Cotton Malone powrócił już po raz dwunasty na kartach powieści Steve’a Berry’ego i nic nie zapowiada tego, aby miał szybko zniknąć ze świata literatury. Czemu by miał, skoro cykl o jego przygodach wciąż ma wierne grono odbiorców? „Zaginiony rozkaz” potwierdza tylko gatunkową sprawność Berry’ego, a dla Malone’a stanowi okazję do zmierzenia się z tajemnicą sekretnego Zakonu Rycerzy Złotego Kręgu.
Historia Zakonu Rycerzy Złotego Kręgu nie jest powszechnie znana. To właśnie dlatego zdecydowałeś się nawiązać do niej w „Zaginionym rozkazie”?
To było największe i najbardziej niebezpieczne tajne stowarzyszenie w amerykańskiej historii, a zaczynali jako rodzaj męskiego klubu, w którym ludzie spotykali się po prostu dla rozrywki. Bractwo powstało na Południu jeszcze przed wojną secesyjną. Najbardziej w tej historii ciekawiło mnie złoto i srebro, które zostały skradzione przez Zakon, a było tego całe mnóstwo. Po dziś dzień jest ono zakopane w różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych i prowadzą do niego wskazówki pozostawiane na drzewach i kamieniach. Zakonowi zależało na zmianie biegu historii. Jego członkowie chcieli najechać Meksyk, następnie zająć wyspy karaibskie, założyć swoje siedziby na Kubie i tym samym zacząć rozdawać karty, zmienić rozkład siły i władzy. Nigdy to się nie udało, bo wojna secesyjna pokrzyżowała ich plany, jednak i tak zdołali przywłaszczyć sobie miliardy dolarów w złocie oraz srebrze. Pod ziemią od ponad wieku znajduje się cała skradziona fortuna, której część udało się znaleźć. Jednak znaczna większość dalej gdzieś tam jest.
Komu odszukał te zakopane skarby?
Było to w latach 80. i 90. XX wieku. Jeden z poszukiwaczy poznał język, w którym zapisano pozostawione przez Rycerzy wskazówki i nauczył się je odczytywać. Udało mu się dotrzeć do zakopanych kosztowności i zachował je dla siebie. Nigdy go nie poznałem, ale czytałem jego książkę. Problem w poszukiwaniu tych skarbów polega na tym, że często znajdują się one na prywatnym terenie, więc nie można sobie na niego tak po prostu wejść. Co prawda niektórzy właściciele pozwalają na obejrzenie miejsca, gdzie znajduje się skarb, ale oczywiście nie ma mowy o jego wydobyciu. Kiedyś były to dzikie ziemie, tereny niczyje, dziś sytuacja wygląda zgoła inaczej.
Sam też ruszyłeś szlakiem skarbów Zakonu Rycerzy Złotego Kręgu?
Nie, oczywiście, że nie, ale czuję się trochę tak, jakbym brał w tym udział. Przejrzałem zdjęcia wykonane przez wspomnianego poszukiwacza, widziałem wszystko to, co i on widział.
Zakon wciąż istnieje?
Nikt tego nie wie, ale to raczej mało prawdopodobne. Zapewne organizacja została rozwiązana na początku XX wieku. Po wojnie secesyjnej Zakon przeżył wewnętrzny rozłam, z którego narodził się Ku Klux Klan, ale to było już coś innego. W XIX wieku w Stanach Zjednoczonych istniało wiele tajnych organizacji, jednak nie przetrwały one próby czasu.
Jak wyglądał proces zbierania informacji do napisania „Zaginionego rozkazu”? Były one trudno dostępne?
Całkiem sporo napisano o Zakonie Rycerzy Złotego Kręgu. Może nie ma tego nadmiernie dużo, ale wystarczająco do złożenia z tego pomysłu na powieść. Dodatkowo dużo podróżowałem. Byłem w miejscach ukrycia niektórych skarbów w Arkansas, w Waszyngtonie, gdzie rozgrywa się znaczna część książki, a także w Meksyku, gdzie również toczy się akcja „Zaginionego rozkazu”. Nie chcę, aby pomyślano, że to stowarzyszenie miało coś wspólnego ze wzniosłymi i romantycznymi ideami, bo tak nie było. To była naprawdę brutalna organizacja, zmuszająca ludzi do członkostwa i nie cofająca się przed morderstwem. Nie byli to najmilsi ludzie, jakich można było spotkać.
Jesteś członkiem Komisji Doradczej Bibliotek Instytutu Smithsona, w którym także rozgrywa się akcja książki.
Już od dawna chciałem umieścić Cottona w Instytucie Smithsona. Ta książka w końcu mi na to pozwoliła. Przy okazji mogłem zwrócić uwagę czytelników na istnienie takiej instytucji, która jest przecież największym repozytorium wiedzy. Przez dobre dwa dni wyłącznie chodziłem po wszelkich zakamarkach Instytutu i bibliotek zastanawiając się nad tym, gdzie umiejscowić część wydarzeń. Mam dostęp do wielu miejsc, które nie są możliwe do zwiedzenia przez zwykłych ludzi, czemu by więc tego nie wykorzystać?
W „Zaginionym rozkazie” Danny Daniels urasta niemal do rangi głównego bohatera.
Wcześniej funkcjonował on w cyklu jako prezydent, teraz już nim nie jest i byłem w stanie zagłębić się w jego psychikę. W niektórych momentach przejmuje opowiadaną historię, musiałem uważać, żeby cały tom nie należał do niego. To naprawdę interesująca postać, którą wzrorowałem na osobie mojego znajomego, pracującego jako komendant straży pożarnej. Danny Daniels z książki jest taki sam, jak ten z prawdziwego życia – nigdy nie wiadomo co wypłynie z jego ust, jest twardy i szczery.
Cotton Malone żyje na kartach Twoich książek już od 12 lat. Nie zmęczyła Cię jeszcze ta postać?
Każda książka jest zupełnie inna, dlatego nie tracę zainteresowania postacią. Gdy tworzy się serię, należy zadbać o to, aby każda kolejna publikacja była w pewien sposób tożsama z poprzednimi, ale jednocześnie zupełnie inna. Nie jest to wcale takie łatwe. Zmieniają się nie tylko okoliczności, w których toczy się akcja, ale też sam Cotton Malone. To już nie jest ten sam bohater, który debiutował w „Dziedzictwie templariuszy”. Dorósł, kotłują się w nim różne emocje wywołane bagażem doświadczeń, zakochuje się, choć sądził, że nigdy do tego nie dojdzie. Ta postać w ogóle mi się nie nudzi. Kolejna powieść z jego udziałem będzie po raz pierwszy napisana w pierwszoosobowej narracji. Znalezienie się wewnątrz jego umysłu, postrzeganie wydarzeń jego oczami, były naprawdę ciekawym doświadczeniem. Takie podejście wymagało ode mnie czasu, nie byłbym w stanie tego uczynić kilka lat temu.
Czyli Twoja kolejna książka jest już ukończona?
Tak, nosi tytuł „The Bishop’s Pawn” (z ang. pionek biskupa – przyp. red.) i porusza temat zamachu na Martina Luthera Kinga, w przyszłym roku będziemy obchodzić 50. rocznicę jego śmierci. Sprawa zabójstwa Kinga nie została nigdy rozwiązana przed sądem. Do dziś nie jest w pełni pewne, dlaczego go zastrzelono. Sama nasuwa się cała masa pytań. Będę starał się odpowiedzieć przede wszystkim na to, dlaczego do tego doszło. Już spędziłem około osiemnastu miesięcy na czytaniu o Kingu. Powstało wiele teorii spiskowych na ten temat, będę chciał je rozwiać. Ponadto mam też już pomysł na kolejną książkę, która właśnie powstaje i wejdzie na rynek w 2019 roku. Tym razem ucieknę od Ameryki i opowiem o Zakonie Maltańskim, w jeszcze kolejnej publikacji Cotton trafi do Niemiec. Myślę na dwa lata w przód.
Te mniej chwalebne karty z historii Ameryki są bardziej pociągające?
Czarne charaktery zawsze wydają się bardziej interesujące. Te historie są zresztą mniej znane przeciętnym ludziom, dlatego w swoich książkach o Stanach odsłaniam luki w Konstytucji. Uważamy ją powszechnie za idealną, ale wcale taka nie jest. Zarówno ja, jak i wielu obywateli, nie boimy się wytknąć jej błędów, stale kwestionujemy nasz rząd, a to jedna ze wspanialszych rzeczy, które umożliwia nam demokracja. Naszym amerykańskim obowiązkiem jest nie mieć pełnego zaufania wobec władzy, patrzeć jej na ręce, co wcale nie wyklucza bycia dumnym z naszego kraju. W końcu system, w którym żyjemy sprawdza się, ale należy mu się przyglądać. Wydaje mi się, że to spojrzenie odbija się w mojej pracy. Udaje mi się dotrzeć w takiej samej mierze do republikanów i do demokratów, a także kobiet i mężczyzn. Proporcje zostają rozdzielone po połowie, z czego jestem bardzo zadowolony.
Amerykanie mają dużą wiedzę na temat swojej historii?
Nie za bardzo. Europejczycy biją nas na głowę w tej kwestii, są dużo bardziej świadomi własnej historii. Dlatego lubię pisać książki i odsłaniać niektóre karty z amerykańskiej przeszłości, aby ludzie mogli je poznać. Może nie jest to najlepszy sposób na naukę, bo jestem przecież powieściopisarzem, a nie historykiem, ale poprzez rozrywkę dostarczam też wiedzę. Zawsze upewniam się, że piszę zgodnie z prawdą, a jeżeli przekształcam niektóre fakty, to zostaje to odnotowane. Niemniej moje książki w 90% pokrywają się z historią, staram się być jak najbliżej niej. Pewnie łatwiej byłoby wszystko zmyślić, ale ja tak nie robię.
Pomagasz młodym autorom, ale może też sam się czegoś od nich uczysz?
To zawsze jest obustronna transakcja. Uwielbiam ich słuchać i pomagać. Miło jest później otrzymywać od swoich uczniów wiadomości mówiące o tym, że ich książka została wydana. Mam w tym swój mały udział. Kiedyś to mi starano się pomóc, więc spłacam ten dług. Wierzę, że młodzi autorzy odnoszący pierwsze sukcesy będą wspierać kiedyś innych. Koło się toczy.
W Twoim wypadku dotarcie do punktu, w którym jest się publikowanym, nie było łatwe.
Od dnia napisania pierwszych słów do momentu ich wydania minęło dwanaście lat. Tyle musiałem czekać, aby trafić do czytelników. Odmówiono mi publikacji 85 razy. To był długi proces, nim znalazłem się w punkcie, w którym jestem teraz.
Hollywood interesowało się przeniesieniem przygód Cottona na wielki ekran?
Rocznie zgłasza się do mnie ok. 20–25 producentów. Jednak nikt do tej pory nie przyszedł jeszcze z czekiem. Pada dużo obietnic, dużo się mówi, ale nie wykonano jeszcze odpowiednich ruchów. Kto wie, może pewnego dnia to się zmieni?
Może sam napisałbyś scenariusz?
Nie jestem scenarzystą, więc nie wiedziałbym nawet jak podejść do tematu. Bycie pisarzem a scenarzystą, to dwa zupełnie różne zadania. W tej roli widziałbym kogoś z doświadczeniem w tej materii. Oczywiście służę radami i konsultacjami, ale sam bym się tego nie podjął.
Robert Skowroński – krytyk filmowy i muzyczny, a do tego wielbiciel literatury związany niegdyś lub wciąż związany z redakcjami Onet.pl, naEKRANIE.pl, Stopklatka.pl, Antyradio.pl czy z “Nową Fantastyką”. Ponadto amator kawy i urban exploringu, który już chyba na zawsze pozostanie niespełnionym perkusistą.