31 października to wyjątkowy moment, aby nie tylko przebrać się w ulubionego potwora, wydrążyć dynię i odkurzyć kultowe filmowe horrory, ale także sięgnąć po książki, które oferują całą masę przeróżnej maści strachów.
Jesień oznacza wiele rzeczy. Noce stają się coraz dłuższe. Opadające liście tworzą prawdziwie melancholijną aurę. Robi się zimniej i deszcz staje się coraz częstszym zjawiskiem. Te aspekty czynią ją porą roku wyjątkowo efektywną do zakopania się w domu z dobrymi książkami. Popkulturowy fenomen, jakim jest Halloween, to z kolei wyborna okazja, aby uraczyć się opowieściami z rejonów literatury wywołującej gęsią skórkę. Takich pozycji rzecz jasna odnajdziemy bez liku. Można postawić na sprawdzoną klasykę, jak „Drakulę” Brama Stokera, „Frankensteina” Mary Shelley czy „Dr Jekyll i pan Hyde” Roberta Louisa Stevensona.
Ale można też pójść nieco odmiennym szlakiem i wybrać coś z jakże szerokiego wachlarzu horroru – książki o nawiedzonym domu, wampirach, wilkołakach czy zombie. Do wyboru, do koloru, ale jeżeli ktoś ma trochę więcej czasu, to zdecydowanie najoryginalniejszą pozycją na Halloween będzie „Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego. Niemalże niemożliwy do jednoznacznego sklasyfikowania debiut amerykańskiego pisarza opowiada o byłym pracowniku salonu tatuażu w Los Angeles, który znajduje notes zawierający nieprawdopodobną zupełnie historię pewnego fotoreportera. Z jego relacji poznajemy tajemniczy dom, do którego wprowadził się wraz ze swoją rodziną. I lepiej dalej nie zdradzać nic ze szkatułkowej fabuły książki, bo im mniej się wie, tym większe zaskoczenia. „Dom z liści” jest bez wątpienia dobitnym przykładem postmodernizmu, bowiem znajdziemy w nim całą masę literackich sztuczek znamienitych dla tego typu literatury: komentarze, przypisy, aluzje do innych dzieł, kolaże, listy, rysunki, fotografie i przede wszystkim niesamowitą typografię tekstu. Ale książka nie byłaby tak zdumiewająca, gdyby nie opowiadała znakomitej historii, mocno angażującej i przede wszystkim doprawdy niepokojącej. Ceniony amerykański literaturoznawca Larry McCaffery stwierdził nawet, że powieść Danielewskiego jest bardziej upiorna niż cokolwiek, co spłodzili Edgar Allan Poe, Stephen King czy H.P. Lovecraft. I ma absolutną rację. Mimo iż wymaga większego skupienia ze strony czytelnika, to w zamian oferuje wystarczającą ilość grozy, aby zadowolić tych najbardziej wymagających. Żaden z wyżej wspomnianych pisarzy nie stworzył dzieła z jednej strony tak wyrafinowanego formalnie, a z drugiej tak klimatycznego i sugestywnego.
Skoro jesteśmy przy domach wywołujących prawdziwą grozę, to bardziej konwencjonalnym, ale od wielu lat obowiązkowym tytułem pozostaje „Nawiedzony” Shirley Jackson. Ciężko o bardziej reprezentatywną opowieść o duchach. Wszystkie archetypy tej konwencji są tutaj ładnie wyłożone – mamy owiane złą sławą domostwo oraz kilku śmiałków, którzy postanawiają spędzić w nim noc, aby zbadać, ile prawdy jest w niesamowicie brzmiących pogłoskach. Jackson wykazuje się o wiele większym wyczuciem i subtelnością niż zazwyczaj możemy spotkać w tego typu historiach, stąd w „Nawiedzonym” wiele rzeczy nie zostaje opowiedzianych wprost, co pozwala pozostawić miejsce dla wyobraźni. To zdecydowanie miało wpływ na to, że Stephen King uznał tę wydaną w 1959 roku książkę za jedno z koronnych osiągnięć literackiego horroru. Jednak według autora „To” kto inny dzierży pierwsze miejsce w kwestii najbardziej przerażającej prozy o nawiedzonym domu. Jest nią wciąż nieprzetłumaczone u nas „Hell House” Richarda Mathesona. Choć mniej znana niż inna księga tego autora („Jestem legendą”), to faktycznie oferuje niemałą ilość wrażeń. Schemat fabularny jest niemal identyczny jak u Jackson, czyli grupa ludzi zamyka się w okropnej posiadłości, aby znaleźć dowody na życie po śmierci. Jednak sposób ogrania tematu jest diametralnie inny. U Mathesona wszystko jest zdecydowanie bardziej sadystyczne i pokręcone, czego najlepszym wyrazem jest scena gwałtu dokonanego przez ducha.
Pozostając przy rejonach o treści nadprzyrodzonej, ale opuszczając złowieszcze posiadłości i ich zjawy, można sięgnąć po „Ostatniego wilkołaka” utalentowanego brytyjskiego pisarza Glena Duncana. Poznajemy w niej wilkołaka Jake’a Marlowe’a, który z powodu ogromnego osamotnienia walczy z depresją, ale myśli samobójcze nie są jego jedynym zmartwieniem, bo jednocześnie musi stale uciekać od ludzi próbujących raz na zawsze wytępić jego gatunek. Zanurzona w przemocy i ociekająca seksem powieść powinna przemówić do wszystkich, którzy preferują bardziej ekstremalne teksty, momentami zahaczające o prawdziwe gore. Niemałym atutem jest sam styl Duncana, który wykracza poza raczej nieszczególne wysokie normy gatunku.
Przyjęło się, że wilkołaki są naturalnym oponentem wampirów. Co zaś się tyczy słynnych krwiopijców, tak przecież mocno eksponowanych w literaturze grozy, to z dala od „Zmierzchów” i tym podobnej antyliteratury, niezawodnego „Miasteczka Salem” Stephena Kinga czy wspomnianego „Jestem legendą”, warto sięgnąć po „Wpuść mnie” Johna Ajvide Lindqvista, które doczekało się już dwóch powszechnie cenionych adaptacji filmowych, choć trzeba przyznać, że nie do końca udało się im uchwycić moc powieści. To intrygujące uaktualnienie legendy o wampirze opowiada o nieśmiałym nastolatku Oskarze, który spotyka na swojej drodze tajemniczą Eli. Dziewczynka nie chodzi do szkoły i opuszcza dom tylko w nocy. Między bohaterami rozwija się przyjaźń, a w międzyczasie w okolicy zaczynają pojawiać się ciała, z których wyssano krew. Autor w bardzo przekonujący sposób odmalowuje depresyjne przedmieścia Sztokholmu, które nagle nawiedza prawdziwe monstrum. Rozbudowane rysy psychologiczne postaci stoją obok scen przemocy o zaskakującej intensywności. Lęk nie ustępuje ani na chwilę. To przy okazji wampiryczny horror z dużą dozą empatii.
Lindqvist w „Powrotach zmarłych” zawędrował z kolei w historie związane z apokalipsą zombie, ale jego podejście ma więcej wspólnego z dramatem, aniżeli klasycznie pojmowaną grozą. Ambitniejsze rzeczy jak „Pontypool Changes Everything” Tony’ego Burgessa oraz „Zone One” Colsona Whiteheada wciąż pozostają nieprzetłumaczone, a wśród tego, co możemy znaleźć na naszym rynku chyba najlepszą jest „World War Z” Maksa Brooksa. Powieść podana w formie reportażu w przekonujący sposób wykorzystuje spuściznę, jaką pozostawiły filmowe arcydzieła George’a A. Romero, objawiając, jak mógłby wyglądać świat, gdyby śmiercionośny wirus zamieniał w ludzi w pożerające mięso żywe trupy. Niegłupio napisane, a przy tym zaskakująco podejmujące aktualne problemy społeczno-polityczne świata.
Trzeba jednak nadmienić, że zombiaki nie mają wielkiego szczęścia do dobrych książek. Za to seryjni mordercy jak najbardziej. „Psychoza” Roberta Blocha czy seria Thomasa Harrisa związana z Hannibalem Lecterem („Czerwony smok” i „Milczenie owiec” ze szczególnym wskazaniem) to bez dwóch zdań znakomite wybory na Halloween, ale równie dobrze można zwrócić się w stronę mniej od nich celebrowanej „Intensywności” Deana Koontza. Zabójcza gra w kotka i myszkę, jaką podejmuje młoda protagonistka z brutalnym mordercą, zawiera odpowiednią dawkę terroru i suspensu, by przyśpieszyć bicie serca podczas czytania.
Z racji przeróżnych upodobań miłośników horroru, na każdego zadziała co innego. Komuś zjeży się włos przy staroświeckiej opowieści z duchami, a znowu ktoś inny będzie odpływał przy pozycjach cięższych psychologicznie i ostrzejszych w opisie. Jakby na to nie patrzeć, Halloween jest idealnym czasem, aby przypomnieć, jak autentycznie przerażająca może być dobra książka grozy. Wystarczy zapalić lampkę, rozpalić ogień w kominku, usadowić się wygodnie i przygotować się na pełne lęku wrażenia.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.