Za sprawą wydawnictwa Albatros mamy okazję przeczytać jedną z najlepiej ocenianych książek amerykańskich tej dekady. „Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki” czarnoskórego pisarza Colsona Whiteheada to bardzo mocna próba zmierzenia się z haniebną historią Stanów Zjednoczonych.
Mało kto potrafi wyrażać swoją niedolę tak przejmująco jak Afroamerykanie. Na przestrzeni XX wieku otrzymaliśmy ambitne albumy o krytycznej wymowie społeczno-politycznej („What’s going on” Marvina Gaye’a, „There’s a Riot Goin’ On” Sly & The Family Stone”, „Winter in Amerca” Gilla Scotta-Herona i Briana Jacksona), filmy oddające ciężkie życie mniejszości narodowej („Rób co należy” Spike’a Lee, „Killer of Sheep” Charlesa Burnetta) oraz pełne bólu książki autorstwa Jamesa Baldwina, Ralpha Ellisona i Alice Walker. Obraz Ameryki, jaki wyłaniał się z tych dzieł, ukazywał miejsce pozbawione ludzkiej empatii i zżerane przez nienawiść rasową. I patrząc na wydarzenia z drugiej dekady XXI wieku, okazuje się, że niewiele się w USA zmieniło – mimo iż jesteśmy dawno po czasach niewolnictwa, przykre przejawy rasizmu w żaden sposób nie ustąpiły.
Po głośnej sprawie uniewinnienia mordercy Trayvona Martina w 2013 roku powstał ruch sprzeciwu o nazwie Black Lives Matter, który był nie tylko jedną z mocniejszych odpowiedzi na kolejne incydenty na tle rasowym, ale miał przede wszystkim niebagatelny wpływ na wzrost społecznej świadomości w popkulturze. Pojawiły się świetne albumy „To Pimp a Butterfly” Kendricka Lamara i „Black Messiah” D’Angelo, bogate i niezwykle elokwentne medytacje na temat współczesnej Ameryki. Opamiętało się nawet Hollywood, które w przeciągu ostatnich czterech lat nagrodziło Oskarem filmy wyreżyserowane przez czarnoskórych reżyserów: „Zniewolonego. 12 Years a Slave” Steve McQueena oraz „Moonlight” Barry’ego Jenkinsa. Szczególnie wrażenie robił pierwszy z nich, gdzie w bezpardonowym stylu przypominano o grzechach, jakie popełniali biali obywatele USA w imię nieuzasadnionego przekonania o swojej wyższości rasowej. Jednak ani na chwilę nie zapomnieli o tym pisarze, bowiem książki poruszające okres zniewolenia czarnych ukazują się cały czas. „Znany świat” Edwarda P. Jonesa, nagrodzony Pulitzerem w 2003 roku, jest zdecydowanie najwyżej ocenianym tytułem w tym wieku. I można śmiało powiedzieć, że dziełem o tym samym kalibrze jest tegoroczny zwycięzca Pulitzera – „Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki” Colsona Whiteheada.
Powieść opowiada historię niewolnicy Cory, której udaje się uciec z plantacji bawełny w Georgii tytułową koleją, czyli tajnym szlakiem, którym w XIX w. przerzucano uciekinierów z południa na północ (trzeba nadmienić, że nie istniała w tamtych czasach tego typu kolej, jedynie autor postanowił uczynić ją rzeczywistą). W pościg za nią rusza bezwzględny łowca niewolników, Ridgeway. Jak się możemy spodziewać, pisarz zanurza nas w prawdziwym festiwalu beznadziejności i okrucieństwa. Młoda protagonistka od małego jest świadkiem bestialskich scen: mężczyzn powieszonych na drzewach, kobiet rozpłatanych do kości biczami, ciał przypiekanych na stosie czy odcinania kończyn jako kar za przewinienia. Jedna z nieudanych ucieczek kończy się spaleniem niewolnika żywcem. Cały ten „spektakl” obserwowany jest przez grupę szacownych gości właściciela plantacji, którzy w trakcie spokojnie spożywają sobie jedzenie. Żeby nie wystawić ich na straszliwe krzyki mężczyzny, odcięto mu wcześniej przyrodzenie, wepchnięto do ust i zaszyto.
Powyższe opisy z powodzeniem moglibyśmy odnaleźć w literaturze typu splatterpunk, ale to, co jest w nich najbardziej wstrząsającego, to fakt, że nie są wymysłem autora, lecz wręcz dokumentalnym oddaniem ówczesnych praktyk białych. Na szczęście Whitehead w żaden sposób nie ogranicza się do taniego szokowania ani też przesadnego epatowania przemocą, która może przyprawić czytelnika o mdłości. Inna sprawa, że jego zamiłowanie do scen rodem z kina grozy (jak chociażby starcie Cory z napastnikami podczas jej ucieczki z plantacji) sięga czasów młodości, gdy pożerał jeden slasher za drugim. Wczesną ambicją literacką pisarza było nawet stanie się kimś w rodzaju czarnej wersji Stephena Kinga. Popełnił zresztą w 2011 roku bardzo dobrze przyjętą książkę zaliczaną do gatunku horroru – „Zone One”. W odświeżającym stylu opowiadał w niej o świecie, który nawiedził wirus przemieniający ludzi w mięsożerne zombie. I w pewnym sensie jego proza przypomina twórczość autora „Carrie”, bowiem jest w podobny sposób niezwykle filmowa. Jednak horrory Kinga nigdy nie były tak boleśnie realne, jak to, co uświadczymy w „Kolei podziemnej”.
Niemniej niepokojące od dosadnych opisów wydają się chore przedsięwzięcia białych, aby stłamsić Afroamerykanów. Po ucieczce, Cora trafia do Karoliny Południowej, gdzie dostaje pracę w muzeum, stając się żywym eksponatem dla odwiedzających go gości. Nowe miejsce okazuje się niczym więcej niż fałszywym azylem, w którym przebiegłość białych jest iście Mefistofelesowska. Pod przykrywką życzliwej pomocy lekarze przeprowadzają kontrolowaną sterylizację czarnych, aby uwolnić się od strachu, że pewnego dnia uciśnieni zemszczą się na swoich oprawcach. Kolorowi otrzymują złudzenie, że są wolni od rozkazów, ale prawda jest zgoła inna – są w zmyślny sposób katalogowani, wypasani i udomawiani.
Autor przedstawia wizję Ameryki jako cerbera, który wręcz się pali, aby zakąsać na śmierć nieuprzywilejowanych. Kolejne sceny uderzają swoją groteskowością. Nauka anatomii w XIX wieku gwałtownie się rozwijała, ale ciągłe braki w materiałach do sekcji zwłok zmuszały poważanych ludzi do współpracy z hienami cmentarnymi. W klasycznym przejawie krwiożerczego kapitalizmu, walka o ciała morderców, prostytutek czy kolorowych staje się prawdziwym polem bitwy między chirurgami i akademiami medycznymi. Gdzie indziej miasteczka urządzają uroczyste pokazówki, w których wiesza się murzynów. W jednym z lepszych fragmentów powieści, Whitehead stara się głębiej wejść w mentalność białych, dla których „potomkowie przeklętego czarnego Chama” są niczym innym niż barbarzyńskim ludem, wymagającym natychmiastowego nawrócenia na chrześcijańskie ideały.
„Kolej podziemna” pozbawiona jest wściekłości i desperacji, jaką możemy spotkać w być może najwybitniejszej amerykańskiej powieści o rasizmie – „Umiłowanej” Toni Morrison. Śmiało wkraczające w terytorium powieści gotyckiej, dzieło laureatki Nobla wręcz namacalnie pozwalało odczuwać horror niewolnictwa, wyrażając go za pomocą martwego dziecka, które nawiedza główną bohaterkę. W porównaniu z Morrison, Whitehead wydaje się bardziej odseparowany emocjonalnie od swojego materiału, co najbardziej widoczne jest w konstrukcji Cory, służącej raczej jako symbol, aniżeli pełnokrwista postać. Jednakże to niedociągnięcie rekompensuje język pisarza, zadziwiający swoją klarownością i obrazowością, oraz wartka narracja. Książka jest też kolejnym dowodem na to, że w odpowiednich rękach, połączenie fikcji z faktami historycznymi może lepiej przytoczyć nam dawne czasy, aniżeli niejedna pozycja popularnonaukowa.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.