Aktualności

Kroniki Ocalałych. Zdradzieckie serce – fragment książki

Pre­zen­tu­je­my Wam frag­ment dru­gie­go tomu Kro­nik Oca­la­łych od wydaw­nic­twa Ini­tium. Zdra­dziec­kie ser­ce kon­ty­nu­uje wąt­ki zna­ne Wam z czę­ści pierw­szej Fał­szy­wy pocałunek.

Lia i Rafe, prze­trzy­my­wa­ni w bar­ba­rzyń­skim kró­le­stwie Ven­dy, mają nie­wiel­kie szan­se na uciecz­kę. Kaden, nie­do­szły zabój­ca Lii, z całych sił pra­gnie ją oca­lić, dla­te­go mówi Komi­za­ro­wi, że dziew­czy­na ma dar. Przy­wód­ca zaczy­na się inte­re­so­wać Lią bar­dziej, niż kto­kol­wiek mógł­by się tego spo­dzie­wać. Nic jed­nak nie jest oczy­wi­ste: Rafe okła­mał Lię, ale poświę­cił wła­sną wol­ność, by ją chro­nić; Kaden, któ­ry miał ją zabić, oca­lił jej życie; miesz­kań­cy Ven­dy, któ­rych Lia zawsze uwa­ża­ła za bar­ba­rzyń­ców, zasko­czy­li ją, gdy zaczę­ła wśród nich prze­by­wać. Wal­cząc z tra­dy­cją, w któ­rej ją wycho­wa­no, z darem i wła­sną toż­sa­mo­ścią, księż­nicz­ka musi pod­jąć decy­zje, któ­re wpły­ną nie tyl­ko na jej kraj, lecz też na jej przeznaczenie.

Frag­ment książki:

Mary E. Pear­son – Zdra­dziec­kie ser­ce – Kro­ni­ki Oca­la­łych tom 2

Roz­dział 1

Jeden szyb­ki ruch.
Myśla­łam, że to zaj­mie wła­śnie tyle.
Nóż w brzuch.
Dla pew­no­ści jesz­cze gwał­tow­nie przekręcony.
Gdy jed­nak połknę­ła mnie Ven­da, gdy oto­czy­ły mnie krzy­we ścia­ny i set­ki zacie­ka­wio­nych twa­rzy, gdy usły­sza­łam szczęk łań­cu­chów i opusz­cza­ją­cy się za mną most, któ­ry odciął mnie od resz­ty świa­ta, wie­dzia­łam, że moje kro­ki muszą być pewne.
Muszą być bezbłędne.
Będę musia­ła pod­jąć wie­le dzia­łań. Będę musia­ła rene­go­cjo­wać każ­dy etap. Pad­nie wie­le kłamstw. Pozy­ska­ne zosta­nie zaufa­nie. Prze­kro­czo­ne zosta­ną gra­ni­ce ohy­dy. I to wszyst­ko będzie się ze sobą prze­pla­tać. A cier­pli­wość nie jest moją moc­ną stroną.
Naj­pierw jed­nak musia­łam zna­leźć spo­sób na uspo­ko­je­nie ser­ca, któ­re wręcz rzu­ca­ło się w mojej klat­ce pier­sio­wej. Musia­łam uspo­ko­ić oddech. Uda­wać spo­koj­ną. Wil­ki potra­fią wyczuć strach tak samo jak krew. Co cie­kaw­si pod­cho­dzi­li bli­żej i gapi­li się na mnie z na wpół roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi, odsła­nia­jąc popsu­te zęby. Byli roz­ba­wie­ni czy uśmie­cha­li się pogardliwie?
Sły­sza­łam też stu­ka­nie cza­szek. Zbli­ża­ją­ce się grze­cho­ta­nie wysu­szo­nych kości, sznu­ry z mały­mi, wypło­wia­ły­mi w słoń­cu czasz­ka­mi, udo­wy­mi gna­ta­mi i zęba­mi zwi­sa­ją­cy­mi z pasów ludzi, któ­rzy wsie­dli na konie, by lepiej widzieć, i ruszy­li w moją stro­nę. Chcie­li widzieć mnie i Rafe’a.
Wie­dzia­łam, że idzie – sku­ty – gdzieś za mną, na koń­cu kara­wa­ny. Obo­je byli­śmy jeń­ca­mi, a prze­cież Ven­da nie bie­rze jeń­ców. Bynaj­mniej wcze­śniej nie bra­ła. Prze­sta­li­śmy już sta­no­wić cie­ka­wost­kę. Sta­li­śmy się wro­ga­mi, któ­rych jesz­cze nigdy nie widzie­li. Byli dla mnie tym samym, czym ja byłam dla nich.
Mija­li­śmy nie­zli­czo­ne wzno­szą­ce się nad tłu­mem wie­życz­ki, sta­re, krzy­we, kamien­ne ścia­ny sczer­nia­łe od sadzy, ośli­zgłe niczym obrzy­dli­we żyją­ce bestie. To dziw­ne mia­sto skła­da­ło się z ruin i kapry­sów. Za mną ucichł ryk rzeki.
Wydo­sta­nę nas z tego.
Teraz pew­nie Rafe się zasta­na­wiał, jak miał­by dotrzy­mać tej obietnicy.
Mija­li­śmy kolej­ne wyszczer­bio­ne bra­my, otwie­ra­ją­ce się dla nas, tak jak­by ktoś nas ocze­ki­wał. Nasz orszak się prze­rze­dził, teraz, gdy dotar­li do domu, żoł­nie­rze skrę­ca­li w róż­nych kie­run­kach. Zni­ka­li na wiją­cych się dro­gach, ukry­tych w cie­niu wyso­kich ścian. Chie­vdar kro­czył na cze­le pozo­sta­łych. Gdy wcho­dzi­li­śmy do trze­wi mia­sta, widzia­łam przed sobą wozy z brzę­czą­cy­mi łupa­mi. Czy Rafe nadal szedł za mną, czy zabra­li go w któ­rąś z tych przy­gnę­bia­ją­cych uliczek?
Kaden zesko­czył z konia i szedł obok mnie.
– Jeste­śmy pra­wie na miejscu.
Poczu­łam falę mdło­ści. Wal­ther nie żyje, przy­po­mnia­łam sobie. Mój brat był mar­twy. Nie mogli mi już nic zabrać. Poza Rafe’em. Nie mogłam teraz myśleć wyłącz­nie o sobie. To zmie­nia­ło postać rzeczy.
– Gdzie jest to „na miej­scu”? – Sta­ra­łam się mówić spo­koj­nie, ale mój głos był zachryp­nię­ty i nierówny.
– Idzie­my do Sank­tu­arium. To nasza wer­sja dwo­ru. Miej­sce, w któ­rym spo­ty­ka­ją się przywódcy.
– I Komizar.
– Lio, pozwól mi mówić. Tyl­ko ten jeden raz. Pro­szę, nie odzy­waj się ani słowem.
Spoj­rza­łam na nie­go. Miał zaci­śnię­te szczę­ki i ścią­gnię­te brwi, tak jak­by bola­ła go gło­wa. Czyż­by dener­wo­wał się przed spo­tka­niem z wła­snym przy­wód­cą? Bał się tego, co mogła­bym powie­dzieć? Albo tego, co mógł­by zro­bić Komi­zar? Czy fakt, że Kaden nie wyko­nał roz­ka­zu i mnie nie zabił, zosta­nie potrak­to­wa­ny jak zdra­da? Blond wło­sy, teraz tłu­ste i brud­ne, opa­da­ły na ramio­na. Miał ubło­co­ną twarz. Od daw­na żad­ne z nas nie widzia­ło mydła – to jed­nak był naj­mniej­szy z naszych problemów.
Doszli­śmy do kolej­nej bra­my; przy­po­mi­na­ła wiel­ką pła­ską i pona­bi­ja­ną gwoź­dzia­mi żela­zną ścia­nę ze szcze­li­na­mi, przez któ­re spo­glą­da­ły na nas oczy. Usły­sza­łam docho­dzą­ce zza ścia­ny krzy­ki i cięż­kie bicie dzwo­nu. Zatrzę­sło mną, każ­de ude­rze­nie spra­wia­ło, że szczę­ka­ły mi zęby.
Zsu vik­ta­ra. Bądź sil­na. Zadar­łam bro­dę jesz­cze wyżej, nie­mal czu­łam, jak pod­no­szą ją pal­ce Reeny. Ścia­na powo­li podzie­li­ła się na dwie czę­ści i otwo­rzy­ła się bra­ma, umoż­li­wia­jąc nam wej­ście na olbrzy­mi otwar­ty teren, tak samo znie­kształ­co­ny i ponu­ry jak resz­ta mia­sta. Ze wszyst­kich stron był oto­czo­ny ścia­na­mi i wie­ża­mi, widzia­łam począt­ki wąskich ulic, któ­re zni­ka­ły w cie­niu. Ponad nami wyła­nia­ły się krę­te, zwień­czo­ne blan­ka­mi przej­ścia, jed­no prze­cho­dzi­ło w drugie.
Chie­vdar poszedł do przo­du, wozy ruszy­ły za nim. Stra­że krzyk­nę­ły coś na powi­ta­nie, a potem rado­śnie i gło­śno wyra­zi­ły uzna­nie dla sto­su mie­czy, sio­deł i pię­trzą­cych się na wozach błysz­czą­cych łupów – pozo­sta­ło­ści po moim bra­cie i jego towa­rzy­szach. Poczu­łam ścisk w gar­dle, bo wie­dzia­łam, że wkrót­ce jeden z tych ludzi będzie nosił zdo­bio­ny pas Wal­the­ra i jego miecz.
Zaci­snę­łam pię­ści, lecz nie mia­łam nawet paznok­ci, żeby wbić je sobie w skó­rę; wszyst­kie były poła­ma­ne i ponadry­wa­ne. Potar­łam koniusz­ki pal­ców i ostry ból wstrzą­snął moją pier­sią. Zasko­czy­ło mnie to; a prze­cież utra­ta paznok­ci była niczym w porów­na­niu z powa­gą sytu­acji. Mia­łam jed­nak wra­że­nie, że sły­szę jakiś szy­der­czy głos, szep­czą­cy, że teraz nie mam już nic, żeby się bro­nić, nawet jed­ne­go paznok­cia. Mia­łam tyl­ko tajem­ni­cze imię, któ­re wyda­wa­ło mi się w tej chwi­li bez­u­ży­tecz­ne, i tytuł, z któ­rym się uro­dzi­łam. Lio, spraw, żeby sta­ło się to praw­dą, powie­dzia­łam sobie. Jed­nak mimo że powta­rza­łam sobie te sło­wa w gło­wie, czu­łam, jak moja pew­ność sie­bie zni­ka. Mia­łam do stra­ce­nia o wie­le wię­cej niż jesz­cze kil­ka godzin temu. Teraz wsku­tek moich dzia­łań mogła­by się stać krzyw­da rów­nież Rafe’owi.
Wyda­no roz­kaz roz­ła­do­wa­nia zgra­bio­nych łupów i wnie­sie­nia ich do środ­ka. Chłop­cy, jesz­cze młod­si niż Eben, przy­bie­gli do jed­ne­go z wozów z mały­mi dwu­ko­ło­wy­mi wóz­ka­mi i pomo­gli stra­żom je załadować.
Chie­vdar i jego oso­bi­sta straż pode­szli do scho­dów pro­wa­dzą­cych do dłu­gie­go kory­ta­rza. Chłop­cy poszli za nimi, wepchnę­li prze­peł­nio­ne wóz­ki na pobli­ską ram­pę; mię­śnie na ich cien­kich rękach napi­na­ły się pod wpły­wem cię­ża­ru. Część łupów nadal była spla­mio­na krwią.
– Tam, do sali Sank­tu­arium – powie­dział Kaden, wska­zu­jąc ręką miej­sce, w któ­re uda­li się chłop­cy. Tak, był zde­ner­wo­wa­ny. Sły­sza­łam to w jego gło­sie. Sko­ro nawet on się bał Komi­za­ra, to jakie szan­se mia­łam ja?
Zatrzy­ma­łam się i odwró­ci­łam, pró­bu­jąc dostrzec gdzieś z tyłu Rafe’a z żoł­nie­rza­mi, któ­rzy nadal prze­cho­dzi­li przez bra­mę, zoba­czy­łam jed­nak tyl­ko Mali­cha, któ­ry pro­wa­dził swo­je­go konia tuż za nami. Wyszcze­rzył zęby, na jego twa­rzy nadal wid­nia­ły śla­dy po moim ataku.
– Wita­my w Ven­dzie, księż­nicz­ko – zadrwił. – Obie­cu­ję ci, że od tej pory wszyst­ko będzie wyglą­da­ło zupeł­nie inaczej.
Kaden zła­pał mnie za rękę i przy­cią­gnął do swo­je­go boku.
– Trzy­maj się bli­sko mnie – szep­nął. – Dla wła­sne­go dobra.
Malich zaczął się śmiać, wie­dzia­łam jed­nak, że po raz pierw­szy jego sło­wa były praw­dzi­we. Od tej pory wszyst­ko będzie wyglą­da­ło ina­czej. Nastą­pią zmia­ny, któ­rych nie prze­wi­dział nawet on.

Roz­dział 2

Sala Sank­tu­arium przy­po­mi­na­ła ogrom­ną posęp­ną gospodę.
Mogły­by się w niej zmie­ścić ze czte­ry gospo­dy Ber­di. Śmier­dzia­ło tu roz­la­nym piwem i gni­ją­cą sło­mą. Wzdłuż każ­dej ścia­ny sta­ły kolum­ny. Wnę­trze oświe­tla­ły pochod­nie i lam­pio­ny; wyso­ki sufit pokry­wa­ła sadza. Na środ­ku stał wiel­ki drew­nia­ny stół, chro­po­wa­ty i wysłu­żo­ny, na nim znaj­do­wa­ły się meta­lo­we kufle. Kil­ka kufli dzier­ży­ły rów­nież mię­si­ste dłonie.
Dło­nie przywódców.
Ja i Kaden sta­li­śmy na ubo­czu, w zacie­nio­nym kory­ta­rzu za kolum­na­mi, pod­czas gdy przy­wód­cy hała­śli­wie wita­li się z chie­vda­rem i jego straż­ni­ka­mi, krzy­cząc i waląc ich po ple­cach. Od razu też wznie­sio­no toast za nowo przy­by­łych i zaczę­to wołać o wię­cej piwa. Zoba­czy­łam, jak Eben, niż­szy od nie­któ­rych słu­żą­cych tam chłop­ców, pod­no­si naczy­nie do ust.
Był takim samym żoł­nie­rzem, któ­ry wró­cił do domu, jak resz­ta. Kaden nie­znacz­nie mnie sobą zasło­nił, jak­by w ochron­nym geście, ja jed­nak cały czas roz­glą­da­łam się po sali, pró­bu­jąc dostrzec Komi­za­ra, pró­bu­jąc przy­go­to­wać się na to, co mogło mnie tam spo­tkać. Kil­ku męż­czyzn było ogrom­nych – tak jak Griz, nie­któ­rzy nawet jesz­cze więk­si – i zaczę­łam się zasta­na­wiać, jakie stwo­rze­nia rodzą się w tej dziw­nej kra­inie. Obser­wo­wa­łam jed­ne­go z nich. Cały czas mówił, tak jak­by war­czał, a bie­ga­ją­cy w tę i z powro­tem chłop­cy trzy­ma­li się od nie­go na dystans. Pomy­śla­łam, że pew­nie to jest Komi­zar, zoba­czy­łam jed­nak, jak wzrok Kade­na prze­śli­zgnął się po olbrzy­mie. Po chwi­li powie­dział, jak­by czy­tał w moich myślach:
– To Legion Naczel­ni­ków. Rzą­dzą prowincjami.
To Ven­da mia­ła pro­win­cje? I do tego hie­rar­chię poza zabój­ca­mi, rabu­sia­mi i Komi­za­rem o żela­znych rękach? Naczel­ni­ków moż­na było łatwo odróż­nić od słu­żą­cych i żoł­nie­rzy – mie­li czar­ne nara­mien­ni­ki z futra. Na górze każ­de­go nara­mien­ni­ka znaj­do­wał się zatrzask z brą­zu w kształ­cie odsło­nię­tych kłów jakie­goś zwie­rzę­cia, przez co naczel­ni­cy wyda­wa­li się dwa razy szer­si w ramio­nach. Budzi­li grozę.
Zamie­sza­nie zamie­ni­ło się w ogłu­sza­ją­cy ryk, któ­ry dud­nił echem wśród kamien­nych ścian i nagich pod­łóg. Hałas mogła pochło­nąć tyl­ko leżą­ca w jed­nym z kątów ster­ta sło­my. Chłop­cy posta­wi­li wóz­ki wzdłuż jed­ne­go z rzę­dów kolumn i naczel­ni­cy zaczę­li prze­glą­dać łupy; pod­no­si­li mie­cze, spraw­dza­li ich cię­żar, wycie­ra­li przed­ra­mio­na­mi skó­rza­ne napier­śni­ki, żeby zetrzeć krew. Oglą­da­li wszyst­kie te przed­mio­ty, jak­by znaj­do­wa­li się na jakimś tar­gu. Widzia­łam, jak jeden z nich pod­niósł miecz z ręko­je­ścią inkru­sto­wa­ną czer­wo­nym jaspi­sem. Był to miecz Wal­the­ra. Mimo­wol­nie wysta­wi­łam nogę do przo­du, ale w porę się opa­mię­ta­łam. Jesz­cze nie.
– Pocze­kaj tutaj – szep­nął Kaden, wycho­dząc z cienia.
Przy­su­nę­łam się bli­żej jed­ne­go z fila­rów, pró­bu­jąc się zorien­to­wać w prze­strze­ni. Zoba­czy­łam pro­wa­dzą­ce do Sank­tu­arium trzy mrocz­ne kory­ta­rze – poza tym, któ­rym weszli­śmy do sali. Dokąd pro­wa­dzi­ły i czy były tak samo dobrze strze­żo­ne jak ten za mną? I, co naj­waż­niej­sze, czy któ­ry­kol­wiek z nich wiódł do Rafe’a?
– Gdzie Komi­zar? – spy­tał Kaden po ven­dań­sku. Nie skie­ro­wał swo­je­go pyta­nia do kon­kret­nej oso­by, jego głos był led­wo sły­szal­ny w tym hałasie.
Naj­pierw odwró­cił się jeden naczel­nik, póź­niej dru­gi. I nagle wokół zapa­dła cisza.
– Przy­był zabój­ca – zabrzmiał głos z koń­ca sali.
A potem jeden z niż­szych naczel­ni­ków, tęgi męż­czy­zna o wie­lu opa­da­ją­cych na ramio­na rudych war­ko­czy­kach, zato­czył się do przo­du i objął Kade­na, by powi­tać go w domu. Ponow­nie roz­legł się gwar, tym razem jed­nak wyraź­nie cichszy.
Zaczę­łam się zasta­na­wiać, jaki wpływ na tych ludzi ma obec­ność zabój­cy. Przy­po­mnia­ło mi się, w jaki spo­sób Malich reago­wał na Kade­na pod­czas dłu­giej wypra­wy przez Cam Lan­teux. Roz­glą­dał się wście­kle i dorów­ny­wał mu postu­rą, ale mimo wszyst­ko zawsze mu ustępował.
– Wezwa­no już Komi­za­ra – oznaj­mił naczel­nik. – Z pew­no­ścią przyj­dzie. Na razie jed­nak zaj­mu­je się…
– Gościem – dokoń­czył Kaden.
Naczel­nik się zaśmiał.
– Tak, z pew­no­ścią moż­na ją tak nazwać. Sam chciał­bym mieć takie­go gościa.
Pode­szli do nich kolej­ni naczel­ni­cy – jeden z nich, męż­czy­zna o dłu­gim, krzy­wym nosie, podał Kade­no­wi kufel. Przy­wi­tał go, a następ­nie zaczął stro­fo­wać za urzą­dze­nie sobie tak dłu­gie­go wol­ne­go. Inny naczel­nik zbesz­tał Kade­na za to, że czę­ściej bywał poza Ven­dą niż w niej.
– Uda­ję się tam, dokąd posy­ła mnie Komi­zar – odparł Kaden.
Wte­dy jeden z naczel­ni­ków, wiel­ki niczym byk i z tak samo sze­ro­ką pier­sią, pod­niósł swo­je naczy­nie w geście toastu.
– Tak jak my wszy­scy – zawo­łał, odrzu­cił gło­wę do tyłu i upił zachłan­ny łyk. Piwo stru­ga­mi spły­wa­ło po jego bro­dzie. Nawet ten olbrzym był na zawo­ła­nie Komi­za­ra i nie bał się tego przyznać.
Roz­ma­wia­li tyl­ko po ven­dań­sku, ale rozu­mia­łam nie­mal wszyst­ko. Zna­łam już mnó­stwo słów w tym języ­ku. Prze­cież w Cam Lan­teux nurza­łam się w nim tygo­dnia­mi, co ule­czy­ło mnie z ignorancji.
Gdy Kaden opo­wia­dał im o swej podró­ży, ja sku­pi­łam się na innym naczel­ni­ku, któ­ry zdjął z wozu boga­to zdo­bio­ny pas i spró­bo­wał prze­pa­sać nim swój wiel­ki brzuch. Zakrę­ci­ło mi się w gło­wie, poczu­łam mdło­ści, a potem w moich żyłach zawrza­ła wście­kłość. Zamknę­łam oczy. Jesz­cze nie. Nie pozwól się zabić w cią­gu pierw­szych dzie­się­ciu minut. Niech to nastą­pi tro­chę później.
Głę­bo­ko nabra­łam powie­trza, a gdy ponow­nie otwo­rzy­łam oczy, dostrze­głam kry­ją­cą się w cie­niu twarz. Obser­wo­wał mnie ktoś z dru­giej stro­ny sali. Nie potra­fi­łam odwró­cić wzro­ku. Obli­cze oświe­tla­ła tyl­ko nie­znacz­na łuna świa­tła. Ciem­ne oczy patrzy­ły bez wyra­zu, a jed­no­cze­śnie przy­ku­wa­ły uwa­gę. Sku­piał się na mnie niczym wilk śle­dzą­cy swo­ją ofia­rę, nie­śpie­szą­cy się do sko­ku, pew­ny sie­bie. Opar­ty swo­bod­nie o jed­ną z kolumn, był młod­szy niż naczel­ni­cy, jego twarz, poza bro­dą i sta­ran­nie przy­cię­ty­mi wąsa­mi, była gład­ka. Potar­ga­ne, ciem­ne loki opa­da­ły mu na ramiona.
Nie miał nara­mien­ni­ków ani skó­rza­ne­go żoł­nier­skie­go stro­ju, tyl­ko pro­ste jasno­brą­zo­we spodnie i luź­ną bia­łą koszu­lę. Ponie­waż nie śpie­szył się do niko­go, wie­dzia­łam też, że nie jest słu­żą­cym. Nagle prze­śli­zgnął się po mnie wzro­kiem, jak­by już się mną znu­dził, i zaczął obser­wo­wać naczel­ni­ków oglą­da­ją­cych łupy. A potem spoj­rzał na Kade­na. Widzia­łam, jak na nie­go patrzy.
Poczu­łam falę gorą­ca zale­wa­ją­cą mój żołądek.
To on.
Wystą­pił zza kolum­ny i sta­nął na środ­ku sali. Wie­dzia­łam już po pierw­szych kro­kach. To był Komizar.
– Witaj­cie w domu, towa­rzy­sze! – krzyknął.
W sali znów zapa­dła mar­twa cisza. Wszy­scy, łącz­nie z Kade­nem, odwró­ci­li się w stro­nę gło­su. Komi­zar zaczął powo­li iść, każ­dy, kto stał mu na dro­dze, natych­miast się cofał.
Wyszłam z cie­nia i sta­nę­łam obok Kade­na. Wśród zebra­nych prze­to­czył się cichy pomruk.
Komi­zar zatrzy­mał się kil­ka kro­ków przed nami. Mnie zigno­ro­wał – wpa­try­wał się w Kade­na; w koń­cu pod­szedł bli­żej i objął go powi­tal­nym gestem.
Po chwi­li wypu­ścił Kade­na z objęć, cof­nął się o krok i zmie­rzył mnie zim­nym, obo­jęt­nym wzro­kiem. Nie mogłam uwie­rzyć, że to on jest Komi­za­rem. Miał gład­ką, pozba­wio­ną zmarsz­czek twarz męż­czy­zny zale­d­wie kil­ka lat star­sze­go od Wal­the­ra. Wyglą­dał raczej na star­sze­go bra­ta Kade­na niż na przy­wód­cę wzbu­dza­ją­ce­go lęk. Nie przy­po­mi­nał potęż­ne­go Smo­ka z Pie­śni Ven­dy – tego, któ­ry spi­jał krew i kradł sny. Był prze­cięt­nej budo­wy cia­ła, nie odstra­szał niczym poza spojrzeniem.
– Co to jest? – spy­tał po mor­ri­ghań­sku nie­mal tak płyn­nie jak Kaden, a następ­nie kiw­nął gło­wą w moją stro­nę. Wie­dział, co robi. Dosko­na­le zda­wał sobie spra­wę z tego, kim jestem, i chciał mieć pew­ność, że rozu­miem każ­de słowo.
– Księż­nicz­ka Ara­bel­la, Pierw­sza Cór­ka Domu Mor­ri­ghan – odparł Kaden.
Ciszę, któ­ra zapa­dła po tych sło­wach, prze­rwał śmiech Komizara.
– Ona? Księżniczką?
Powo­li mnie obszedł, spo­glą­da­jąc z nie­do­wie­rza­niem na moje łach­ma­ny. Sta­nął obok mnie, patrząc na kavah, odsło­nię­ty przez roze­rwa­ny mate­riał. Wydo­był z sie­bie ciche „hmmm”, jak­by był tro­chę roz­ba­wio­ny, a potem prze­je­chał pal­cem po mojej ręce. Poczu­łam mro­wie­nie na skó­rze, ale pod­nio­słam gło­wę, jak­by był jedy­nie fru­wa­ją­cą po sali natręt­ną muchą. Po chwi­li ponow­nie sta­nął przede mną. Odchrząknął.
– Nie robi szcze­gól­ne­go wra­że­nia, praw­da? Ale prze­cież nikt z kró­lew­skie­go rodu nie wyglą­da impo­nu­ją­co. Są tak cza­ru­ją­cy jak misa tygo­dnio­wej papki.
Jesz­cze mie­siąc wcze­śniej, sły­sząc takie sło­wa, zerwa­ła­bym się na rów­ne nogi i powie­dzia­ła­bym mu kil­ka ostrych jak brzy­twa słów, teraz jed­nak pra­gnę­łam uczy­nić coś wię­cej, niż tyl­ko go obra­zić. Odwza­jem­ni­łam jego spoj­rze­nie. Grzbie­tem dło­ni pogła­dził się po bro­dzie. Cały czas mi się przyglądał.
– To była dłu­ga wypra­wa – wyja­śnił Kaden. – Bar­dzo dla niej trudna.
Komi­zar uniósł brwi, uda­jąc zdziwienie.
– A wca­le nie musia­ła. – Mówił gło­śno, tak by wszy­scy dobrze go sły­sze­li, choć cały czas zwra­cał się do Kade­na. – O ile pamię­tam, roz­ka­za­łem ci pode­rżnąć jej gar­dło, a nie przy­wieźć ją tu w cha­rak­te­rze zabawki.
Atmos­fe­ra w sali zgęst­nia­ła. Nikt nie śmiał nawet pod­nieść kufla do ust. Męż­czyź­ni zasty­gli w bez­ru­chu. Może cze­ka­li, aż Komi­zar podej­dzie do wóz­ków, wycią­gnie jakiś miecz i odrą­bie mi gło­wę, któ­ra poto­czy się na śro­dek sali. Naj­wy­raź­niej ich zda­niem tak wła­śnie powi­nien uczy­nić. Kaden mu się przeciwstawił.
Jed­nak­że mię­dzy Kade­nem a Komi­za­rem było coś, co jesz­cze nie do koń­ca poj­mo­wa­łam. Jakiś rodzaj zależności.
– Ona ma dar – wyja­śnił Kaden. – Pomy­śla­łem, że żywa bar­dziej przy­da się w Ven­dzie niż martwa.
Na wspo­mnie­nie o darze słu­żą­cy i naczel­ni­cy zaczę­li wymie­niać spoj­rze­nia, nadal jed­nak nikt nie pisnął ani słów­ka. Komi­zar się uśmiech­nął – jego uśmiech jed­no­cze­śnie prze­ra­żał i przy­cią­gał. Poczu­łam mro­wie­nie na kar­ku. Ten męż­czy­zna potra­fił kon­tro­lo­wać swych pod­da­nych jed­nym ski­nie­niem dło­ni. Zwie­rzył się ze swych pla­nów. Gdy poznam jego moc­ne stro­ny, może uda mi się odkryć rów­nież jego sła­bo­ści. Prze­cież każ­dy ma jakieś słabości.
Nawet Komi­zar, któ­re­go tak się obawiano.
– Dar! – zaśmiał się i odwró­cił do resz­ty, cze­ka­jąc, aż wybuch­nie ogól­na weso­łość. I tak wła­śnie się stało.
Potem ponow­nie popa­trzył na mnie, już bez uśmie­chu, i wziął mnie za rękę. Przy­glą­dał się moim ranom, deli­kat­nie gła­dząc kciu­kiem wierzch mojej dłoni.
– Czy ona ma język?
Tym razem to Malich się zaśmiał. Potem pod­szedł do sto­ją­ce­go na środ­ku sali sto­łu i wal­nął kuflem o blat.
– Niczym recho­czą­ca hie­na. Po jej ugry­zie­niach pozo­sta­ją takie same brzyd­kie rany – rzekł chievdar.
Wśród żoł­nie­rzy roz­le­gły się pomruki.
Komi­zar odwró­cił się do mnie.
– A mimo to milczy.
– Lio – szep­nął Kaden, sztur­cha­jąc mnie ramie­niem – możesz mówić.
Spoj­rza­łam na nie­go. Czyż­by sądził, że o tym nie wiem? Czy napraw­dę uwa­żał, że uci­szy­ło mnie jego ostrze­że­nie? Zbyt wie­le razy uci­sza­li mnie ci, któ­rzy mie­li nade mną wła­dzę. Ale nie tutaj. Mia­łam zamiar prze­mó­wić, ale dopie­ro wte­dy, gdy znaj­dę w tym jakiś cel. Nie zdra­dzi­łam się ani sło­wem, ani wyra­zem twa­rzy. Komi­zar i jego naczel­ni­cy byli tacy sami jak ludzie, z któ­ry­mi mia­łam kon­takt w dro­dze tutaj. Tra­wi­ła ich cie­ka­wość. Praw­dzi­wa księż­nicz­ka Mor­ri­ghan. Moż­na mnie było oglą­dać. Komi­zar chciał, żebym dała przed­sta­wie­nie przed nim i jego Legio­nem Naczel­ni­ków. Czyż­by spo­dzie­wa­li się klej­no­tów, któ­re posy­pią się z mych ust? Praw­do­po­dob­nie chcie­li po pro­stu ośmie­szyć moje sło­wa, tak jak już ośmie­szy­li moje przy­by­cie tutaj. Dosko­na­le zda­wa­łam sobie z tego spra­wę. Czło­wiek na pozy­cji Komi­za­ra mógł się spo­dzie­wać dwóch rze­czy – opo­ru lub pochlebstw. Byłam prze­ko­na­na, że żaden z tych zabie­gów nie popra­wił­by mojej sytuacji.
Ser­ce wali­ło mi jak sza­lo­ne, ale nie spu­ści­łam wzro­ku. Mru­ga­łam powo­li, jak­bym była znu­dzo­na tą sytu­acją. Tak, Komi­za­rze, znam już two­je sztuczki.
– Nie mar­tw­cie się, przy­ja­cie­le – rzekł i mach­nął ręką, żeby odwró­cić uwa­gę od moje­go mil­cze­nia. – Mamy mnó­stwo spraw do omó­wie­nia. Na przy­kład to! – Zato­czył dło­nią po sali, wska­zu­jąc wóz­ki. Zaśmiał się, jak­by był zachwy­co­ny łupa­mi. – Co my tu mamy?
Ruszył od wóz­ka do wóz­ka, prze­glą­da­jąc łupy. Zauwa­ży­łam, że naczel­ni­cy nicze­go nie zabra­li, choć prze­szu­ka­li już wszyst­ko. Może wie­dzie­li, że nale­ży pocze­kać, aż Komi­zar doko­na wyboru.
Pod­niósł topór, prze­je­chał opusz­kiem pal­ca po ostrzu, poki­wał gło­wą, jak­by z uzna­niem, a potem pod­szedł do kolej­ne­go wóz­ka, wycią­gnął bułat i zamach­nął się nim. Jego sching prze­cię­ło powie­trze, wywo­łu­jąc peł­ne uzna­nia komen­ta­rze. Uśmiech­nął się.
– Dobrze się spi­sa­łeś, chievdarze.
Dobrze? Wyci­na­jąc co do nogi całą kom­pa­nię mło­dych mężczyzn?
Cisnął zakrzy­wio­ne ostrze z powro­tem na wózek i prze­szedł do kolejnego.
– A co to jest? – Wycią­gnął dłu­gi pas skó­ry. Pas Walthera.
Tyl­ko nie on. Każ­dy, tyl­ko nie on.
Poczu­łam, jak mięk­ną mi kola­na, z moje­go gar­dła dobył się cichy jęk. Odwró­cił się w moją stro­nę i pod­niósł pas.
– To coś wyjąt­ko­we­go, nie sądzisz? Popatrz na tę wino­rośl. – Powo­li prze­su­wał pal­ce po skó­rze. – I ta skó­ra, taka mięk­ka. Ide­al­na dla następ­cy tro­nu, czyż nie? – Zało­żył pas na pierś, a potem pod­szedł do mnie. – Jak sądzisz, księżniczko?
Łzy sta­nę­ły mi w oczach. Nie­mą­drze to roze­gra­łam, ale nadal byłam zbyt zała­ma­na śmier­cią Wal­the­ra, by trzeź­wo myśleć. Spoj­rza­łam w inną stro­nę, jed­nak Komi­zar zła­pał mnie pod bro­dę, wbi­ja­jąc pal­ce w moją skó­rę. Zmu­sił mnie, bym na nie­go spojrzała.
– Widzisz, księż­nicz­ko, to jest moje kró­le­stwo, nie two­je. Nie jesteś w sta­nie sobie wyobra­zić, jakie mam spo­so­by, by zmu­sić cię do mówie­nia. Jeśli roz­ka­żę, będziesz śpie­wać niczym kona­ją­cy kanarek.
– Komi­za­rze. – Głos Kade­na był niski i poważny.
Dowód­ca puścił mnie i uśmiech­nął się, deli­kat­nie gła­dząc mój policzek.
– Wyda­je mi się, że księż­nicz­ka jest zmę­czo­na po dłu­giej podró­ży – powie­dział. – Ulrik­sie, zabierz ją do izby prze­trzy­mań, by mogła przez chwi­lę odpo­cząć. W tym cza­sie ja i Kaden utnie­my sobie poga­węd­kę. Mamy dużo do omó­wie­nia. – Spoj­rzał gniew­nie na Kadena.
Ten zawa­hał się, ale chy­ba nie mógł nic zrobić.
– Idź – zwró­cił się do mnie. – Będzie dobrze.

Gdy tyl­ko znik­nę­li­śmy z pola widze­nia Kade­na, straż­ni­cy zaczę­li mnie cią­gnąć kory­ta­rzem; kaj­dan­ki wrzy­na­ły mi się w skó­rę. Nadal czu­łam dotyk Komi­za­ra na twa­rzy. W miej­scu, w któ­rym wbił pal­ce w moją bro­dę, wciąż odczu­wa­łam pul­so­wa­nie. W cią­gu kil­ku minut uda­ło mu się ode­brać mi coś, na czym tak bar­dzo mi zale­ża­ło. Wyko­rzy­stał to, by mnie zra­nić, a osta­tecz­nie osła­bić. Byłam przy­go­to­wa­na na bicie lub chło­stę, ale nie na to. Nadal widzia­łam to przed sobą – pas moje­go bra­ta dum­nie zało­żo­ny na pier­si wro­ga, okrut­na drwi­na, pro­wo­ka­cja, żebym zareagowała.
I zare­ago­wa­łam – roz­pa­dłam się na kawałki.
Ten poje­dy­nek wygrał Komi­zar. Poko­nał mnie nie dzię­ki szyb­kie­mu wyro­ko­wi czy bru­tal­no­ści, a pod­stę­pem i uważ­ną obser­wa­cją. Będę musia­ła nauczyć się tego samego.
Moje obu­rze­nie wzro­sło, gdy straż­ni­cy zaczę­li mnie szar­pać. Wyglą­da­ło na to, że cie­szy­ła ich obec­ność człon­ka rodzi­ny kró­lew­skiej. Gdy w koń­cu zatrzy­ma­li­śmy się, moje ręce były już odrę­twia­łe. Otwo­rzy­li jakieś drzwi i wrzu­ci­li mnie do pomiesz­cze­nia, w któ­rym pano­wa­ła nie­prze­bra­na ciem­ność. Upa­dłam. Ostre kra­wę­dzie kamien­nej pod­ło­gi roz­cię­ły mi kolana.
Zosta­łam tam, zaszo­ko­wa­na i sku­lo­na na zie­mi, wdy­cha­jąc zatę­chłe powie­trze. W otwo­rach w gór­nej czę­ści ścia­ny naprze­ciw­ko mnie wisia­ły trzy cien­kie zapa­lo­ne pochod­nie. Gdy moje oczy przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści, dostrze­głam sło­mia­ny mate­rac, któ­re­go wsad wysy­py­wał się na pod­ło­gę, niski sto­łek do doje­nia kro­wy i kubeł. Wygo­dy niczym w celi bar­ba­rzyń­ców. Zmru­ży­łam oczy, pró­bu­jąc dostrzec coś wię­cej w mro­ku, i wte­dy usły­sza­łam jakiś dźwięk. W rogu coś się prze­su­nę­ło. Nie byłam sama.

Coś – lub ktoś – było tu ze mną.
Niech histo­rie będą usłyszane,
Tak by wszyst­kie poko­le­nia wiedziały,
Gwiaz­dy kła­nia­ją się na szept bogów,
Spa­da­ją na ich rozkaz,
W ich oczach łaskę znajdują
Tyl­ko wybra­ni Ocalali.

– Księ­ga Świę­tych Tek­stów Mor­ri­ghan, tom V

Roz­dział 3

KADEN

– Czy­li pomy­śla­łeś sobie, że może się przydać.
Dosko­na­le znał praw­dzi­wy powód. Wie­dział, że gar­dzę darem tak samo jak on, ale jego pogar­da wywo­dzi­ła się z nie­wia­ry. Ja mia­łem bar­dziej prze­ko­nu­ją­ce powody.
Sie­dzie­li­śmy sami w jego pry­wat­nej izbie spo­tkań. Oparł się na krze­śle, zło­żył pal­ce i dotknął ust. Jego oczy – czar­ne i zim­ne pole­ro­wa­ne onyk­sy – wpa­try­wa­ły się we mnie, nie zdra­dza­ły żad­nych emo­cji. Rzad­ko je zdra­dza­ły, jed­nak z regu­ły wie­dzia­łem, że kry­je się w nich gniew albo przy­naj­mniej cie­ka­wość. Odwró­ci­łem wzrok na dro­gi dywan z frędz­la­mi. Jakiś nowy ele­ment wystroju.
– To wyraz dobrej woli od pre­mie­ra Reux Lau – wyja­śnił, jak­by czy­tał w moich myślach.
– Dobrej woli? Wyglą­da na kosz­tow­ny. Od kie­dy to Reux Lau­owie dają nam jakieś poda­run­ki? – spytałem.
– Wróć­my do spra­wy. Czy ona jest tak dobra w…
– Nie – prze­rwa­łem mu. Wsta­łem i pod­sze­dłem do okna. Przez szcze­li­ny w ramie wpa­dał wątły podmuch wia­tru. – Nie o to chodzi.
Zaśmiał się.
– W takim razie powiedz mi, o co chodzi.
Spoj­rza­łem na stół – z poroz­kła­da­ny­mi mapa­mi, pla­na­mi, książ­ka­mi i notat­ka­mi. To ja nauczy­łem go czy­tać po mor­ri­ghań­sku, a wła­śnie w tym języ­ku była więk­szość doku­men­tów. W takim razie powiedz mi, o co cho­dzi. Sam nie do koń­ca wie­dzia­łem. Wró­ci­łem do sto­ją­ce­go naprze­ciw nie­go krze­sła i wyja­śni­łem wpływ Lii na Ven­dań­czy­ków tak ostrych jak Griz i Finch.
– Wiesz, jakie są kla­ny – powie­dzia­łem. – Poza tym mnó­stwo miesz­kań­ców gór nadal wie­rzy. Nie da się przejść przez jehen­drę i nie minąć dzie­siąt­ków stra­ga­nów, na któ­rych sprze­da­je się tali­zma­ny. Każ­dy słu­żą­cy tutaj, w Sank­tu­arium, nosi pod koszu­lą jakiś tali­zman – tak jak pew­nie poło­wa żoł­nie­rzy. Jeśli uwie­rzą, że Ven­dań­czy­cy zosta­li pobło­go­sła­wie­ni darem od kró­lew­skiej krwi, będziesz mógł…
Pochy­lił się do przo­du, po czym gwał­tow­nym ruchem dło­ni zrzu­cił ze sto­łu papie­ry i mapy.
– Masz mnie za głup­ca? Zła­ma­łeś roz­kaz, tyl­ko dla­te­go że kil­ku głup­ców z Ven­dy może potrak­to­wać ją jako znak? Czy jesteś Komi­za­rem, żeby czy­nić to, co two­im zda­niem jest rozsądniejsze?
– Ja tyl­ko pomy­śla­łem… – Nie dość, że nie speł­ni­łem jego roz­ka­zu, to teraz jesz­cze szu­ka­łem wymó­wek, cał­kiem jak Mor­ri­gha­nie. – Gdy posze­dłem, żeby ją zabić, zawa­ha­łem się.
– Ocza­ro­wa­ła cię, tak jak powiedziałem.
Przytaknąłem.
Oparł się na krze­śle i pokrę­cił gło­wą. Mach­nął ręką, jak­by była to spra­wa małej wagi.
– Czy­li ule­głeś uro­ko­wi kobie­ty – stwier­dził. – Cóż, lep­sze to, niż uwa­żać się za kogoś, kto podej­mu­je lep­sze decy­zje ode mnie.
Odsu­nął krze­sło i wstał, pod­szedł do sto­ją­cej w rogu wyso­kiej lam­py olej­nej, zdo­bio­nej krysz­tał­ka­mi. Prze­krę­cił kół­ko, żeby zwięk­szyć pło­mień. Lam­pa była pre­zen­tem od pana dziel­ni­cy Tomack i nie paso­wa­ła do suro­we­go wystro­ju kom­na­ty. W zamy­śle­niu zaczął sku­bać krót­kie wło­ski na bro­dzie, a potem ponow­nie na mnie popatrzył.
– Przy­wie­zie­niem jej tutaj nie wyrzą­dzi­łeś żad­nej szko­dy. Nie tra­fi­ła w ręce Mor­ri­ghan ani Dal­breck, a tyl­ko to się liczy. A teraz, sko­ro już tu jest… Pomy­ślę, w jaki spo­sób naj­le­piej ją wyko­rzy­stać. Mojej uwa­dze nie umknę­ło zasko­cze­nie naczel­ni­ków fak­tem, że jest wśród nas ktoś z rodzi­ny kró­lew­skiej. Sły­sza­łem też szep­ty sług po jej wyj­ściu. – Na jego ustach poja­wił się uśmie­szek. Wytarł ręka­wem smu­gę na lam­pie. – Tak, może się oka­zać przy­dat­na… – szep­nął bar­dziej do sie­bie niż do mnie. Potem pod­niósł gło­wę, jak­by sobie przy­po­mniał, że nadal tu jestem. – Na razie ciesz się swo­ją maskot­ką, ale nie przy­wią­zuj się zbyt­nio. Bra­cia z Sank­tu­arium nie są tacy jak ludzie gór. Nie wie­dzie­my nud­ne­go życia w domo­wych pie­le­szach. Zapa­mię­taj to sobie. Zawsze naj­waż­niej­sze są nasze brac­two i Ven­da. Dzię­ki temu uda­je się nam prze­trwać. Nasi pobra­tym­cy liczą na nas. Jeste­śmy ich nadzieją.
– Oczy­wi­ście – odpar­łem. Wie­dzia­łem, że to praw­da. Bez Komi­za­ra, a nawet bez Mali­cha był­bym teraz mar­twy. Ale „nie przy­wią­zuj się zbyt­nio”? Na to było już za późno.
Odwró­cił się do sto­łu i zaczął grze­bać w papie­rach; spoj­rzał na jakąś mapę i się uśmiech­nął. Zna­łem ten spo­śród jego uśmie­chów. Miał ich wie­le. Gdy uśmiech­nął się do Lii, oba­wia­łem się naj­gor­sze­go. Teraz jego uśmiech był szcze­ry i zado­wo­lo­ny, nie­prze­zna­czo­ny dla oczu postronnych.
– Czy two­je pla­ny mają się dobrze? – spytałem.
– Nasze pla­ny – popra­wił mnie. – Lepiej, niż się spo­dzie­wa­łem. Mam ci do poka­za­nia wspa­nia­łe rze­czy, ale będą one musia­ły pocze­kać. Wró­ci­łeś w samą porę, bo jutro wyru­szam. Naczel­ni­cy Bal­wo­od i Arle­ston nie powrócili.
– Zginęli?
– Bal­wo­od praw­do­po­dob­nie tak. Albo wresz­cie dopa­dła go cho­ro­ba pół­noc­nych ziem, albo stra­cił gło­wę na rzecz mło­de­go uzur­pa­to­ra, zbyt prze­ra­żo­ne­go, by poka­zać się tu we wła­snej osobie.
Podej­rze­wa­łem, że Hedwin z Bal­wo­od dostał mie­czem w ple­cy. Zawsze się pysz­nił, że jest zbyt wspa­nia­ły, by dopa­dła go cho­ro­ba pół­noc­nych lasów.
– A Arle­ston? – Obaj wie­dzie­li­śmy, że naczel­nik Tier­ny z naj­bar­dziej wysu­nię­tej na połu­dnie pro­win­cji praw­do­po­dob­nie leżał pija­ny jak bela w jakimś bur­de­lu przy dro­dze do Sank­tu­arium. Wresz­cie przy­bę­dzie z prze­pro­si­na­mi, przy­wo­żąc ze sobą kula­we konie i nie­po­go­dę. Ale jego dat­ki dla mia­sta nigdy nie były uwzględniane.
Komi­zar wzru­szył ramionami.
– Poryw­czy mło­dzi męż­czyź­ni mogą mieć dość wiecz­nie wsta­wio­nych naczelników.
Tak jak to było z Komi­za­rem jede­na­ście lat wstecz. Spoj­rza­łem na nie­go – nadal był tym mło­dym wojow­ni­kiem, któ­ry zabił trzech naczel­ni­ków i poprzed­nie­go Komi­za­ra Ven­dy. Teraz jed­nak nie był już tak poryw­czy. Nie, teraz potra­fił zacho­wać spo­kój i zim­ną krew.
– Od daw­na nie toczy­li­śmy żad­nych walk – zaczą­łem gło­śno rozmyślać.
– Nikt nie chce się stać celem ata­ku, ale wal­ki zawsze nad­cho­dzą, mój bra­cie. Dla­te­go nigdy nie wol­no nam pozwo­lić, by ogar­nę­ło nas leni­stwo. – Odsu­nął mapę na bok. – Pojedź ze mną jutro, two­je towa­rzy­stwo było­by powie­wem świe­żo­ści. Nie jeź­dzi­li­śmy razem od bar­dzo dawna.
Mil­cza­łem, jed­nak wyraz mojej twa­rzy musiał zdra­dzać, że się waham.
Pokrę­cił gło­wą, cofa­jąc zaproszenie.
– Oczy­wi­ście. Wła­śnie wró­ci­łeś z dłu­giej wypra­wy, poza tym przy­wio­złeś do Ven­dy bar­dzo inte­re­su­ją­cy łup. Zasłu­gu­jesz na chwi­lę wytchnie­nia. Odpocz­nij kil­ka dni. Potem będę miał dla cie­bie zajęcie.
Byłem wdzięcz­ny za to, że nie wspo­mniał o Lii. Oka­zał mi więk­szą łaskę, niż na to zasłu­ży­łem, zauwa­ży­łem jed­nak, jak pod­kre­ślił zna­cze­nie Ven­dy, żeby mi przy­po­mnieć, komu jestem winien lojal­ność. Wsta­łem, żeby wyjść. Podmuch wia­tru poru­szył papie­ra­mi na stole.
– Idzie burza – zauważyłem.
– Pierw­sza z wie­lu. Nad­cho­dzi nowa pora roku.

Roz­dział 4

Zerwa­łam się na rów­ne nogi i zaczę­łam prze­szu­ki­wać zacie­nio­ne kąty, pró­bu­jąc zna­leźć źró­dło dźwięku.
– Tutaj.
Odwró­ci­łam się gwałtownie.
Świa­tło przy­bra­ło nowy kształt, gdy ktoś w nim stanął.
Ciem­ne wło­sy. Kość policz­ko­wa. Jego usta.
Nie mogłam się poru­szyć. Wpa­try­wa­łam się w nie­go. To, cze­go kie­dy­kol­wiek pra­gnę­łam i przed czym ucie­ka­łam, zosta­ło zamknię­te w jed­nej kom­na­cie ze mną.
– Ksią­żę Raf­fer­ty… – szep­nę­łam w koń­cu. To było tyl­ko imię, ale w moich ustach brzmia­ło ostro i obco. Wstręt­nie. Ksią­żę Jaxon Tyrus Rafferty.
Pokrę­cił głową.
– Lio…
Jego głos wywo­łał u mnie gęsią skór­kę. Wszyst­ko, co hamo­wa­łam przez tysią­ce kilo­me­trów, nagle we mnie wybu­chło. Przez wszyst­kie te tygo­dnie. Dni. On. Far­mer, któ­ry oka­zał się księ­ciem – i kłam­cą. Nie potra­fi­łam tego pojąć. Moje myśli były niczym woda prze­cie­ka­ją­ca mi mię­dzy palcami.
Zro­bił krok naprzód, sła­be świa­tło padło na jego ramio­na, ja jed­nak zdą­ży­łam już dostrzec poczu­cie winy malu­ją­ce się na jego twarzy.
– Lio, wiem, co sobie myślisz.
– Nie, ksią­żę Raf­fer­ty. Nie masz poję­cia, co sobie myślę. Nawet ja nie wiem, co sobie myślę. – Wie­dzia­łam tyl­ko, że nawet teraz, gdy drża­łam, peł­na wąt­pli­wo­ści, krew w mych żyłach wrza­ła od każ­de­go jego sło­wa i spoj­rze­nia, w moim brzu­chu sza­la­ły te same uczu­cia, co w Ter­ra­vi­nie, tak jak­by nic się nie zmie­ni­ło. Pra­gnę­łam go despe­rac­ko, całą sobą.
Zro­bił kolej­ny krok i prze­strzeń mię­dzy nami nagle znik­nę­ła. Jego gorą­ca pierś spo­tka­ła się z moją, objął mnie, jego usta były mięk­kie i cie­płe, tak słod­kie, jak to zapa­mię­ta­łam. Chło­nę­łam go, czu­jąc ulgę, wdzięcz­ność i… wście­kłość. Usta far­me­ra, usta księ­cia – usta obce­go. Znik­nę­ła jedy­na rzecz, któ­rej byłam pewna.
Przy­ci­snę­łam się do nie­go jesz­cze moc­niej, powta­rza­jąc sobie, że w porów­na­niu z tym wszyst­kim kil­ka kłamstw nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Przy­jeż­dża­jąc tu po mnie, ryzy­ko­wał życiem. Nadal znaj­do­wał się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Obo­je mogli­śmy nie prze­trwać tej nocy. Ale jego kłam­stwo cały czas wisia­ło mię­dzy nami – twar­de i ohyd­ne. Okła­mał mnie. Mani­pu­lo­wał mną. W jakim celu? W co on grał? Czy był tu ze wzglę­du na mnie czy na księż­nicz­kę Arabellę?
Ode­pchnę­łam go i spoj­rza­łam mu w oczy. Pod­nio­słam rękę. W izbie roz­le­gło się gło­śne pla­śnię­cie, gdy z całych sił wymie­rzy­łam mu policzek.
Zaczął roz­cie­rać bolą­ce miej­sce. Prze­krzy­wił gło­wę na bok, patrząc na mnie.
– Muszę przy­znać, że nie takie­go powi­ta­nia się spo­dzie­wa­łem po wszyst­kich tych kilo­me­trach, któ­re prze­mie­rzy­łem, jadąc za tobą przez cały kon­ty­nent. Ale w porząd­ku. Czy może­my już wró­cić do pocałunku?
– Okła­ma­łeś mnie.
Zoba­czy­łam, jak jego ple­cy sztyw­nie­ją, dostrze­głam w jego posta­wie księ­cia – czło­wie­ka, któ­rym napraw­dę był.
– Przy­po­mi­nam, że nie pozo­sta­łaś mi dłużna.
– Ale ty przez cały czas wie­dzia­łeś, kim jestem.
– Lio…
– Rafe, może dla cie­bie nie ma to takie­go zna­cze­nia, dla mnie jed­nak jest to nie­zmier­nie waż­ne. Ucie­kłam z Civi­ca, ponie­waż zapra­gnę­łam, by raz w życiu ktoś mnie poko­chał za to, kim jestem – a nie dla­te­go że naka­zy­wał mu to jakiś kawa­łek papie­ru. Pod koniec tego dnia mogę już nie żyć, ale wyda­jąc ostat­nie tchnie­nie, muszę to wie­dzieć. Dla kogo tak napraw­dę tu przybyłeś?
Oszo­ło­mie­nie na jego twa­rzy zamie­ni­ło się w irytację.
– Czy to nie oczywiste?
– Nie! Czy gdy­bym napraw­dę była dziew­czy­ną pra­cu­ją­cą w gospo­dzie, przy­je­chał­byś po mnie? Na czym pole­ga moja war­tość? Czy w ogó­le zwró­cił­byś na mnie uwa­gę, gdy­byś nie wie­dział, że jestem księż­nicz­ką Arabellą?
– Lio, nie da się odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Uda­łem się do Ter­ra­vi­nu tyl­ko dla­te­go że…
– Sta­łam się poli­tycz­nym pro­ble­mem? Wyzwa­niem? Z ciekawości?
– Tak! – wark­nął. – Wła­śnie o to cho­dzi­ło! Byłaś wyzwa­niem i pro­ble­mem! Z począt­ku. Ale potem…
– A co by się sta­ło, gdy­byś nie zna­lazł księż­nicz­ki Ara­bel­li? Gdy­byś zna­lazł tyl­ko mnie, kel­ner­kę o imie­niu Lia?
– Nie było­by mnie tu teraz. Był­bym w Ter­ra­vi­nie i cało­wał­bym naj­bar­dziej iry­tu­ją­cą dziew­czy­nę, jaką w życiu spo­tka­łem. I nawet dwa kró­le­stwa nie mogły­by mnie od niej ode­rwać. – Pod­szedł bli­żej i z waha­niem ujął dłoń­mi moją twarz. – Fak­tem jed­nak jest, że przy­by­łem tu dla cie­bie, Lio, nie­za­leż­nie od tego, kim lub czym jesteś. I nie obcho­dzi mnie, jakie popeł­ni­li­śmy błę­dy. Popeł­nił­bym jesz­cze raz każ­dy z nich, jeśli miał­by to być jedy­ny spo­sób, by z tobą być. – W jego oczach błysz­cza­ła fru­stra­cja. – Chcę ci wszyst­ko wyja­śnić. Chcę spę­dzić z tobą resz­tę życia na wyja­śnia­niu kłamstw, któ­re ci opo­wie­dzia­łem, teraz jed­nak nie mamy na to cza­su. W każ­dej chwi­li mogą wró­cić po mnie albo po cie­bie. Musi­my usta­lić wspól­ną wer­sję i uło­żyć plan.
Resz­tę życia. W moich żyłach popły­nę­ło cie­pło tych słów, na chwi­lę prze­sta­łam jasno myśleć. Po raz kolej­ny poja­wi­ły się nadzie­je i myśli, któ­re z takim bólem od sie­bie odpy­cha­łam. Miał rację – naj­waż­niej­sze w tej chwi­li było uło­że­nie pla­nu. Nie mogła­bym patrzeć na jego śmierć. Śmierć Wal­the­ra, Gre­ty i całej kom­pa­nii ludzi to już było dla mnie zbyt wiele.
– Jedzie do nas pomoc – kon­ty­nu­ował. – Musi­my tyl­ko wytrzy­mać do cza­su, aż tu dotrze. – Mówił to z prze­ko­na­niem; był pew­ny sie­bie, jak przy­sta­ło na księ­cia. Albo na dobrze wyćwi­czo­ne­go żoł­nie­rza. Jakim cudem wcze­śniej nie dostrze­ga­łam tej jego cechy?
– Ilu? – spytałam.
– Cztery.
Poczu­łam, jak wzbie­ra we mnie nadzieja.
– Czte­ry tysiące?
Skrzy­wił się.
– Nie. Cztery.
– Czte­ry setki?
Pokrę­cił głową.
– Czte­ry oso­by? W sumie?
– Lio, wiem, jak to brzmi, ale zaufaj mi – to naj­lep­si ludzie.
Moja nadzie­ja umar­ła tak szyb­ko, jak się naro­dzi­ła. Nie wydo­sta­ło­by nas stąd czte­ry­stu ludzi, nie mówiąc o czte­rech. Nie umia­łam ukryć scep­ty­cy­zmu i zaśmia­łam się drwią­co. Zaczę­łam cho­dzić po nie­wiel­kiej izbie, krę­cąc głową.
– Jeste­śmy uwię­zie­ni po tej stro­nie rze­ki, ota­cza­ją nas tysią­ce anta­go­ni­stów. Co może zro­bić czte­rech ludzi?
– Sze­ściu – sko­ry­go­wał. – Z tobą i mną będzie sześć osób. – Jego głos zabrzmiał żało­śnie. Gdy ruszył w moim kie­run­ku, skrzy­wił się i zła­pał za żebra.
– Co się sta­ło? – spy­ta­łam. – Zro­bi­li ci krzywdę?
– Mały pre­zent powi­tal­ny od stra­ży. Nie lubią świń z Dal­breck. Upew­ni­li się, że to zro­zu­mia­łem. Kil­ka razy. – Zła­pał się za bok, oddy­chał płyt­ko. – To tyl­ko sinia­ki, nic mi nie jest.
– Nie. Naj­wy­raź­niej coś ci jest. – Ode­pchnę­łam jego rękę i pod­cią­gnę­łam mu koszu­lę. Nawet w ciem­nym świe­tle mogłam dostrzec fio­le­to­we siń­ce pokry­wa­ją­ce skó­rę na jego żebrach. Ponow­nie prze­li­czy­łam nasze szan­se. Sześć osób prze­ciw­ko tysiąc­om. Przy­nio­słam sto­łek i kaza­łam Rafe’owi usiąść, a potem zaczę­łam drzeć moją i tak już podar­tą spód­ni­cę. Ostroż­nie owi­nę­łam pasa­mi mate­ria­łu jego pierś, żeby ją usztyw­nić. Przy­po­mnia­łam sobie bli­zny na ple­cach Kade­na. Ci ludzie byli okrut­ni. – Nie powi­nie­neś był tu przy­jeż­dżać. To mój pro­blem. Sama zaczę­łam, gdy…
– Nic mi nie jest – wszedł mi w sło­wo. – Prze­stań się mar­twić. Odno­si­łem już gor­sze rany. Poza tym to nic w porów­na­niu z tym, przez co ty prze­szłaś. – Ści­snął moją dłoń. – Lio, strasz­nie mi przy­kro. Powie­dzie­li mi o two­im bracie.
Poczu­łam gorz­ki smak w ustach. Ist­nia­ły rze­czy, któ­rych nigdy bym się nie spo­dzie­wa­ła, nie mówiąc już o byciu ich świad­kiem. Naj­gor­szą z nich było patrze­nie na śmierć bra­ta. Wytar­łam dłoń o podar­tą spód­ni­cę. Doty­ka­nie cie­płe­go cia­ła Rafe’a wyda­wa­ło mi się nie w porząd­ku, gdy mówi­łam o Wal­the­rze, któ­ry leżał zim­ny w ziemi.
– Masz na myśli to, że drwi­li z moje­go bra­ta? Przez pięć dni musia­łam ich wysłu­chi­wać, cheł­pi­li się łatwym zwycięstwem.
– Powie­dzie­li, że ich pocho­wa­łaś. Wszystkich.
Patrzy­łam na wpa­da­ją­ce przez szcze­li­ny sła­be pro­mie­nie świa­tła, pró­bu­jąc zoba­czyć coś inne­go niż nie­wi­dzą­ce oczy Wal­the­ra i zamy­ka­ją­ce je po raz ostat­ni opusz­ki mych palców.
– Szko­da, że go nie pozna­łeś – szep­nę­łam. – Pew­ne­go dnia mój brat został­by wspa­nia­łym kró­lem. Był miły i cier­pli­wy. I wie­rzył we mnie jak nikt. On… Jechał z kom­pa­nią skła­da­ją­cą się z trzy­dzie­stu dwóch naj­sil­niej­szych i naj­dziel­niej­szych mężów Mor­ri­ghan. Patrzy­łam, jak ginie każ­dy z nich. Mie­li prze­wa­gę pię­ciu do jed­ne­go. To była praw­dzi­wa masakra.
Mur ochron­ny, któ­rym się oto­czy­łam, runął; zala­ło mnie przy­pra­wia­ją­ce o mdło­ści gorą­co. Poczu­łam pot ich ciał. Frag­men­tów ich ciał… Zebra­łam je wszyst­kie, tak by nie mogły się nimi poży­wić zwie­rzę­ta, a potem trzy­dzie­ści trzy razy upa­dłam na kola­na, by się pomo­dlić. Sło­wa wydo­by­wa­ły się z mego wnę­trza. Trzy­dzie­ści trzy bła­ga­nia o łaskę, trzy­dzie­ści trzy poże­gna­nia. A potem cia­ła połknę­ła prze­siąk­nię­ta krwią zie­mia i już ich nie było. Przy­wy­kłam do tego – to nie był pierw­szy raz. Ani ostatni.
– Lio?
Spoj­rza­łam na Rafe’a. Wyso­ki i sil­ny jak mój brat. Pew­ny sie­bie jak mój brat. Ruszy­ło mu na pomoc tyl­ko czte­rech ludzi. Ilu jesz­cze dam radę zło­żyć w ziemi?
– Tak – odpar­łam. – Pocho­wa­łam ich wszystkich.
Przy­cią­gnął mnie do swe­go boku. Usia­dłam na sło­mie obok niego.
– Uda się nam – powie­dział. – Musi­my tyl­ko zyskać tro­chę cza­su, aż przy­bę­dą moi ludzie.
– A kie­dy to nastąpi?
– Za kil­ka dni. Może tro­chę wię­cej. To zale­ży, jak dale­ko na połu­dnie będą musie­li się udać, żeby prze­kro­czyć rze­kę. Wiem jed­nak, że przy­bę­dą tu, gdy tyl­ko będą mogli. Lio, oni są nie­za­wod­ni. To naj­lep­si żoł­nie­rze z Dal­breck. Dwóch z nich mówi płyn­nie po ven­dań­sku. Uda im się tu dostać.
Mia­łam ocho­tę powie­dzieć, że dosta­nie się tu to żaden pro­blem. Nam prze­cież się uda­ło. Pro­ble­mem było wydo­sta­nie się stąd. Ugry­złam się jed­nak w język i tyl­ko poki­wa­łam gło­wą, pró­bu­jąc wyglą­dać na pocie­szo­ną. Jeśli jego plan się nie uda, to uda się mój. Dzi­siaj rano zabi­łam konia. Może uda mi się zabić też inną bestię.
– Być może ist­nie­je inny spo­sób – ode­zwa­łam się. – W Sank­tu­arium mają dużo bro­ni. Nie zauwa­żą, jeśli coś zgi­nie. Może uda mi się ukryć nóż pod spódnicą.
– Nie – odparł sta­now­czo. – To jest zbyt nie­bez­piecz­ne. Jeśli oni…
– Rafe, ich przy­wód­ca pono­si odpo­wie­dzial­ność za śmierć moje­go bra­ta, jego żony i całej kom­pa­nii ludzi. Nie­dłu­go przyj­dzie po wię­cej, to tyl­ko kwe­stia cza­su. On musi…
– Lio, zamor­do­wa­li ich jego żoł­nie­rze. Co ci da zabi­cie jed­ne­go czło­wie­ka? Nie uda ci się wyrżnąć nożem całej armii, zwłasz­cza z pozy­cji, jaką w tej chwi­li zaj­mu­je­my. Teraz naszym celem jest po pro­stu wyjść z tego cało.
W głę­bi duszy wie­dzia­łam, że ma rację, ale jakaś mrocz­na część mnie pra­gnę­ła cze­goś wię­cej niż tyl­ko ucieczki.
Zła­pał mnie za rękę, żąda­jąc odpowiedzi.
– Sły­szysz? Mar­twa niko­mu na nic się nie zdasz! Bądź cier­pli­wa. Gdy przy­bę­dą moi żoł­nie­rze, razem się stąd wydostaniemy.
Ja, cier­pli­wa, czte­rech ludzi. To jakiś obłęd. Ustą­pi­łam jed­nak, ponie­waż nawet bez tej czwór­ki ja i Rafe potrze­bo­wa­li­śmy się wza­jem­nie i w owej chwi­li tyl­ko to się liczy­ło. Zaczę­li­śmy ukła­dać plan, co im powie­my, a cze­go nie, pla­no­wa­li­śmy oszu­stwa, jakich będzie­my musie­li się dopu­ścić, zanim nadej­dzie pomoc. Wresz­cie nastą­pił sojusz – do któ­re­go przez cały czas dążył co naj­mniej jeden z naszych ojców. Opo­wie­dzia­łam Rafe’owi wszyst­ko, co wie­dzia­łam na temat Komi­za­ra, Sank­tu­arium i kory­ta­rzy, któ­ry­mi mnie pro­wa­dzo­no. Każ­dy szcze­gół mógł mieć decy­du­ją­ce znaczenie.
– Bądź ostroż­ny. Uwa­żaj, co mówisz – zastrze­głam. – Pil­nuj każ­de­go ruchu. Nic nie umknie jego uwa­dze. Obser­wu­je oto­cze­nie, nawet gdy uda­je, że wca­le tak nie jest.
Kil­ka szcze­gó­łów zacho­wa­łam dla sie­bie. Pla­ny Rafe’a były kon­kret­ne, fizycz­ne – metal i cia­ło, pod­ło­ga i pięść. Moje były nie­wi­docz­ne – gorącz­ka i dreszcz, krew i spra­wie­dli­wość, któ­re zbie­ra­ły się w moim brzuchu.
Nagle prze­rwał oży­wio­ną dys­ku­sję i deli­kat­nie prze­je­chał kciu­kiem po moim policzku.
– Bałem się… – Prze­łknął śli­nę i spu­ścił wzrok, odchrząk­nął. Zadrża­ły mię­śnie jego szczę­ki. Pomy­śla­łam, że jeśli będę dłu­żej na nie­go patrzeć, to się zła­mię. Gdy znów na mnie spoj­rzał, w jego oczach zoba­czy­łam gniew. – Lio, wiem, co w tobie pło­nie. Zapła­cą za to. Za wszyst­ko. Obie­cu­ję ci. Pew­ne­go dnia zapłacą.
Wie­dzia­łam, kogo napraw­dę ma na myśli. Kaden miał za to zapłacić.
Usły­sze­li­śmy kro­ki i odsko­czy­li­śmy od sie­bie. On jed­nak wciąż na mnie patrzył; błę­kit jego oczu roz­ci­nał mrok.
– Lio, wiem, że two­je uczu­cia wobec mnie mogły ulec zmia­nie. Oszu­ka­łem cię. Nie jestem far­me­rem, za któ­re­go się poda­wa­łem, mam jed­nak nadzie­ję, że uda mi się spra­wić, iż pew­ne­go dnia ponow­nie się we mnie zako­chasz – ale jako w księ­ciu. Mie­li­śmy strasz­li­wy począ­tek, jed­nak to nie ozna­cza, że nie może­my mieć lep­sze­go zakończenia.
Pochła­niał mnie wzro­kiem. Otwo­rzy­łam usta, żeby coś powie­dzieć, jed­nak nie mia­łam poję­cia co. Ponow­nie się we mnie zako­chasz… ale jako w księciu…
Nagle drzwi gwał­tow­nie się otwo­rzy­ły i do środ­ka weszło dwóch strażników.
– Ty. – Wska­za­li na mnie.
Led­wo zdą­ży­łam wstać. Wycią­gnę­li mnie na zewnątrz.

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy