Alex Marwood to pisząca pod pseudonimem brytyjska autorka kryminałów. Wśród jej fanów odnajdziemy chociażby mistrza horroru, Stephena Kinga. Rozmawialiśmy z nią o tym, dlaczego pisze pod fikcyjnym nazwiskiem, jak się widzi w świecie kryminału i co ją zainspirowało do napisania książek.
Tradycja pseudonimów wśród pisarek jest bardzo bogata – najlepszym przykładem są siostry Bronte czy George Elliott. Dlaczego zrezygnowałaś pisania pod swoim nazwiskiem?
Żartowałam podczas spotkania z czytelnikami o człowieku, który napisał wściekłą recenzję tylko dlatego, że nie jestem mężczyzną. Niestety jest to trochę prawda, bo statystyki potwierdzają, że o ile kobiety czytają bez względu na płeć, to mężczyźni w dużej mierze czytają innych mężczyzn. Jeśli się chce sprzedawać książki wszystkim, to nie powinno się mieć zbyć kobieco brzmiącego imienia. Oczywiście jest wielu mężczyzn, którzy chętnie czytają kobiecą literaturę, ale nie da się ukryć, że kiedy pisałam jako Serena Mackesy, to prawie nie miałam męskich czytelników. A teraz stanowią około 40% moich odbiorców.
Jak się czujesz w świecie kryminału zdominowanym przez męskich autorów, którzy niejednokrotnie mogą być odebrani jako mizoginistyczni?
Z bardzo wielu gatunków to kryminał jest paradoksalnie gatunkiem, w którym kobietom jest najłatwiej się odnaleźć. Społeczność autorów kryminałów jest bardzo otwarta i są to bardzo mili ludzie. Literatura kryminalna zawsze była miejscem, gdzie pojawiało się kilka dominujących nazwisk kobiecych, jak Patricia Highsmith, Daphne du Maurier czy Ruth Rendell. Nawet jeśli mężczyźni byli przeważającą siłą, to mieliśmy przynajmniej jedną autorkę o ogromnym wpływie.
Nigdy nie miałam problemu z pisarzami kryminałów, bo zawsze byli dla mnie fantastyczni, pomijając jeden wyjątek, którego nazwiska nie podam. Nie jest on zbyt popularny, ale kiedyś byliśmy razem w Szwecji na festiwalu i na otwarcie imprezy weszłam przez złe drzwi i nie dostałam swojej etykietki z nazwiskiem. On akurat rozmawiał wtedy z moim znajomym, więc podeszłam i chciałam się przywitać, a ten człowiek spojrzał na mnie i uznał, że jestem grubą superfanką w średnim wieku i co ja w ogóle tutaj robię. Nawet nie chciał mi spojrzeć w oczy. A krępujące było to, że w pewnym momencie na festiwalu wszyscy zagraniczni pisarze mieli razem wejść na scenę i gdy już miałam to zrobić, to powiedział do mnie, że nie nie, tutaj wchodzą tylko pisarze.
Poza tą sytuacją, nie miałam innych przykrych doświadczeń z innymi autorami. Są to bardzo interesujący ludzie, z którymi się dobrze rozmawia, mimo iż piszą w inny sposób niż kobiety. Bardziej koncentrują się na fabule i akcji, ale kiedy się z nimi rozmawia to widać, że ciekawią nas te same rzeczy, więc można z nimi dyskutować o psychologii przestępczości bez końca.
Wspomniałaś o Daphne du Maurier, która była bardziej gotycką odnogą w świecie kryminału, skręcającą nawet w elementy nadprzyrodzone. Czy miała ona jakiś wpływ na Twoją twórczość?
Kiedy pisałam jako Serena, to owszem kiedyś spróbowałam napisać taką tradycyjną powieść gotycką (mowa o „Simply Heaven” – przyp. red.). Chciałam zobaczyć, czy jest w ogóle możliwe napisanie tego typu książki, która jest osadzona we współczesnych realiach. Dużym problemem było dla mnie umieszczenie typowego motywu niewinnej kobiety w niebezpieczeństwie we współczesnym świecie, czyli znalezienie bohaterki, która jednocześnie byłaby niewinna, ale dała się lubić. Stworzyłam postać Australijki, która na wakacjach wdaje się w burzliwy romans z Anglikiem i wychodzi za niego za mąż. I kiedy wracają do Wielkiej Brytanii okazuje się, że nagle ląduje w samym środku zamieszania, bo on pochodzi z klasy wyższej, a ci ludzie nie akceptują jej jako synowej. I wpada w kłopoty.
Kontynuując wątek wpływów, w jednej recenzji Twojej drugiej książki, „Zabójcy z sąsiedztwa”, przeczytałem, że ktoś porównał ją do twórczości Agathy Christie. Czy faktycznie słynna autorka była dla Ciebie inspiracją podczas pisania tej powieści?
Zawsze gdzieś z tyłu głowy jest Agatha Christie. Nie da się być autorem kryminałów, nie będąc pod wpływem jej twórczości. Jednak w przypadku „Zabójcy z sąsiedztwa” tajemnica zbrodni była dla mnie sprawą drugorzędną. Oparłam tę książkę luźno na historii seryjnego mordercy, który nazywał się Dennis Nilsen. W latach 80. zabił kilkunastu młodych mężczyzn, mieszkając w domu podobnym do tego z mojej książki, gdzieś na przedmieściach Londynu. Pozbywał się ciał, gotując je i spuszczając w ubikacji, aż w końcu zatkały się rury i został złapany. Bardzo mnie interesowało, jak inni ludzie mogli tam żyć i się nie zorientować. To był punkt wyjścia dla historii. Rzeczywiście, można to odbierać jako taki klasyczny motyw „Whodunit”, ale interesowała mnie eksploracja tej miejskiej samotności Londynu, który jest niesamowicie zatłoczonym miejscem. Gdzie ludzie żyją niemal jedno na drugim, udając, że inni nie istnieją.
Jednak jak o tym myślę, to chyba bezpośrednim powodem powstania tej książki była historia z moim sąsiadem, który jest bardzo miłą osobą, ale trochę cuchnie. W tym sensie, że jak ma otwarte okna, to wszyscy inni je zamykają. Któregoś dnia zablokowały mu się rury i krzyknął do mnie, żebym przyszła i spojrzała na nie. Więc tak staliśmy nad zapchaną kanalizacją i mówi, że zadzwoni po hydraulika i powie, że zatkały się tłuszczem. I ja w tym momencie mówię: „O mój Boże, Dennis Nilsen! Przepraszam, muszę uciekać, bo wiem, o czym będzie moja następna książka”. On tylko na mnie dziwnie spojrzał. Dopiero trzy lata później odważyłam się mu dać egzemplarz.
Fascynujące są Twoje inspiracje do książek. Możesz przybliżyć nam, co było impulsem do napisania świetnie przyjętych „Dziewczyn, które zabiły Chloe”?
Dwie sprawy. Pierwsza z nich dotyczyła Mary Bell, która miała 11 lat, gdy zamordowała dwóch chłopców. Działo się to w latach 60. To bardzo znana historia. Gdy wyszła z więzienia, prasa zgodziła się ją zostawić w spokoju. Jednak ta historia ponownie wróciła na pierwsze strony gazet po tym, jak doskonała autorka książek socjologicznych, Gitta Sereny, przekonała Mary Bell, aby zgodziła się udzielić jej wywiadu. Mary Bell w tym momencie prowadziła całkowicie przykładne życie pod przybranym nazwiskiem, była matką i żyła zupełnie normalnie. Ale dlatego, że zgodziła się udzielić tego wywiadu, prasa nabrała przekonania, że w takim razie szuka sławy, więc można na nią polować.
Była też historia Roberta Thomsona i Jona Venablesa. To było jakoś 20 lat temu. To byli dwaj dziesięcioletni chłopcy, którzy porwali w Liverpoolu dwuletniego chłopca Jamesa Bulgera i można powiedzieć, że zadręczyli go na śmierć. Oczywiście to była straszliwa zbrodnia. I tak jak w przypadku Mary Bell, znowu powtarzała się sytuacja, gdzie dzieci stały się metaforą wszystkiego, co jest złe w świecie. Do tego wykręcono tę historię, sugerując, że wplątana w to wszystko była jeszcze pedofilia. Pracowałam wtedy w gazecie „Independent” i wszyscy żyli tą sprawą. Kiedy czytało się dowody z sądu, to szokująca była różnica między nimi, a tym co ukazywało się nazajutrz w „The Sun” lub „Daily Mail”.
Oczywiście chłopcy poszli na jakiś czas do poprawczaka, ale już dosyć dawno temu wyszli na wolność. Jeden z nich przeszedł bardzo udaną resocjalizację, ale drugi ciągle wraca za kratki. Ilekroć zostaje aresztowany, to gazety, które się o tym dowiadują, wymyślają znowu jakieś historie z dziecięcą pornografią i tym podobne rzeczy. Słyszałam, że jest to człowiek całkowicie złamany, który nieustannie pije i wyznaje ludziom w pubie, kim jest. Z tego powodu muszą go zamykać dla jego własnego bezpieczeństwa.
Dziesięcioletnie dzieci powinny rozumieć różnicę między dobrem a złem, ale pytanie, czy rozumieją konsekwencje swoich czynów. To jest coś nad czym trzeba się zastanawiać. Ci chłopcy sami byli ofiarami, bo dowody z postępowań pokazywały, że byli wykorzystywani fizycznie i psychicznie w swoich domach, więc nie mieli zdolności społecznych, które pozwoliłyby zrozumieć im, co uczynili. Mogli nie rozumieć, że bicie dwuletniego chłopca może go zabić. Od tamtego czasu obowiązuje inne prawo w Wielkiej Brytanii, jeśli chodzi o niepełnoletnich sprawców zbrodni. Nie wolno podawać ich nazwisk publicznie. Ludziom się wydaje, że takie morderstwa są obecnie rzadkością, ale o tym się nie mówi. Przypadków, gdzie dzieci zabijają inne dzieci, jest rocznie około osiemnastu. Fascynujące jest dla mnie to, jak ludzie tworzą te potwory, a przecież rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana.
W ostatniej książce „Najmroczniejszy sekret” bawisz się strukturą narracyjną, skacząc między przeszłością, a teraźniejszością. Było to coś, co zaplanowałaś sobie od samego początku czy wyszło to w trakcie pisania książki?
Tak, wiedziałem, że tak to będzie wyglądać, a przynajmniej, że będę przeplatać przeszłość z teraźniejszością, ale konkrety pojawiły się później. Na początku musiałam się posłużyć sztuczką ze złotej ery kryminału i zebrać wszystkich bohaterów w jednym miejscu. Wtedy odkryłam, jak będzie przebiegać fabuła. Właśnie z tego powodu, to była piekielnie trudna książka do pisania, ale kiedy wykombinowałam wreszcie sposób, jak ugryźć tę historię, to wtedy wszystko stało się dla mnie bardzo proste. Poszczególne rozdziały zaczęły napędzać się nawzajem. Dlatego próbuję tego samego ze swoją nową powieścią, choć nie mogę powiedzieć, żebym ułatwiała sobie życie.
Da się zauważyć przy „Najmroczniejszym sekrecie”, że twój styl staje się coraz bardziej wyrazistszy i wyrafinowany. Może powiesz coś więcej o nowej książce? O czym będzie?
Za każdym razem, kiedy zaczynam pisać nową książkę, obiecuję mojej wydawczyni, że napiszę teraz bardzo prostą powieść i ona się już przyzwyczaiła, że jest na odwrót. Nigdy mi się to nie udaje. Tym razem zajmuję się tematem kultu, dlatego że tego typu zachowania są coraz bardziej obecne w naszym społeczeństwie. Szczególnie widoczne jest to na przestrzeni ostatnich 10 lat, gdy rządy zaczęły uprawiać inżynierię społeczną, żeby wpływać na ludzi w różnych kwestiach, np. żeby rzucili palenie. Jeszcze jakiś czas temu wszyscy palili i nie było z tym problemu, ale teraz mamy sytuację, gdzie połowa ludzi uważa, że palacze są złem. Władze wytresowały sobie takich ludzi, którzy łykają wszystko, co im się sprzedaje. Teraz zbieramy tego żniwo.
Przez to, że świat jest coraz trudniejszy do zrozumienia, ludzie poszukują rozwiązań i dochodzi do zachowań przypominających kulty. Dowodem tego jest Donald Trump w Ameryce i Brexit w Wielkiej Brytanii. Jedna strona mówi, że nie chce wychodzić z Unii Europejskiej, bo wszystko w niej jest cudowne, a Jean-Claude Juncker to święty Mikołaj. Przeciwnicy chcą wyjścia, bo obcokrajowcy są okropni i trzeba się od nich wyzwolić. To czyste szaleństwo.
Teraz zbliżają się u nas wybory w Wielkiej Brytanii i nie mamy żadnej opozycji, bo Partia Pracy, która była naszą centrolewicą, została przejęta przez szalony konglomerat trockistów, stalinistów i maoistów. Konserwatyści wygrają i będzie to bardzo niezdrowe dla kraju. I znowu możemy mówić o zachowaniach bliskim kultom, gdzie ludzie powtarzają bez zastanowienia wszystko, co powiedziała osoba, którą podziwiają.
Przykładem jest atak w Manchesterze (22.05.2017 – przyp.red.), gdzie już na następny dzień frakcja Jeremy’ego Corbyna z Partii Pracy rozgłaszała informacje, że torysi podłożyli tę bombę, bo laburzyści przeganiają ich w sondażach. Przeraża mnie to. Ludzie bezwolnie oddają się temu szaleństwu i jest to sfera, którą chcę zbadać w swojej nowej książce. Tworzenie rozrywki jest ważne, ale to samo można powiedzieć o omawianiu dużych problemów.
Na sam koniec, co byś poleciła naszym czytelnikom?
Mogę polecić książki Kurta Vonneguta, którego absolutnie uwielbiam. Jego pierwszą książką, jaką przeczytałam, była „Syreny z Tytana” i wciąż uważam, że jest to coś wspaniałego, być może jego najlepsza. Bardzo podoba mi się też jego debiut „Pianola”. Jest jedną z najbardziej przewidujących książek XX wieku. Spostrzeżenia Kurta do dziś robią ogromne wrażenie.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.