Obawy, że Marek Zmysłowski wyskoczy z Waszej lodówki, pojawiają się nie bez powodu. Promocja jego książki „Goniąc czarne jednorożce” ruszyła bowiem pełną parą i autor opowiada o niej w wielu mediach. U nas mówi między innymi o tym, jaki był jego najgłupszy wydatek oraz czy nie boi się porównań z kontrowersyjnym Wilkiem z Wall Street.
Zuzanna Pęksa: „Goniąc czarne jednorożce” to Pana pierwsza książka i od razu po jej wydaniu podniósł się raban. Główny zarzut, który się pojawia, dotyczy tego, że przedstawił Pan nieprawdę, by oczernić system prawny i biznesowy Nigerii. Jak jest w rzeczywistości? Czy jest Pan entuzjastą Afryki, czy raczej jest na nią nieco zły?
Marek Zmysłowski: A czy jedno wyklucza drugie? Zafascynowanie czymś nie pozwala Ci zauważyć złych rzeczy na temat obiektu fascynacji. Miłość do niego z kolei ma miejsce mimo tych złych rzeczy. Ja Afrykę kocham miłością dojrzałą. Często niełatwą. Cała moja książka jest oparta na faktach, natomiast nie boję się pokazywać korupcji i kryminalistów, bo to jest mój sposób na poprawę stanu rzeczy. Poprzez eksponowanie spraw karygodnych.
Wiadomo, że książki nie napisał Pan dla pieniędzy. Jak możemy przeczytać na Pana stronie, cały dochód z jej wydania przeznaczy Pan „na laptopy i lekcje programowania dla najzdolniejszych uczniów z najbiedniejszych rodzin w Nigerii”. Co jeszcze Panem kierowało, gdy wpadł Pan na pomysł pisania o swoim życiu w tak szczery sposób?
Zawsze chciałem napisać książkę, chciałem to po prostu mieć „odhaczone” razem z innymi celami życiowymi. Gdy zacząłem pisać, motywowała mnie przede wszystkim chęć podzielenia się moją historią. Po moich przejściach w Nigerii chciałem też opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło, na wypadek gdybym nagle „zaginął”. Być może ktoś nauczy się na moich błędach. Teraz wiem już, jak wielką nauczkę ta książka dała mnie samemu. Dopiero opisywanie rzeczy z perspektywy czasu, na chłodno, kiedy znasz już dodatkowe okoliczności każdej sytuacji, pozwala zauważyć błędy, które popełniłem. A popełniłem ich masę Chciałem napisać książkę odświeżającą, kontrowersyjną, do bólu szczerą i do bólu prawdziwą. Zrywającą ze schematami. Chciałem napisać ją po swojemu, tak jak po swojemu zawsze chciałem żyć i prowadzić biznes, niezależnie od ceny jaką za to płaciłem. I tak zrobiłem.
Mówi się, że pierwszy milion trzeba ukraść. Pan swój pierwszy milion zarobił wtedy, kiedy Pana rówieśnicy podliczali swój skromny studencki budżet. A następnie stracił Pan ten milion z nawiązką. Umie Pan jednak mówić o tym bez większego skrępowania zarówno w książce, jak i w wywiadach. Jaka jest recepta na to, by o porażkach mówić tak samo otwarcie, jak o sukcesach?
Trzeba zaryzykować. Nie dać się hejtowi. Bo to jest niesamowite, ile dobrych ludzi do Pani potem przyjdzie i odwdzięczy się swoją otwartością.
Jedną z niezaprzeczalnych zalet Pana książki jest to, że napisana jest ona z dystansem i humorem. Nie da się jednak zaprzeczyć, że opowiada ona o ciężkich wątkach. Czego bał się Pan najbardziej zaczynając życie w Afryce? Karabinów, biurokracji, która mogła wszystko zablokować, czy chorób? A może jeszcze czegoś innego?
Najbardziej bałem się porażki. Bo powrót na tarczy z kontynentu o takich możliwościach to byłby dowód na ogromną porażkę. Bałem się też, że nie wpasuję się w lokalną kulturę, że stanę się ksenofobem, a nawet rasistą. Wśród ekspatów żyjących w Nigerii krąży taki dowcip. Jaka jest różnica między turystą a rasistą? Odpowiedz to: tydzień. Bardzo wielu osobom nie udaje się w Afryce zaaklimatyzować. Rośnie u nich poczucie wyższości wobec lokalnych mieszkańców. Ale nie maja też do czego wróci w Europie. I stają się takimi sfrustrowanymi kłębkami nerwów. Mi się udało takiego losu uniknąć. Zakochałem się a Afryce i jej kulturach.
Jest Pan porównywany do słynnego Wilka z Wall Street. Nie da się jednak ukryć, że Jordan Belfort imprezował mocniej i „bardziej”. Czy nie ujawnił Pan wszystkiego w swojej książce, czy może naprawdę udało się Panu ustrzec od codziennego świętowania sukcesów i odreagowywania stresów?
Porównanie a bycie kopią 1 do 1 do 2 osobne sprawy. Belfort zarobił o wiele większe pieniądze, w dużej części nielegalnie. Ja nigdy nie złamałem prawa. Miałem kilkuletni okres „work hard, play hard” ale to hollywoodzkich imprez mi dużo brakowało. I dobrze.
To nośne porównanie pojawia się między innymi w notce prasowej o książce. Czy nie miał Pan z nim problemu? Belfort był w końcu skazany za oszustwa finansowe, a dokładnie za manipulacje na giełdzie. Owszem – zarobił pierwsze duże pieniądze tuż po skończeniu szkoły średniej, jednak jest bardzo kontrowersyjną postacią.
Notka prasowa ma budzić zainteresowanie. Kontrowersja jest jedną z dróg, by to osiągnąć.
Prawdziwy Wilk z Wall Street wydawał pieniądze lekką ręką. Pan opisuje zakup sportowego wozu, który chyba nie do końca był Panu potrzebny w drugiej dekadzie życia. Czy pamięta Pan jeszcze inne, nie do końca przemyślane zakupy, które pochłonęły dużo pieniędzy?
To auto było najbardziej szalone jeśli chodzi o rzeczy materialne. Kupiłem kiedyś natomiast całą firmę (tak zwany offshore), po godzinnej rozmowie z founderem przy drinku. To była transakcja grubo poniżej miliona, ale i tak bardzo idiotyczna. Miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo akurat trochę na niej potem zarobiłem.
Gdyby mógł Pan zaplanować, co opisze w autobiografii przedstawiającej kolejnych 30 lat Pańskiego życia, co przede wszystkim by się w niej znalazło?
Mam nadzieję że to będzie już bardzo nudna książka, i ani mafii ani Interpolu w niej nie będzie. Tylko moralizowanie starszego Pana skierowane do swoich wnuków.
Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała Zuzanna Pęksa