Robin Hobb to pseudonim amerykańskiej pisarki tworzącej fantasy i science fiction. Skrywa się za nim zamieszkała w stanie Waszyngton Margaret Astrid Lindholm Ogden. Rozmawiamy z nią o jej twórczości i planach.
Masz w naszym kraju mnóstwo fanów, jednak zdecydowałaś się przyjechać tu po raz pierwszy. Jak ci się podoba Polska?
Przez wiele lat bardzo mało podróżowałam. Pisanie książek zajmuje mi wiele czasu. By wyrobić się z terminami narzuconymi przez mojego wydawcę, musiałam ograniczyć wyjazdy. Wystarczy prześledzić listę obecności na konwentach, by zobaczyć, że jeżdżę o wiele mniej niż inni. W tym roku postanowiłam to zmienić. Cieszę się, że jestem w Polsce, zostałam tu przyjęta bardzo ciepło. Wiem, że mam w waszym kraju mnóstwo oddanych fanów, bo są oni bardzo aktywni w moich kanałach w mediach społecznościowych. Cieszę się, że mogłam się z nimi spotkać.
Mówisz, że pisanie zajmuje ci mnóstwo czasu, jak więc wygląda twój dzień pracy? Jesteś jak Steven King, który codziennie spędza osiem godzin przed komputerem?
Wydaję mniej więcej jedną książkę rocznie, czasami uda mi się jeszcze stworzyć dodatkowo dwa lub trzy opowiadania. Nie nazwałabym się więc raczej bardzo płodną pisarką i to pewnie po części efekt mojego stylu pracy. Moje zwyczaje pisarskie ukształtowały się dawno temu, gdy mój mąż, który jest marynarzem, przebywał po kilka miesięcy poza domem, a ja wychowywałam małe dzieci i naprawdę nie miałam czasu, by usiąść i popisać. Po prostu pisałam wtedy, gdy miałam na to czas – czyli pisałam na przykład wtedy, gdy czekałam w poczekalni u dentysty mojego dziecka, czy wtedy, gdy któreś z dzieci się kąpało. Czekając, siadałam, wyciągałam notesik i pisałam, póki miałam czas. Dopiero wieczorem, gdy dzieci poszły spać, przepisywałam to na komputer i ewentualnie dokonywałam jakiś poprawek. Teraz, gdy moje dzieci już dawno opuściły dom rodzinny, moje zwyczaje się zmieniły. Wstaję rano, odpalam ekspres do kawy i komputer. Pije kawę, przeglądam maile, zaglądam do mediów społecznościowych i czasem chwile popiszę. Potem zajmuje się ogrodem i domem. Do komputera siadam po kilku godzinach przerwy i znów piszę, póki mi nie zabraknie weny. Potem zajmuje się sprzątaniem i innymi takimi codziennymi rzeczami, gdy to wszystko zrobię, dla relaksu znów siadam do komputera. Mogę zatem powiedzieć, że to moje pisanie towarzyszy mi przez cały dzień. Jak mam czas i ochotę – siadam i piszę.
Czy to, że gdy zaczynałaś swoją przygodę z pisarstwem, zajmowałaś się przede wszystkim wychowywaniem dzieci, miało wpływ na to, jakim typem literatury się zajęłaś?
Raczej nie. Ja zawsze lubiłam czytać fantastykę. Jest takie powiedzenie, że powinno się pisać na temat, który się dobrze zna. Ja bym powiedziała trochę inaczej. Pisz to, co samemu lubisz czytać, a ja naprawdę lubię fantasy i SF, i sporo ich czytam. I choć rzeczywiście pierwsza książka, jaką napisałam, była książką dla dzieci, to bardzo szybko zorientowałam się, że chcę pisać fantastykę i zaczęłam to robić.
Mówisz, że lubisz czytać i czytasz dużo. Jakie książki miały największy wpływ na ciebie i twoją literaturę?
Na pewno tak jak i dla innych autorów mojego pokolenia, najważniejszą książka, która miała wpływ na to, czym się zajmuję, był „Władca Pierścieni” Tolkiena. To jest książka, która w znacznym stopniu ukształtowała moją świadomość. Inne ważne dla mnie książki to między innymi „Ostatni Jednorożec” Pitera Bigla, a także bardzo popularne w latach 50. książki czasem niesłusznie nazywane literaturą tandetną – takie jak „Tarzan”, „Dog Savage” czy „Conan”, a także teksty Jacka Vansa. To są książki, którymi zaczytywałam się w młodości. Prenumerowałam również wszystkie czasopisma fantastyczne, które wtedy wychodziły w Stanach. „Fanastic Stories”, Amaizing Stories” czy Magazyn of SF and Fantasy” – naprawdę je uwielbiałam.
Jak mówisz, nadal lubisz czytać. Co godnego polecenia ostatnio trafiło w twoje ręce?
Nadal czytam dużo, nie tylko fantastykę, ale także książki specjalistyczne, po które sięgam w ramach researchu do moich książek. Nadal czytam też pisma fantastyczne. Najwięcej jednak czytam tekstów, które dostaje jeszcze przed ich oficjalną publikacją po to, bym ewentualnie napisała parę słów recenzji. Cały czas mam też duże pudełko z książkami, które na mnie czekają. W tym roku przeczytałam Sama Hocka „City of Lies”, które jeszcze nie zostały wydane. „Red Sister” Marka Lawrenca i „The Waking Land” Callie Bates to książki, które bez wątpienia mogę polecić.
A miałaś kontakt z polską literaturą? Czytałaś na przykład Stanisława Lema lub jakiegoś innego z naszych autorów?
Wiele lat temu czytałam jedną książkę Lema, ale teraz nie pamiętam dokładnie, która to była. I to chyba jedyny kontakt, jaki miałam z waszą literaturą. Wydaje mi się, że wciąż mało jest przekładów na angielski polskich pisarzy, a niestety angielski to jedyny język, jaki znam.
Siłą twojej literatury są bez wątpienia twoi bohaterowie. Jak ich tworzysz?
Moje postaci powstają w tej części mojego umysłu, nad którą nie mam kontroli. To nie jest tak, że ja sobie wymyślam: „o, tu wstawię takiego zadziornego i przystojnego kapitana piratów”. Nie. To jest trochę tak, jakby postać pojawiała się na ciemnej scenie nagle oświetlona reflektorami i zaczynała mi opowiadać swoją historię. Cały świat zaczyna się kształtować wokół tej postaci i z różnych części tworzyć całość. Nie planowałam stworzyć takiej postaci jak Bastard czy Błazen. Oni sami powołali się do życia, ja tylko spisałam ich historie.
Który z bohaterów jest twoim ulubionym?
To bardzo trudne pytanie. Z postacią Bastarda spędziłam najwięcej czasu, więc znam ją najlepiej. Ale czy jest moją ulubioną… Tego nie wiem. Z każdą z postaci, którą powołałam do życia, spędzam naprawdę dużo czasu, staram się myśleć tak jak ona i tak jak ona postrzegać świat. W czasie tworzenia właśnie ta postać, nad którą aktualnie pracuję, jest moją ulubioną.
A jak jest z postaciami drugoplanowymi? Bo chyba jesteś jedną z nielicznych pisarek, które aż tak dużą wagę przykładają właśnie do postaci tła… Te postaci, choć czasem pojawiają się w twoich książkach tylko na chwilę, są w stu procentach pełnokrwiste?
Trzeba pamiętać o tym, że te postacie tła to tak naprawdę postacie jakiejś innej książki, innej nieopisanej jeszcze historii i dlatego jako pisarka muszę pamiętać, że oni mają własne życie i jakieś własne cele. Dlatego nie chcę im w jakiś sposób uchybić.
Skoro traktujesz ich w ten sposób, to czy oznacza to, że w pewnym sensie kolekcjonujesz ich, zapisujesz ich losy w notesie, tak by w przyszłości napisać ich własną książkę czy opowiadanie?
Jeszcze nie napisałam książki o żadnym z moich bohaterów tła, ale być może jest to dobry pomysł. Dziękuje. Myślę jednak, że było by to bardzo trudne. Niebezpieczeństwo jest takie, że znając moje dotychczasowe książki, czytelnik mógłby wiedzieć jak ta nowa historia się skończy.
Część krytyków klasyfikuje twoją literaturę jako young adults, czyli literaturę przeznaczoną przede wszystkim dla nastolatków. Ty w wielu wywiadach się temu przeciwstawiasz. Dlaczego?
Nie uważam, by moje książki były przeznaczone dla jakiejś ściśle określonej publiczności. Fakt, mam czytelników którzy mają 11 albo 12 lat, ale mam też takich, którzy mają 90. Nie potrafiłabym napisać książki, która specjalnie byłaby skierowana dla późnych nastolatków, choćby dlatego, że nie bardzo wiem, czym oni się interesują. Ja mam już swoje lata i ten target nie jest mi dobrze znany (śmiech).
A jak ty sobie wyobrażasz swojego typowego czytelnika?
Jeśli mam być szczera, to ja piszę swoje książki głównie dla siebie. Moim wymarzonym czytelnikiem jestem ja sama. Książka, która piszę, musi w pierwszej kolejności odpowiadać mnie samej. Zawsze mam jednak nadzieje, że to, co mi się podoba, spodoba się także innym i trafi do czytelników. Ale nie potrafiłabym, tak jak niektórzy, pisać książek pod jakiegoś konkretnego odbiorcę na przykład pod nastolatków, o których wspomniałeś wcześniej. Wiem, że niektórzy tak robią, ale ja nie mam pojęcia, jak to działa.
Często twoje książki porównywane są do „Pieśni Lodu i Ognia” G.R.R. Martina. Niektórzy mówią nawet, że mogłyby się stać świetnym materiałem na serial, który śmiało mógłby zastąpić „Grę o tron”…
(śmiech) Na pewno byłabym ciekawa takiego serialu, ale myślę, że zrobienie go byłoby bardzo trudne. To 17 książek i nieliczona liczba wątków, bohaterów i lokacji. To na pewno byłby kawał ciężkiej roboty, ale kto wie, może ktoś się tego kiedyś podejmie.
Nad czym teraz pracujesz?
W tej chwili nie pracuję nad niczym konkretnym. Rozpoczęłam kilka projektów, ale jeszcze nie wiem, w którą stronę się one rozwiną. W ostatnich miesiącach koncentruję się na podróżach. Byłam już na pięciu konwentach, teraz jestem w Europie. Gdy podróżuję, nie najlepiej mi się pracuje, więc czekam na powrót do domu i wtedy pewnie podejmę decyzje, który z projektów pisarskich kontynuować i w która stronę.
Wydajesz książki zarówno jako Robinn Hobb, jak i jako Megan Lindholm. Czy gdy zaczynasz pracę nad konkretnym tytułem, od razu wiesz, pod którym pseudonimem się pojawi?
Tak, zawsze gdy zaczynam tworzyć jakąś historię, od razu wiem, czy to będzie historia opowiedziana przez Megan Lindholm czy przez Robin Hobb. Te persony mają zupełnie inne głosy i zupełnie inną narracje. W tym roku napisałam dwa opowiadania do dwutomowej antologii. Pierwszy tom nazywa się „Księga Mieczy” i tu znalazło się opowiadanie Robin Hobb, w drugim zatytułowanym „Księga Magii” znalazło się opowiadanie w stylu urban fantasy, które napisałam jako Megan Lindholm i nie wyobrażam sobie jak tego typu opowiadania mogłabym napisać jako Robin Hobb. Ten styl w ogóle do niej nie pasuje.
Rozmawiał Marcin Graczyk