Wielkimi krokami zbliża się premiera superprodukcji „Avengers. Wojna bez granic”, jednego z dwóch obrazów, mających zwieńczyć trzecią fazę filmowego uniwersum Marvela. Z tej okazji przygotowaliśmy listę komiksów tego wydawnictwa, które warto przeczytać. Skupiamy się na tytułach dostępnych w regularnej sprzedaży – pomijamy więc kolekcje („Wielką Kolekcję Komiksów Marvela” i „Superbohaterowie Marvela”) i albumy, których nakład się wyczerpał.
Świat Marvela jest olbrzymi, jednak większość komiksów z tego wydawnictwa nie nadaje się do czytania – to historie wtórne, skupiające się głównie na mordobiciu, niewykorzystujące potencjału świata ani postaci. Są jednak perełki, które jak najbardziej są godne polecenia. W większości opowiadają one o trochę mniej znanych bohaterach, których moce trzymają bliżej ulicy i każą koncentrować się na mniej spektakularnych zadaniach, niż ratowanie świata.
Zacznijmy jednak z innej mańki – od „Thora”. Ostatni film, w reżyserii Taiki Waititiego, był całkiem niezłą produkcją (a w niektórych fragmentach wręcz wyborną). Równie dobra, choć zupełnie inna w wydźwięku jest seria prowadzona przez Jasona Aarona (scenarzystę takich komiksów jak „Skalp” czy „Bękarty z Południa”). Amerykański pisarz stworzył opowieść bardzo mroczną i brutalną – niemalże tak mocną jak jego autorskie produkcje. Fabuła zaczyna się od Bogobójcy, istoty, która, zgodnie z imieniem, wyznaczyła sobie za cele wymordowanie wszystkich bóstw. I całkiem nieźle mu to wychodzi. Bez większych problemów eliminuje kolejne panteony. Do czasu. W końcu staje przed nim Thor. A właściwie trzech Thorów: teraźniejszy, członek Avengers, przeszły, beztroski młodzieniec i przyszły, jednooki bóg z krańca czasu. Dwie pierwsze części tej serii są wyśmienite, potem poziom niestety trochę siada – wciąż jednak to warta uwagi historia. Aaron napisał opowieść ponurą i przytłaczającą. Aż czuje się momentami atmosferę nieuchronnie zbliżającej się zagłady. Dotychczas wyszły cztery tomy cyklu „Thor Gromowładny”, a w marcu ukazał się pierwszy album serii, zatytułowanej po prostu „Thor”. W tym albumie rolę Bogini Piorunów objęła Jane Porter.
Płynnie przechodzimy do kolejnego członka Avengers – Hawkeye’a (w cywilu: Clinta Bartona). Autorzy tego cyklu – Matt Fraction i David Aja – postawili na „cywilne” życie superbohatera. Heros rzadko zakłada więc maskę, jego perypetie są częściej związane z bliskimi ludźmi: rodziną, sąsiadami. Nie brakuje jednak akcji – na jego drodze staje m.in. rosyjska mafia i pochodzący z Polski zabójca. Wiele miejsca poświęcono tu jednak sprawom codziennym, rozmowom, spotkaniom z byłymi partnerkami, itp. Siłę tej serii stanowi sposób, w jaki te błahe sprawy wkomponowano w historię Hawkeye’a i całe superbohaterskie uniwersum. Spory nacisk położono też na relacje łucznika z jego uczennicą – Kate Bishop. To właśnie ona jest główną bohaterką trzeciego albumu z cyklu (który ukaże się w Polsce w tym miesiącu). Ale spokojnie – w czwartym (i zarazem ostatnim) wraca Clint. O sukcesie tego komiksu w dużym stopniu zadecydowały świetne, minimalistyczne rysunki oraz niezwykle umiejętne kadrowanie.
Jeph Loeb i Tim Sale stworzyli cztery komiksy należące do tzw. „kolorowej” serii. Są to historie, które na nowo opowiadają o ważnych wydarzeniach z życia poszczególnych herosów. Na cykl składają się (póki co): „Spider-Man: Niebieski”, „Hulk: Szary”, „Kapitan Ameryka: Biały” i „Daredevil: Żółty”. Autorzy mocno skupiają się w tych komiksach na uczuciach superbohaterów, głównie tych, wiążących się ze stratą bliskich. Każda fabuła skonstruowana jest wokół ich wspomnień, pokazujących chwile spędzone z tymi osobami: Spider-Man mówi o Gwen Stacy, Hulk o Betty Ross, Kapitan o Bucky’m, a Daredevil o Karen Page. Loeb bardzo subtelnie przedstawia te historie, czytając je można się po prostu wzruszyć. To także świetne ukazanie charakterów tych postaci i tego, co je definiuje. Równie dobrą (a nawet lepszą!) robotę robi Sale – artysta posługuje się niezwykle charakterystycznym stylem, który doskonale wyciąga najważniejsze cechy każdego bohatera, a także wiarygodnie przedstawia realia w jakich dzieje się akcja (wszystkie historie mają miejsce we wczesnych dekadach powojennych).
Skoro już jesteśmy przy Daredevilu, to płynnie przechodzimy do cyklu „Nieustraszony!”. Taki podtytuł nosi w Polsce seria pisana przez Briana Michaela Bendisa i Eda Brubakera. Dotychczas wyszły trzy potężne tomy (ok. 500 stron każdy) stworzone przez pierwszego z nich. W maju ukaże się pierwsza część pisana przez Brubakera. Skupmy się więc na Bendisie. Scenarzysta nie oszczędza tej postaci. Od samego początku przygniata go natłokiem problemów – w większości takich, których nie da się rozwiązać za pomocą pięści. Zaczyna od ujawnienia jego sekretnej tożsamości. Teraz każdy już wie, że niewidomy prawnik Matt Murdock jest zamaskowanym mścicielem i postrachem półświatka. A to dopiero początek kłopotów. Scenarzysta traktuje swoją serię poważnie. Jego komiks przeznaczony jest raczej dla starszych czytelników – i nie chodzi tutaj o sceny drastyczne, goliznę, czy wulgaryzmy. Nie. To raczej sposób w jaki kreśli charaktery postaci i jakie wyzwania przed nimi stawia. Cały jego cykl to wybornie napisana historia – trochę sensacyjna, trochę obyczajowa; wciąż jednak osadzona w kolorowym świecie herosów w pelerynach, który jednak nie jest aż tak kolorowy, dzięki surowym, brudnym rysunkom Alexa Maleeva. W połączeniu ze scenariuszem Bendisa daje to naprawdę fantastyczny efekt – „Daredevil: Nieustraszony!” to jeden z najlepszych komiksów w ofercie Marvela.
„Jessica Jones: Alias”, pisana przez tego samego autora niewiele mu ustępuje. Tytułowa bohaterka to postać stworzona przez niego i rysownika Michaela Gaydosa. Jessica była kiedyś członkinią Avengers, teraz prowadzi małą agencję detektywistyczną. Śledztwa, jakie jej się trafiają, to przede wszystkim sprawy niewiernych małżonków, czasem jednak dostaje zlecenia związane ze światem superbohaterów. Dzięki temu Bendis może pokazać tych ludzi trochę z zewnątrz. Niby są to dawni znajomi Jessiki, ale jednak nie należy już ona do tej grupy. W dodatku autor dużo miejsca poświęca osobistym problemom bohaterki, jej związkom i nałogom. Dzięki temu, podobnie jak w „Daredevilu”, uwiarygadnia ten świat, sprawia, że staje się on łatwiejszy do zaakceptowania dla starszego czytelnika. Seria należy, notabene, do imprintu MAX, gdzie publikowane są wyłącznie historie dla dorosłych. Wydawnictwo Mucha wypuściło wszystkie cztery tomy składające się na pierwszy cykl o przygodach Jessiki.
Egmont z kolei podjął się wydawania serii „Punisher”, która również należy do imprintu MAX. Za scenariusz odpowiada Garth Ennis, współautor takich komiksów jak „Kaznodzieja” czy „Chłopaki”. To twórca znany z tego, że jego dzieła są przeważnie brutalne i wypełnione czarnym humorem. Tutaj humoru nie ma tak znowu wiele, ale przemocy – pod dostatkiem. To dobrze – w końcu mówimy o komiksie, gdzie protagonista zajmuje się wyłącznie eliminacją kolejnych gangsterów. Ennis świetnie się więc w tej historii odnajduje – jego „Punisher” to po prostu seria, którą świetnie się czyta. Krew leje się strumieniami, trupy padają na co drugiej stronie, a akcja poprowadzona jest odpowiednio. Do tego dochodzą bardzo umiejętnie napisane dialogi oraz świetnie nakreślone postaci – przerysowane, groteskowe, ale doskonale pasujące do fabuły. Jeśli lubicie brutalne historie sensacyjne, które przy tym są niegłupie, sięgnijcie po „Punishera” z imprintu MAX. Dotychczas ukazały się trzy tomy, czwarty wyjdzie w kwietniu.
Kolejny komiks z imprintu MAX – „Cage”. Jak sam tytuł wskazuje, album opowiada o Luke’u Cage’u, czarnoskórym herosie obdarzonym kuloodporną skórą. Tym razem za tę postać wzięli się Brian Azzarello („100 naboi”, „Moonshine”) i Richard Corben („Bloodstar”, „Mutant World”). Autorzy serwują czytelnikom brudną i ponurą historię gangsterską. Luke dostaje zlecenie od matki, której córka stała się przypadkową ofiarą strzelaniny. Bohater ma odnaleźć osobę odpowiedzialną za śmierć dziecka i pomścić je. Luke rozpoczyna więc walkę z lokalnymi gangami. Fabuła jest prosta, ale autorom udało się z niej naprawdę wiele wyciągnąć – przede wszystkim świetnie oddali atmosferę czarnych gett, panujące tam poczucie nieustannego zagrożenia i braku nadziei na lepsze jutro.
Pozostajemy przy postaciach, które doczekały się występu na Netfliksie. „Nieśmiertelny Iron Fist” to cykl pisany przez Matta Fractiona i Eda Brubakera, z rysunkami (w większości) Davida Aji. Na szczęście jest dużo lepszy od serialowej wersji. Mistrz sztuk walki, władający starożytną mocą Danny Rand, dzieli życie między walkę ze złoczyńcami i kierowanie międzynarodową korporacją. Nie idzie mu to przesadnie dobrze. W dodatku bohater wplątuje się w większą awanturę, a na jego drodze staje człowiek, dysponujący tą samą mocą, co on. Autorzy przeplatają współczesne przygody Danny’ego z migawkami z odległych przeszłości, gdzie możemy obserwować działania poprzednich Iron Fistów. Całość jest naprawdę umiejętnie poprowadzona i stosownie podlana wschodnim mistycyzmem w wersji pop. Na dzień dzisiejszy mamy w Polsce dwa tomy „Nieśmiertelnego Iron Fista”. Niedługo powinny ukazać się kolejne.
„Ms. Marvel” to z kolei komiks kierowany w szczególności do nastolatków. Główną bohaterką jest Kamala Khan, zwyczajna dziewczyna z New Jersey. Jej rodzina pochodzi z Pakistanu, jednak bohaterka ma też geny rasy Inhumans – pod wpływem bomby terrigenowej ujawniają się i dziewczyna zyskuje nadludzkie moce. Wielką siłą serii jest świetny balans między superbohaterskimi przygodami Kamali a jej codziennym życiem. Autorka, G. Willow Wilson ma niezłe wyczucie – potrafi pisać o nastolatkach i dla nastolatków. Mówi ich językiem i zwraca uwagę na problemy ważne dla tej grupy wiekowej. A przy tym są to po prostu dobrze opowiedziane historie. Dodatkową zaletą jest bardzo zręczne przedstawienie społeczności muzułmańskiej w Ameryce – bez popadania (za bardzo) w stereotypy.
Udany jest też „Moon Knight” pisany przez Warrena Ellisa („Transmetropolitan”, „Planetary”) i rysowany przez Declana Shalveya („Deadpool”, „Thunderbolts”). Ten bohater jest czempionem egipskiego boga księżyca Khonshu. Starożytne bóstwo wskrzesiło go z martwych i teraz heros przemierza nocne ulice Nowego Jorku, wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. Ellis napisał tylko jeden tom, później serię przejmują inni autorzy. Angielski scenarzysta nie tworzy tu dłuższej fabuły, a kilka krótszych, zamkniętych opowieści. Są one świetnie napisane i bardzo pomysłowe. Oprócz standardowych śledztw i starć z bandziorami pokazane jest też jak bohaterowi powoli coraz bardziej odbija – ostatecznie to człowiek, który cały czas obcuje z bogiem, trudno więc, by długo pozostał normalny.
Wymienione wyżej komiksy są godne poznania. Na koniec weźmy jednak jeszcze serie o X‑Men i Avengers. Niestety, obecnie nie ukazuje się nic o tych drużynach, co byłoby szczególnie warte uwagi. Są to komiksy co najwyżej poprawne. „Uncanny X‑Men” i „All New X‑Men” pisze Bendis, a fabuły obu tych cykli przeplatają się. Mamy tutaj takie cuda jak młodsze wersje mutantów przybyłe z przeszłości, złych mutantów z przyszłości, nową szkołę, którą wspólnie prowadzą Cyclops, Magneto oraz Emma Frost, i tym podobne motywy. „Uncanny X‑Force”, tworzone przez Ricka Remendera („Black Science”, „Głębia”), skupia się z kolei na grupie mutantów „od brudnej roboty”. Wolverine, Fantomex, Deadpool, Archangel i Psylocke podejmują się misji, o których inni wychowankowie profesora Xaviera nie powinni wiedzieć. Nie wahają się podczas nich przekroczyć też granic, które wyznaczył nauczyciel i nie mają zwykle oporów, by odebrać komuś życie.
„Avengers” i „New Avengers” to dwa cykle prowadzone przez Jonathana Hickmana („Black Science”, „East of West”). Na ich łamach scenarzysta prowadzi długą, wielowątkową historię, która na zawsze zmieni świat Marvela. Są najpotężniejsi ziemscy (i nie tylko) superbohaterowie, są kosmiczne zagrożenia, są podróże w czasie, w przestrzeni i między wymiarami, są intrygi i podstępy. Rozmachu nie można autorowi odmówić, jednak poziom serii jest bardzo różny – od świetnych, kunsztownie rozpisanych rozdziałów, po takie, które składają się tylko z prostackiego mordobicia.