Jonathan Carroll to amerykański pisarz, często określany jako twórca fantastyki, choć on nazywa swoją twórczość inaczej. Na co dzień mieszka w Wiedniu. Z nami porozmawiał o tym, jak tworzy, o swoich związkach ze Stanisławem Lemem oraz o tym, dlaczego swoją twórczość nazywa… sałatką.
W ostatniej książce „Kolacja dla wrony” piszesz w jednym z esejów, że życie każdego z nas, nawet twoje, to materiał na co najwyżej 243 stronicową książkę, ni mniej ni więcej. Jak myślisz, którą stronę tej książki twojego życia już zapisałeś?
Szczerze mówiąc, wciąż tego nie wiem. Mam nadzieje, że mam już 253 strony ale tak naprawdę to tylko moje przypuszczenia. Tego tak naprawdę do samego końca nigdy nie wiesz, aż do momentu, kiedy nie zapiszesz swojej ostatniej strony.
A ile z tych stron poświęciłeś Polsce. Nie jest tajemnicą, że jesteś tu jednym z najpopularniejszych pisarzy, często też odnosisz się do naszego kraju na blogu czy na swoim profilu na FB. Dla Polaków jesteś też tym pisarzem, który swoją karierę zawdzięcza Stanisławowi Lemowi.
Uwielbiam przyjeżdżać do Polski. Spotykam tu zawsze mnóstwo energicznych, optymistycznych ludzi, chętnych zmieniać świat. Najmilsze momenty to spotkania autorskie, na które przychodzą prawdziwe tłumy żądne wiedzy i obcowania z literaturą. To jest zawsze bardzo miłe. Na pewno ta sympatia to także efekt tego, że stałem się tu pisarzem bestsellerowym, sprzedałem tu miliony egzemplarzy swoich książek i jestem na pewno wdzięczny Polakom, że tak chętnie czytają to co piszę.
A jak to było z tym Lemem, rzeczywiście pomógł ci w karierze?
To nie jest do końca tak jak mówisz. Lema poznałem dopiero jak miałem 36 lat i byłem już w pewien sposób dojrzałym pisarzem.
Znakiem rozpoznawczym twojej literatury jest balansowanie pomiędzy światem realnym a tym nierzeczywistym, magicznym. Jak komponujesz swoje książki?
Moja nowa książka to w zasadzie 100 procent prawdy. Wstawek fikcyjnych jest tu naprawdę niewiele. Jeżeli chodzi w ogóle o to co piszę, to tak naprawdę zależy od każdej książki. Ja nigdy nie mam jakiegoś gotowego stałego przepisu na powieść. Czasem mam pomysł na coś bardzo prawdziwego, tak jak w „Poza Ciszą”, czasem z kolei mam ochotę na coś naprawdę szalonego, tak powstał „ Zakochany duch”. Nigdy gdy zaczynam pisać nie mówię: „to będzie książka w stu procentach realistyczna albo fantastyczna”. Gdy ludzie mnie pytają: „Jonathan jaką ty literaturę tworzysz?”, zawsze odpowiadam im tak samo: to sałatka warzywna. Daję trochę pomidorów, trochę cebuli, trochę sałaty i przyprawiam to wszystko do smaku. Więc jeśli ktoś mi mówi, że jestem pisarzem z nurtu fantastyki, a to często się zdarza, mówię zawsze – nie nie jestem tego typu pisarzem, ja robię tylko sałatkę i to jest właśnie moja literatura.
A jak wygląda twój warsztat pracy, od pierwszego pomysłu do postawienia ostatniej kropki?
Gdy zaczynam pisać nową powieść, jedyne co wiem, to to jaki będzie miała tytuł i jak będzie brzmiało pierwsze zdanie. To jest zawsze na początku i tak naprawdę nic poza tym. Książka tak naprawdę piszę się sama i prowadzi mnie od zdania do zdania. To jest trochę tak jak wychodzisz ze swoim psem na spacer. Zwykle nie wiesz, dokąd pójdziecie. Ja mam dużego psa i gdy wychodzimy to ja idę za nim aż do końca, tam gdzie mnie zaprowadzi. I właśnie tak powstają moje książki.
A od strony technicznej, traktujesz pisanie jako swoją pracę? Wstajesz rano pijesz kawę, siadasz do komputera i przez kolejne 8 godzin piszesz?
Nie, nigdy w życiu! Pisarze, którzy mówią, że wstają o 8 rano i siadają pisać książkę przez kolejne kilka czy kilkanaście godzin opowiadają bzdury. Jedynym pisarzem, którego znam, który się zbliża do tego, jest Stephen King ale on jest anomalią. Ja piszę około pięciu tysięcy słów dziennie, ale piszę tylko wtedy, gdy mam natchnienie. Jeśli go akurat nie mam, wychodzę na kawę, spędzam dzień zupełnie inaczej. Pisanie musi sprawiać mi przyjemność.
W „Kolacji dla wrony” opisujesz swoje spotkanie z tłumaczem i znajomym Hemingwaya i Prousta, który opowiadał ci o tym że obaj byli najciężej pracującymi ludźmi jakich znał. Czy ty mógłbyś siebie określić w podobny sposób. Odczuwasz czasem takie zmęczenie, które ci już mówi: mam dość, nic już więcej nie napiszę?
Nie, ja kocham to co robię, kocham pisać książki. Oczywiście to bardzo ciężka praca, czasami jesteś zmęczony, czasem nie. Jak któraś ze znajomych osób zajmujących się pisaniem książek mówi mi, że ma już dość, że ta praca go wykańcza, zawsze mówię mu, by dał sobie już z tym spokój i może poszukał innej pracy. Musisz lubić to co robisz. Ja lubię siedzieć i pisać książki, a to sprawia, że zwykle na koniec dnia nie czuję zmęczenia.
Dzięki swojej pracy jesteś szczęśliwym człowiekiem?
Czasem tak, czasem jednak pisanie książek jest bardzo frustrującym zajęciem. Czasem są takie chwile, że wydaje mi się, że coś mam, że do czegoś dochodzę i za chwile to tracę. I to bardzo denerwuję. Ale myślę, że tak jest ze wszystkim i u wszystkich. Spytaj hydraulika? Czasem są dni, kiedy praca idzie mu świetnie a czasem nie i nic mu nie wychodzi, czasem jest szczęśliwy, a czasem sfrustrowany i wściekły. Tak samo ja.
A zdarza się, że swoją frustracje przelewasz na papier?
Nie, nigdy. Gdy jestem sfrustrowany, przerywam pracę i idę na kawę. „Kopiąc lwa” pisałem pięć lat. Gdy mi nie szło, pojechaliśmy z moim synem do Grecji popływać. Gdy wróciłem, było lepiej. Więc zawsze gdy mam takie chwile, gdy mi nie idzie, przeczekuję je – to najlepsza metoda.
A jak odkreślisz moment, w którym obecnie jesteś. Zaczynasz powoli podsumowywać swoją literaturę, bo dla wielu czytelników „Kolacja dla wrony” jest właśnie takim podsumowaniem. Myślisz w ogóle o pisarskiej emeryturze?
W ogóle o tym nie myślę. Trudno mi określić, gdzie z tym wszystkim jestem. Może na początku, może w środku, chyba na pewno jeszcze nie na końcu. Cały czas piszę, oczywiście z wielu powodów pisanie zajmuje mi teraz trochę więcej czasu, ale nadal mnie to bardzo ekscytuje. Jestem teraz w połowie pisania całkiem nowej powieści, która będzie naprawdę dobra i w ogóle nie myślę o tym, żeby przestać pisać.
Możesz nam powiedzieć, o czym będzie ta nowa powieść albo zdradzić jej tytuł?
Nie! Nigdy, przenigdy. Do premiery pozostanie ona moją tajemnicą. Musicie poczekać.
Z Jonathanem Carrollem rozmawiał Marcin Graczyk