześnie dość powszechna jest krytyka tych form. Nawet najlepsze ekranizacje znajdują krytyków – bo to w końcu nie oryginał. Jeśli film próbuje przełożyć powieść jeden do jednego, zostanie skrytykowany za dłużyzny. Jeśli cokolwiek skróci, zostanie uznany za niewierny. Oczywiście są utwory krytykowane powszechnie, są takie, gdzie krytycy są w mniejszości, ale zawsze znajdzie się choćby grupka odbiorców stawiających książkę na piedestale. Ponieważ była pierwsza, oryginalna.
W przypadku „Gry o tron” powieści, owszem, są utworami oryginalnymi – to od nich się zaczęło. Jednocześnie „Wichry zimy” i „Sen o wiośnie” nie będą już pierwsze. Ich adaptacja trafiła na ekrany, zanim George R.R. Martin ukończył manuskrypty. Nie wiemy nawet, czy kiedykolwiek je ukończy i czy będzie nam dane przeczytać jego wizję zakończenia. „Jego wizję zakończenia”, a nie „jego zakończenie” – ponieważ jak wiemy, serial i powieści, choć różnymi drogami, mają doprowadzić do tego samego (a przynajmniej zbliżonego) końca.
I to właśnie styl pisarstwa Martina sprawia, że sytuacja, którą obserwujemy, jest tym bardziej niecodzienna. Gdyby chodziło o twórczość innego pisarza, ostatnie sezony byłyby zapewne fanfikiem, autorską wersją showrunnerów. George R.R. Martin jest zaś uosobieniem tezy Antona Czechowa. Każdy z nas słyszał, że jeżeli w pierwszym akcie strzelba wisi na ścianie, w drugim lub w trzecim ktoś musi koniecznie z niej wystrzelić. Autor „Pieśni Lodu i Ognia” doprowadził tę zasadę do perfekcji. W swoich powieściach zawiesza dziesiątki strzelb, a jego czytelnicy spędzają tysiące godzin na rozstrzygnięciu, które z nich i w którym momencie wystrzelą.
Sprzyja temu tempo pracy pisarza. „Gra o tron” ukazała się w 1996 roku, „Starcie królów” – w 1999, a „Nawałnica mieczy” – w 2000. Wtedy nastąpiła pierwsza długa przerwa. Na „Ucztę dla wron” musieliśmy czekać do 2006 roku, a na „Taniec ze smokami” – do roku 2011. Na „Wichry zimy” czekamy do dziś. Kilkuletnie przerwy sprawiły, że czytelnicy powracali do już wydanych powieści, znajdując w nich zapowiedzi późniejszych wydarzeń, a w końcu zaczęli rozszyfrowywać, co stanie się dalej. I tak choć u Martina obecnie Jon Snow otrzymał kilka ciosów nożem od swoich braci z Nocnej Straży i albo nie żyje, albo właśnie dogorywa, czytelnicy są przekonani, że zostanie wskrzeszony. Ba, byli o tym przekonani, jeszcze zanim nastąpił zamach na życie młodego Lorda Dowódcy. Wszak w pierwszym tomie Jon Snow ślubował: „Nadchodzi noc i zaczyna się moja warta. Zakończy ją tylko śmierć”, a wszystko wskazywało na to, że jest to postać zbyt ważna, by po prostu tkwiła na końcu świata i odmrażała sobie uszy. A jeśli służbę w Nocnej Straży zakończyć może tylko śmierć bohatera, znaczyło to, że Jon Snow musi umrzeć – a następnie zostać wskrzeszony. Dość szybko poznaliśmy Berika Dondarriona – rycerza wskrzeszonego przez czerwonego kapłana Thorosa z Myr – więc gdy na Murze do Jona dołączyła inna czerwona kapłanka, Melisandre z Asshai, czytelnicy szybko dodali dwa do dwóch.
I właśnie tu wkroczył serial. Oczekiwaniu na wyjaśnienie tej teorii towarzyszył mimo wszystko dreszczyk niepewności – czy na pewno właśnie to George R.R. Martin szykuje dla swoich fanów? A może jednak podrzucił błędne tropy? Może naprawdę pozwolił Jonowi umrzeć na zimnym, paskudnym pustkowiu? Wątpliwości rozwiały jednak już prace nad szóstym sezonem „Gry o tron”, kiedy dziennikarze wychwycili, że Kit Harington pojawił się na planie i spędził na nim stanowczo zbyt wiele czasu, by chodziło po prostu o scenę pogrzebu Jona, a ostatecznie – sam drugi odcinek, w którym zobaczyliśmy, jak bohater powraca do życia.
Serial pokazał nam, że Hodor to zniekształcone „Hold the door”, a za uszkodzenie mózgu poczciwego stajennego Waldera (w serialu: Wylisa) odpowiedzialny jest nie kto inny, a Bran Stark. Dowiedzieliśmy się, że Shireen Baratheon spłonie na stosie. Przekonaliśmy się też, że Jon Snow nie był tak naprawdę bękartem Neda Starka, a synem Lyanny Stark i Rhaegara Targaryena – ba, że para ta wzięła ślub, co czyni Jona prawdziwym dziedzicem korony Siedmiu Królestw, dziedzicem Żelaznego Tronu. Oczywiście detale nie muszą się zgadzać – zapewne Shireen nie zostanie spalona przez swojego ojca, ponieważ Stannis Baratheon jest wiele mil od córki, nie wiemy też, czy małżeństwo Elii Martell i Rhaegara Targaryena zostanie rzeczywiście unieważnione, czy raczej smoczy książę postawił na tradycyjną dla swego rogu bigamię, ale strzelby, troskliwie i umiejętnie rozwieszane przez George’a R.R. Martina, już wystrzeliły.
Co więcej, pisarz niedawno zaprzeczył teoriom, jakoby HBO miało zapłacić mu za wstrzymanie się z publikacją książek i stwierdził, że „Wichry zimy” nie są gotowe, a „Snu o wiośnie” nie zaczął jeszcze pisać, gasząc tym samym nadzieje fanów, powtarzających, że obie powieści od dawna leżą u wydawcy, który czeka tylko na finałowy odcinek serialu, aby ujawnić daty premier. Oznacza to więc, że jeśli kiedykolwiek poznamy wizję zakończenia rzeczywistego twórcy tej historii, upłyną lata. Przez ten czas wizja HBO będzie jedyną, quasi-kanoniczną, która utrwali się w naszej podświadomości. Tak jak dowiedzieliśmy się, że Inni nie zwyciężą ludzkości, tak przekonamy się, kto zasiądzie na Żelaznym Tronie oraz jak długo zdoła utrzymać koronę na głowie. Jeśli George R.R. Martin kiedykolwiek zakończy swój cykl, bez wątpienia powieści będą porównywane z serialem. Skrupulatność fanów pozwala domyślać się, że przeanalizowane zostanie każde słowo i każda scena. Niewykluczone, że znajdzie się choćby garstka, która uzna, że zakończenie serialu było lepsze. W końcu to z nim będą żyli przez ładnych parę lat. Bo jasne, dziś petycja o nakręcenie ósmego sezonu „Gry o tron” jeszcze raz, zebrała ponad milion podpisów. Ale to właśnie z niego poznamy finał historii, na który czekaliśmy od dwudziestu trzech lat.
Jak wspomniałam – jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, wydarzenie jest historyczne. Nie widzieliśmy podobnego w historii literatury. Może w ostatecznym rozrachunku niewiele to zmieni, a może zmieni się nasze spojrzenie na to, co jest, a co nie jest oryginałem. Może książki zostaną na piedestale, a może z niego spadną. Trudno wyciągać takie wnioski na dziś. Póki co wiemy, że sytuacja się odwróciła w jednym, konkretnym aspekcie – kiedyś to czytelnicy mogli zdradzać, co będzie dalej, widzom, nierzadko nabijając się z nich jako z tych zacofanych, nieznających całej historii. Obecnie czytelnicy po prostu nie mogą poznać historii z wybranego przez siebie medium.
No i jest jedna rzecz, której możemy się domyślać – sytuacja jest pewnie demobilizująca dla samego autora. Z jednej strony – siła jego książek osłabła w momencie, gdy wyjaśnienie tajemnic pojawiło się w serialu. Z drugiej – George R.R. Martin nie jest przecież ślepy i głuchy, fala hejtu dobiega też do niego. Ma świadomość, że ci sami fani, którzy teraz tak krytycznie odbierają serial, mogą równie krytycznie ocenić jego książki. A może i ostrzej – w końcu na nie czekali znacznie dłużej… Jeśli tak jest – to fakt powstania serialu może wpłynąć na to, czy „Wichry zimy” i „Sen o wiośnie” w ogóle powstaną.
Anna Tess Gołębiowska