Selfpublishing staje się coraz popularniejszą formą na rynku wydawniczym, a jednocześnie wyjątkowo niejednoznaczną. Z czym się to je i na co trzeba uważać?
Podstawowe jest rozróżnienie terminologii. Selfpublishing bywa często utożsamiany z vanity press i rzeczywiście w pewnych sytuacjach pojęcia te mogą być tożsame, a w innych – wręcz przeciwnie.
Selfpublishing oznacza ni mniej, ni więcej to, że autor sam finansuje wydanie książki. W klasycznym wydawnictwie jest odwrotnie – autor daje tekst, pieniądze wykłada wydawca, który uznaje, że w ten tekst warto zainwestować. Jako że wydawca zajmuje się wydawaniem książek zawodowo, od razu może skupić się na promocji i dystrybucji, nie musi przecierać ścieżek na nowo. Dodatkowo zatrudnia osoby odpowiedzialne za oprawę graficzną, redaktorką i korektorską, z racji regularnych zleceń może też mieć preferencyjne stawki w drukarni, co z kolei bezpośrednio przekłada się na cenę książki, a więc jej atrakcyjność dla nabywcy – zwłaszcza w wypadku debiutu, gdzie wysoka cena może odstraszyć.
Czy oznacza to, że klasyczny sposób wydania jest jedynym właściwym? A co, kiedy wydawca po prostu nie pozna się na autorze? W niektórych krajach bardzo szeroko rozwinięta jest sieć pośredników, czyli agentów – to oni dokonują wstępnej selekcji i udając się do wydawcy, ręczą za jakość materiału. Co więcej – powodem odmowy nie musi być kiepska jakość tekstu, ale np. mało medialny temat. Dla wydawnictwa nowy autor jest inwestycją – a najchętniej inwestuje się w przedsięwzięcia, które gwarantują duży zysk. W Polsce zdanie się na agenta nie pomoże, gdyż jest ich tak niewielu, że brak im ugruntowanej pozycji. Wtedy właśnie opcją staje się selfpublishing.
Logika selfpublishingu jest następująca – autor wierzy w swój pomysł i tekst. Wie, że jakość jest dobra i warto zainwestować w wydanie książki, ale nie znalazł nikogo, kto podejmie takie ryzyko, więc sam występuje w roli sponsora. Na tym jednak kończy się jego rola – wynajmuje wydawnictwo, które dba o pozostałe kwestie: redakcję, korektę, projekt okładki, ilustracje, skład, wreszcie dystrybucję i promocję. Siłą rzeczy ze sprzedanych egzemplarzy czerpie większy zysk niż autorzy korzystający z drogi tradycyjnej.
Czy są na rynku przykłady takich książek? Tak naprawdę za selfpublishing można by uznać całą twórczość Rafała Kosika. Niezadowolony ze współpracy z wydawcą, postanowił przekształcić prowadzoną z żoną agencję reklamową we własne wydawnictwo i przejąć kontrolę nad procesem. Poza tekstami zajął się m.in. projektowaniem okładek czy ilustrowaniem serii „Felix, Net i Nika”. Obecnie Powergraph to już prężnie działające wydawnictwo, którego logo na okładce jest równoznaczne ze znakiem jakości.
Przykładem twórczości niszowej jest „Czarna Książka. Antologia opowiadań żużlowych” Joanny Krystyny Radosz. Autorka – na co dzień tłumaczka i wykładowczyni – słyszała, że styl ma znakomity, ale umieszczenie akcji w środowisku żużlowców będzie odstraszało czytelników. Zaryzykowała więc i wraz z narzeczonym wydała zbiór pod szyldem Imperium Publishing. Ebook „Czarnej Książki” na początku był dostępny za darmo, aby odbiorca zdecydował, czy publikacja jest warta jego zainteresowania. Tytuł został ciepło przyjęty przez czytelników i drugi tom dostępny będzie z szerszą dystrybucją, dzięki wsparciu środowiska żużlowego.
Mało kto pamięta, że od bardzo niszowego selfpublishingu zaczynała Katarzyna Michalak – obecnie autorka ponad 30 książek, publikująca m.in. w Wydawnictwie Literackim, Wydawnictwie Albatros czy w Wydawnictwie Znak Literanova. Pierwszy nakład „Gry o Ferrin” liczył zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy i zapewnił jej pierwsze, wierne czytelniczki.
To przykłady z polskiego poletka. Za granicą jest ich więcej – z przyczyn oczywistych. Ogromny rynek anglojęzycznych publikacji w połączeniu z popularnością czytników sprawia, że twórca z Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych czy Australii może zaistnieć na całym świecie, nie drukując ani jednej książki w postaci papierowej. Stąd autorzy, którzy osiągnęli ogromny sukces, sprzedając ebooki na Amazonie – nie musząc jednocześnie inwestować w drukarnię. Łut szczęścia, reklama szeptana, dobry produkt i można zostać milionerem. Niestety niecałe 40 milionów mieszkańców Polski, z których ponad połowa nie czyta wcale (a więc tym bardziej ebooków debiutantów), nie stwarza tak owocnych okoliczności, o ile nie zainwestuje się w tłumacza na angielski.
A konkrety? W selfpublishingowym wydawnictwie ukazała się pierwsza książka E.L. James – „50 twarzy Greya”. Powieść stała się światowym fenomenem, doczekała kontynuacji dopełniających trylogię z punktu widzenia bohaterki i tomu „Grey” – z punktu widzenia głównego bohatera. W lutym do kin trafiła druga część ekranizacji. Gadżety związane z serią zapełniają półki sex-shopów, a półki w księgarniach uginają się od książek odcinających kupony od popularności serii.
John Grisham ma na swoim koncie ponad 30 książek i ponad 10 kinowych oraz telewizyjnych adaptacji. Początki niespecjalnie na to wskazywały – gdy w 1989 roku próbował wydać „Czas zabijania”, po wielu odmowach od znanych wydawnictw zdecydował się na współpracę z niewielką oficyną, która wymogła… by wykupił pełen nakład 5 tysięcy egzemplarzy i sprzedawał je z własnego samochodu. Do dziś sprzedało się 19 milionów kopii na całym świecie, a 7 lat po premierze książki Joel Schumacher wyreżyserował film o tym samym tytule.
Historycznie selfpublishig był wręcz podstawową formą publikacji. Bez niego nie przeczytalibyśmy nigdy np. „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a czy „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa.
Co zatem z ryzykiem i negatywami? Podstawowym negatywem jest oczywiście konieczność zainwestowania pieniędzy, a ryzykiem – wybranie odpowiedniej firmy. Tu właśnie pojawia się szkodliwość mieszania terminów – jako selfpublishingowe zostają często określane firmy zajmujące się vanity press – czyli drukiem na życzenie. Nie są to tak naprawdę wydawnictwa, a zwykłe drukarnie. Nie zapewniają żadnej merytorycznej pracy nad tekstem takiej jak redakcja czy korekta – a współpraca, szczególnie przy debiucie, z doświadczonym redaktorem jest dla pisarza bezcenna. Dodatkowo firmy te zarabiają nie na książkach, a na wpłatach autora, nie zależy im więc na tym, czy produkt końcowy będzie w jakikolwiek sposób atrakcyjny tudzież dostępny dla odbiorcy. Jeśli więc zauważymy, że firma ma wyjątkowo kiepskie, robione „po kosztach” okładki, myli pojęcie redakcji z korektą i traktuje którąkolwiek z nich jako opcję „dodatkową”, można się domyślać, że mamy do czynienia z vanity press. Warto też sięgnąć po dowolną publikację danej oficyny – jeśli sprawia ciężar w czytaniu z powodu powtórzeń, literówek czy błędów interpunkcyjnych, to żaden profesjonalista nie pracował nad tą książką – a więc można spodziewać się fuszerki. Dla kogo jest więc vanity press? To dobra opcja dla kogoś, kto chciałby z okazji świąt sprezentować członkom rodziny tomik poezji albo dla uczniów, którzy chcieliby napisać pamiątkową książkę o samych sobie zamiast typowego tableau.
Zatem: nie ma powodów, by obawiać się dobrego wydawnictwa selfpublishingowego. Właśnie dla Was może okazać się rozwiązaniem problemów z debiutem.