Adrian Carton de Wiart jest uznawany za jednego z najodważniejszy ludzi XX wieku. Ranny kilkadziesiąt razy weteran wszystkich możliwych wojen. Stracił oko, rękę, złamał kręgosłup, a palce dłoni sam odciął sobie z bólu. Nigdy nie zdał wojskowych egzaminów, dwukrotnie rozbił pilotowany samolot i uciekł z włoskiej niewoli. W Chinach był doradcą Czang Kaj-szeka, z fińskim marszałkiem Mannerheimem sekundował w pojedynku, a za przyjaciela uznawali go Winston Churchill, Charles de Gaulle i Józef Piłsudski.
Tak o nim pisze Małgorzata Szejnert:
Brytyjski generał, arystokrata, przyjaciel Churchilla, świadek Bitwy Warszawskiej, miłośnik i przenikliwy krytyk Polaków, spędził wiele lat na bagnach poleskich. Jaka pasja go tam przywiodła? Autobiografia szalonego wojownika nareszcie w Polsce.
Zafascynowany pięcioma polskimi wojnami naraz przybył nad Wisłę w 1920 roku. W Londynie słusznie uznano, że najlepiej zrozumie polską mentalność. Miał wrócić po trzech tygodniach, został na kolejnych dwadzieścia lat. Do jego samotni na poleskich mokradłach można było dotrzeć jedynie łódką. Tam, wśród dzikich zwierząt i chłopów obcinających paznokcie siekierą, zastał go wrzesień 1939 roku…
O tym twardzieli wspomina też Ziemowit Szczerek:
De Wiart, w każdym razie, jest świadkiem gigantycznego kawałka naszej historii. Warto przeczytać.
oraz Piotr Zychowicz:
Zawsze zastanawiałem się dlaczego wspomnienia generała de Wiarta nie zostały wydane w naszym kraju. Teraz wreszcie polski czytelnik będzie mógł poznać losy słynnego brytyjskiego poszukiwacza przygód, który osiadł na odciętej od świata wysepce na bagnach Polesia. Ta brawurowo napisana książka to prawdziwy strzał w dziesiątkę!
My Was zapraszamy do lektury fragmentu książki który znajdziecie poniżej:
Słowo wstępne
Rad jestem, że mój drogi, stary przyjaciel, generał Sir Adrian Carton de Wiart, napisał tę książkę. Znam go od wielu lat; w czasie ostatniej wojny mogłem mu ufać bez zastrzeżeń, wysoko oceniam jego rozwagę i służbę zarówno w kampanii norweskiej, jak i w czasie, gdy był moim przedstawicielem przy generale Czang Kaj-szeku. Generał Carton de Wiart był wielokrotnie odznaczany za waleczność na polu walki oraz służbę dla swojego kraju, a w 1916 roku otrzymał Krzyż Wiktorii. Pomimo wielu ran i ciężkich kontuzji zawsze wiódł energiczne, barwne i pożyteczne życie. Stanowi wzór rycerskości i honoru – jestem pewien, że jego opowieść zainteresuje wszystkich, którym bliskie są czyny i myśli tego szlachetnego brytyjskiego oficera i patrioty.
Winston S. Churchill
Przedmowa
Od kilku już lat moi przyjaciele sugerowali, że powinienem spisać historię swojego życia. Zawsze odpowiadałem: „Broń Boże!”. Sądzili, że moje życie musiało obfitować w przygody. Ja oceniłbym je raczej jako splot nieszczęśliwych wypadków. Najbardziej niezwykłe w tym wszystkim wydaje mi się to, że je wszystkie przetrwałem. Wszelako groźny wypadek, którego doznałem wyjeżdżając z Chin, oraz poczucie, że być może nie będę już mógł chodzić, spowodowały, że postanowiłem sięgnąć pamięcią do minionych lat i podjąć próbę spisania tego, co zdołam z niej wydobyć. Ponieważ nigdy nie prowadziłem dziennika, mogą się zdarzyć pomyłki w datowaniu, za które z góry przepraszam. To wspomnienia człowieka, któremu sprzyjał los – nie aspirują one do roli relacji o dziejach militarnych czy politycznych. Jakiś czas temu ubawiłem się setnie, czytając w „Punchu”, że liczba wydawanych wojennych memuarów niezbicie świadczy o tym, że generałowie są gotowi sprzedać swoje życie tak samo chętnie w czasie pokoju, jak podczas wojny. Myślę, że oprócz wspomnianej motywacji kieruję się również słowami Lindsaya Gordona, które zawsze były mi bliskie:
„Jeden z poetów, nie wiem, który, Tu czy tam śpiewa z przekonaniem,
Że spośród smutków najsmutniejsze Jest lepszych czasów wspominanie. Co spośród smutków najsmutniejsze Być może, nie wiem; lecz wiem tyle: Rozświetla czas obecny ten, Kto dziś wspomina czasy byłe”.
Rozdział I
Belgia, Anglia, Oxford
Moje nadzwyczaj urozmaicone dzieciństwo oraz mieszane pochodzenie są najpewniej powodem, dla którego posiadłem użyteczny dar zapuszczania korzeni we wszystkich miejscach, do których zaprowadził mnie los. Urodziłem się w Brukseli jako Belg. Ojciec był wziętym prawnikiem. Z kolei irlandzkiej babci zawdzięczam niewielką domieszkę brytyjskiej krwi płynącą w żyłach. Nie pamiętam niczego z mojego wczesnego dzieciństwa; najwyraźniej obszerny, nakrochmalony fartuch mojej mamki zasłaniał mi cały widok na świat. Moim pierwszym prawdziwym wspomnieniem jest Aleksandria, dokąd rodzice zabrali mnie, kiedy miałem trzy lata. Wciąż mam przed oczami wznoszące się niespokojnie ku niebu płomienie, ostrzegające przed straszliwym zagrożeniem – cholerą. Potem przeprowadziliśmy się do Anglii, która pozostawiła w mojej pamięci rozmazane wspomnienie sennego, wiejskiego krajobrazu hrabstwa Surrey, gdzie zostałem przeistoczony w małego Anglika, nauczyłem się mówić po francusku z wyraźnym angielskim akcentem i gdzie nareszcie udało mi się przekonać rodziców do zamiany mojej plisowanej spódniczki i marynarskiego kapelusza na bardziej męski strój.
Miałem sześć lat, kiedy umarła moja matka. Ojciec postanowił wówczas porzucić Europę i przeprowadzić się do Kairu, gdzie zamierzał zająć się prawem międzynarodowym.
Przyjechała tam również siostra mojego ojca wraz ze swoją rodziną, aby zaopiekować się nami, a także popracować nad moim francuskim akcentem.
Moje życie doznało nie lada zawirowania, gdy w 1888 roku ojciec poznał i poślubił Angielkę, która dotrzymywała towarzystwa pewnej tureckiej księżniczce w jej podróży zagranicznej. Moim dziecięcym oczom wydawała się bardzo piękna, miała jednak mnóstwo rygorystycznych zasad, które uwypuklała jeszcze stanowczość i wybuchowe usposobienie. Wszyscy krewni ojca musieli opuścić dom, ja zyskałem przywileje właściwe angielskiemu wychowaniu – odrobinę bezcennej swobody oraz zachętę do uprawiania sportu, który okazał się moją pierwszą i niezmienną namiętnością.
Wcześniej pozwalano mi jeździć na osiołku, zazwyczaj wiedzionym przez kogoś ze służby, teraz zaś stałem się właścicielem kuca, kuca do gry w polo. Zwierzę byłoby doskonałe, gdyby nie szpecił go pewien straszliwie wstydliwy detal – szczurzy ogon. Miejscowy fotograf musiał być człowiekiem nadzwyczaj domyślnym, ponieważ gdy przyjechał zrobić mi zdjęcie na moim rumaku, wyczuł moje zażenowanie i życzliwie przydał kucowi na poczekaniu imponujący ogon.
Jeszcze jeden prezent dał początek mojej karierze sportowej. Była to niewielka, odtylcowo ładowana strzelba – Flobert, przy pomocy której nękałem nieszczęsne egipskie wróble.
W tym czasie znałem już trzy języki: francuski, angielski i arabski. Gdy jednak moja włoska guwernantka zaczęła mnie gnębić nauką jej ojczystej mowy, uznałem to za przesadę i podniosłem bunt. Odwzajemniała moją antypatię, a ponieważ nie miała autorytetu, więc jej rządy nie potrwały długo. Następnie posłano mnie do szkoły prowadzonej przez francuskich księży, wartej wspomnienia tylko dlatego, że mogłem tam bez przeszkód codziennie dosiadać mojego rumaka.
W ówczesnym Egipcie, w którym stale szalały rozmaite zarazy, dzieci miały raczej nikłe szanse na przeżycie. Ciągłe choroby zmusiły mnie w końcu do porzucenia szkoły. Trafiłem w ręce nieudolnego guwernanta.
Nadejście lata przyniosło mi jeszcze więcej swobody, ponieważ ojciec wynajął dom nad morzem w Ramleh niedaleko Aleksandrii. Moja macocha ujawniła tam prawdziwy talent instruktorki pływania – jej wyjątkowo skuteczna metoda polegała po prostu na wrzuceniu mnie na głęboką wodę.
Resztę moich wspomnień z dzieciństwa wypełniająćwiczenia w maleńkiej sali gimnastycznej zbudowanej w ogrodzie, natrętny zwyczaj łapania żab oraz zamiłowanie do defilad, parad i wszystkiego, co wiązało się z wojskiem. Moje życie było zbyt samotne i dystyngowane, abym mógł je nazwać prawdziwie szczęśliwym – nie zaznałem atmosfery pokoiku dziecinnego, pulchnej, uroczej niani ani grzanek z masłem na śniadanie czy herbaty na podwieczorek.
W tym czasie ojciec z powodzeniem kontynuował swoją karierę prawniczą, stając się jedną z największych lokalnych osobistości. Później przyjęto go do angielskiej palestry i został naturalizowanym poddanym brytyjskim. Zmiana obywatelstwa zapewne spowodowana była interesami zawodowymi, bo mimo że ukończył Stonyhurst College w Anglii, to zawsze robił na mnie wrażenie cudzoziemca i wiem, że w duchu pozostał Belgiem. Ojciec był wysoki, zadbany, inteligentny i pracowity, a także nadzwyczaj wielkoduszny. Miał dwie cechy, które kłóciły się z jego prawniczym powołaniem: naiwnie wierzył w człowieka i nikogo nie dyskryminował. Był absolutnie nieporadny: nie potrafił się nawet ogolić, a co dopiero zawiązać sznurowadła – i po nim właśnie odziedziczyłem bardzo nieporęczny: zwyczaj kupowania wszystkiego tuzinami. Podziwiałem go i szanowałem, ale mimo naszych dobrych relacji nigdy nie staliśmy się sobie bardzo bliscy. Nasze zainteresowania pozostawały zbyt odległe, abyśmy mogli się naprawdę dobrze rozumieć. Podczas gdy ojciec preferował ciężką pracę w gabinecie i zacisze domowe, ja wolałem leniuchować i uwielbiałem przebywać na świeżym powietrzu.
Niewątpliwie za namową mojej macochy ojciec postanowił posłać mnie do szkoły w Anglii. W 1891 roku odprawiono mnie do Oratory School w Edgbaston niedaleko Birmingham. Z mieszanym uczuciem dumy i niepokoju wyruszyłem w nieznane.
Na początku lat dziewięćdziesiątych w przeciętnej szkole publicznej panowały dość nieciekawe warunki. Jedzenie było marne, dyscyplina surowa, a do tego starsi uczniowie znęcali się nad młodszymi. Angielski chłopak, który przeszedł już swoje w podstawówce, odbierał te szykany jako coś niezbyt przyjemnego, ale zarazem oczywistego. Na małym Belgu, który czuł się tam, a pewnie także wyglądał, jak mała obca istota, wywierało to druzgocące wrażenie.
Cudzoziemców rzadko wita się w brytyjskich szkołach z otwartymi ramionami. Traktowani są podejrzliwie, dopóki nie dowiodą, że potrafią zaadaptować się do angielskiej tradycji i zwyczajów. Wcześniej muszą bez słowa sprzeciwu, a nawet z pozorami aprobaty znosić różne dziwaczne poniżenia. Na szczęście okazałem się wystarczająco twardy, a przy tym odkryłem w sobie pasję i naturalny pociąg do tych angielskich gierek. Był to dobry sposób na zdobycie popularności i nawet wybaczono mi obce pochodzenie,
o którym zresztą rychło zapomniano.
Fundatorem mojej szkoły był kardynał Newman. Za moich czasów uczyło się w niej tylko stu chłopców; według mnie było nas stanowczo za mało. W późniejszych latach bardzo rzadko zdarzało mi się spotkać kolegę ze szkolnej ławy.
Po kilku latach polubiłem tę szkołę. Minęły czasy, kiedy się nade mną znęcano, naukę ograniczałem do niezbędnego minimum, za to udzielałem się we wszystkich zawodach sportowych. W końcu zostałem kapitanem szkolnej drużyny futbolowej i krykieta. Wygrałem turnieje w kometkę, tenisa oraz w bilard i czułem, że świat należy do mnie.
Wbrew mniemaniu cudzoziemców, a także niemałej liczby Anglików stanowczo uważam, że sport odgrywa niesłychanie ważną rolę w wychowaniu chłopców. Sport na wiele sposobów pomaga w kształtowaniu charakteru, a przede wszystkim uczy współżycia w grupie i postępowania z ludźmi w wieku dorosłym, co z pewnością jest bardzo przydatną życiową umiejętnością.
Wakacje dzieliłem pomiędzy belgijskich kuzynów a niektórych szkolnych kolegów w Anglii.
W Belgii mam mnóstwo krewnych, ale najbliższymi i najdroższymi dla mnie byli i nadal są moi dwaj kuzyni rówieśnicy, a współcześnie – znane osobistości. Hrabia Henri Carton de Wiart był premierem rządu Belgii, a baron Edmond Carton de Wiart pełnił przez pewien czas funkcję sekretarza ds. politycznych króla Leopolda II, zaś obecnie jest dyrektorem „La Societé Générale de Belgique”. Mieli wiele wspaniałych posiadłości, z których najbardziej lubiłem Hastières w Ardenach, gdzie spędzałem lato nad rzeką, na górskich wędrówkach lub jak wszyscy chłopcy w tym wieku – na bójkach z rówieśnikami. Jedno wydarzenie boleśnie utkwiło mi w pamięci. Podczas świąt Bożego Narodzenia jeździłem na łyżwach po zamarzniętym stawie na peryferiach Brukseli, kiedy z pobliskiego lasu dobiegł mnie huk wystrzału. Pobiegem w tym kierunku i napotkałem martwego mężczyznę, z rewolwerem w dłoni. Rozchylone poły palta odkrywały koszulę, z osmaloną prochem przestrzeliną w miejscu, które przeszył pocisk. Pierwszy raz naocznie zetknąłem się ze śmiercią, na dodatek samobójczą. Widok ten prześladował mnie później nocami – z pewnością nie ułatwiał pokonania lęku przed ciemnością, którego do dziś się nie pozbyłem.
W tym czasie już właściwie nie różniłem się od powściągliwych brytyjskich chłopców, przez co wylewne uściski moich kontynentalnych krewnych niezmiennie wprawiały mnie w zakłopotanie. Powinienem był się z tym oswoić – wszak był to jedynie narodowy obyczaj – ale mimo wszystko czułem się idiotycznie.
W 1897 roku postanowiono posłać mnie na Oxford i w przypływie optymizmu zapisano do Balliol College. Zlekceważyłem egzaminy i przeżyłem dość przykry zawód, gdy za pierwszym podejściem nie dostałem się do Smalls. Jednak podczas drugiego podejścia władze szkoły okazały mi więcej przychylności i z małym opóźnieniem, na skutek upadku z konia, w styczniu rozpocząłem naukę.
Po przyjęciu do Balliol sądziłem, że dobre sprawowanie w Smalls umożliwi mi spokojnie przetrwać semestr lub dwa. Modliłem się o pomyślny sezon krykieta i snułem plany na najbliższe trzy, cztery przyjemne lata, zwieńczone być może występami w barwach uczelnianej drużyny Blue.
Żyliśmy dostatnio, mieliśmy wyrozumiałych rodziców, którym nabijaliśmy niebotyczne rachunki, i nauczyliśmy się odróżniać dobre wino od sikacza. Nie udało się nam jeszcze zakosztować słabości do kobiet, bowiem w tym czasie nie miały one wstępu na uniwersytety.
Stanowiliśmy amalgamat mózgowców i mięśniaków, i mimo że wielu spośród moich ówczesnych kolegów zrobiło karierę w Kościele, polityce i sztuce, to wówczas oceniałem ich przez pryzmat sukcesów w sporcie i umiejętności rozpoznania dobrego Burgunda, pozostając nieczułym na gimnastykę ich umysłów.
Semestr letni przyniósł mi spore sukcesy w krykiecie i zarazem okazał się katastrofą na polu nauki. Studiowałem prawo, starając się spełnić ojcowskie marzenie, lecz oblałem podstawowe egzaminy. Uznałem, że moja kariera uniwersytecka w Oxfordzie ma się ku końcowi, i zapragnąłem wstąpić do Legii Cudzoziemskiej – romantycznego przytuliska dla nieudaczników. Jednak Balliol po raz wtóry okazał mi wspaniałomyślność i w październiku pozwolił wrócić na uczelnię. Niespodziewanie doszły do nas wieści o wydarzeniach w Afryce Południowej – wybuch wojny burskiej miłosiernie rozstrzygnął moje dylematy.
W tamtej chwili na zawsze zrozumiałem, że wojaczkę mam we krwi. Byłem zdecydowany walczyć – wszystko jedno z kim lub o co. Nie wiedziałem, dlaczego ta wojna wybuchła, i nie obchodziło mnie, po której stronie miałbym się bić. Gdyby mnie odrzucili Brytyjczycy, to zaciągnąłbym się do Burów. Nie czułem w sobie geniuszu Napoleona i nie miałem złudzeń, że swoim udziałem będę w stanie przeważyć szalę wydarzeń na jedną ze stron.
Teraz wiem, że żołnierz doskonały to taki, który walczy za swój kraj. Walczy, bo jego kraj prowadzi wojnę – i tylko dlatego. Racje polityczne i ideologię najlepiej pozostawić historykom.
Moim największym problemem było znalezienie sposobu zaciągnięcia się do wojska. Wiedziałem, że mój ojciec będzie przeciwny, ponieważ bardzo zależało mu, bym został prawnikiem. Poza tym spotkałoby się to z dezaprobatą mojej rodziny; Belgia, podobnie jak większość państw europejskich, sympatyzowała z Burami, a ja podlegałem poborowi do armii belgijskiej. Jako cudzoziemiec i niepełnoletni, nie spełniałem kryteriów zaciągu do armii brytyjskiej. Doszedłem do wniosku, że jedyną szansą dla mnie jest podanie się za Brytyjczyka i zaciągnięcie się pod fałszywym nazwiskiem. Postanowiłem także dodać sobie kilka lat.
Wszystko poszło jak z płatka. W biurze werbunkowym panował chaos i można było wyczuć, aż do przesady, zapotrzebowanie na świeże mięso armatnie. Nazajutrz poszedłem zaciągnąć się raz jeszcze, tym razem podszywając się za kolegę, którego komisja lekarska odrzuciła z powodu krótkowzroczności.
Pełen entuzjazmu, pod nazwiskiem Carton, wstąpiłem do pułku Paget’s Horse Yeomanry1. Większość oficerów i podofi cerów była zawodowymi żołnierzami. Poczułem rozczarowanie, zastawszy tam atmosferę stanowczo zbyt łagodną i dżentelmeńską jak na moją żądzę krwi.
Pragnąłem życia surowego, prostego i twardego, wypełnionego trudnymi doświadczeniami. Nie zachwycała mnie perspektywa spędzenia dwóch czy trzech miesięcy na nauce musztry, najpierw w Chelsea, a potem w Colchester, i wysłuchiwania pouczeń przełożonych, że nikt nie rodzi siężołnierzem, lecz się nim dopiero staje.
Ostatecznie wyruszyliśmy w drogę frachtowcem i już pierwszej nocy spełniło się moje pragnienie doświadczania twardych warunków egzystencji. Żołnierze masowo zapadli na chorobę morską, a na mnie spadła przeurocza powinność sprzątania mesy, a niekiedy również latryn. Zasmakowałem nowych doświadczeń.
Z ulgą schodziłem ze statku po trapie w Kapsztadzie, skąd udaliśmy się do bazy w obozie Maitland, kilka mil od wybrzeża. Na miejscu każdy z nas otrzymał konia, którym miał się odtąd opiekować. Podoficerowie wykorzystywali każdą nadarzającą się okazję, by dać nam do zrozumienia, co o nas myślą. W tym celu wręcz po mistrzowsku wydobywali z angielszczyzny odpowiednie słowa i zwroty. Ich nauki trwale zapadły mi w pamięci.
Pewnego razu usiłowałem wyszczotkować wyjątkowo krnąbrnego konia, traktując go raczej delikatnie, i kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem naszego starszego sierżanta, który przyglądał się moim wysiłkom z sardonicznym uśmiechem i w końcu zapytał, czy nie uważam, iż „…łaskoczę kobietę”.
Wysłano nas do doków po odbiór nowych koni, które właśnie przypłynęły z Australii – naprawdę dziki tabun – miałem doprowadzić czterech takich „dzikusów” do obozu. Kiedy przeprowadziłem konie przez zabudowania Kapsztadu, miałem ich tak serdecznie dość, że wypuściłem wszystkie wolno zaraz za miastem i do bazy wróciłem z pustymi rękami. Na szczęście, w ciemnościach nikt niczego nie zauważył. To były dni pełne luzu.
Nastały tygodnie monotonnego szkolenia, które studziły mój zapał do wojaczki i zamiast niej dostarczały konserw wołowych, biszkoptów i mocnej herbaty. Nie zobaczyłem nieprzyjaciela, nie usłyszałem świstu pocisków, a nim wyruszyliśmy ku rzece Oranje, zachorowałem na febrę i znalazłem się w szpitalu. Moja żołnierska duma doznała upokorzenia.
Wyzdrowiałem szybciej, niż mi rokowano, i dołączyłem do miejscowego korpusu, który akurat stacjonował w pobliżu. Przy przeprawie przez rzekę Burowie mieli nas jak na dłoni i dostałem paskudny postrzał w brzuch, a drugi jeszcze gorszy – w krocze. Nietaktowny oficer, który mnie przesłuchiwał, usiłował się dowiedzieć, czy Burów było wielu. Odpowiedziałem mu, że „niewielu, za to świetnie strzelali”.
Trafiłem do tego samego szpitala, który dopiero co opuściłem. Lekarz pochylił się nade mną i kręcąc z powagą głową, nie pozostawiał mi złudzeń co do mojego stanu. Dla mnie najważniejsze było jednak to, że żyję. Niestety przy tej okazji odkryto moją prawdziwą tożsamość, powiadomiono rodziców i odesłano do domu jako „niezdolnego do służby wojskowej”.
Nie sądzę, że ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić bardziej nieciekawą przygodę z wojaczką: wracałem bez laurów, a moje samopoczucie więdło z każdą przebytą milą, kiedy zastanawiałem się, jak zareaguje ojciec. On jednak zdobył się na wyrozumiałość, puszczając w niepamięć cały epizod, i posłał mnie z powrotem do Oxfordu, gdzie z powodu moich ran byłem przyjmowany jak bohater wojenny. Choć nie zasłużyłem specjalnie na laury, było to mimo wszystko miłe. Mimo całej tej wrzawy czułem się jednak niepewnie i byłem zaniepokojony. Nie miałem wątpliwości, że nigdy nie zostanę prawnikiem. Zebrałem się na odwagę i na Boże Narodzenie pojechałem do Kairu prosić ojca, by pozwolił mi zostać zawodowym żołnierzem. Ojciec, widząc jak mi na tym zależy i że czuję ku temu prawdziwe powołanie, roztropnie się zgodził, a ja poczułem, jakby w moje życie wstąpił nowy duch.
Wspominając mój pobyt w Oksfordzie, nigdy nie uważałem go za czas zmarnowany. Nie zdobyłem tam za wiele wiedzy podręcznikowej, za to zawarłem przyjaźnie w najlepszym możliwym okresie, po którym pozostają one na całe życie. Trafiłem do szerszego i bardziej złożonego środowiska od tego, jakie spotkałbym w Sandhurst, gdybym zaraz po szkole wstąpił do akademii wojskowej. Myślę, że pomogło mi to nie tylko wyrobić sobie pełniejsze spojrzenie na życie, ale także nauczyło tolerancji.
Spośród moich oksfordzkich przyjaciół do najbardziej niezwykłych postaci należał z pewnością Aubrey Herbert4. Błyskotliwy, odważny do szaleństwa, ślepy jak kura był największym flejtuchem, jakiego znałem. Jego węzeł od krawata zazwyczaj znajdował się w pobliżu uszu, zamiast spoczywać na stojącym kołnierzyku koszuli. Miał tak słaby wzrok, że czytając, praktycznie wodził nosem po papierze. Dlatego nos miał wiecznie umazany farbą drukarską. By móc czytać nocami, zapalał dwie lampy naftowe, które umieszczał o trzy cale z obu stron głowy, na wysokości uszu. Uwielbiał nawet najgłupsze eskapady, o ile nie wiązały się z niebezpieczeństwem. Jego słabością było wspinanie się po parapetach okiennych, najchętniej na najwyższe piętro, z których śpiewał włoskie piosenki o miłości, czym niekiedy wywoływał oburzenie mimowolnej publiczności. Zazwyczaj miał na nogach pepegi, zaś elegantsze obuwie zakładał tylko w czasie odwiedzin matki. Pióra używał niemal wyłącznie do złożenia swojego dziwacznego podpisu. Pracę dyplomową, za którą otrzymał wyróżnienie, napisała mu na specjalne zlecenie maszynistka z Londynu.
Aubrey był zrozpaczony, że nie mógł wyruszyć na wojnę burską, zaś kiedy z niej wróciłem, przesiadywał u mnie godzinami, wypytując o moje przeżycia. Wziął udział w wielkiej wojnie i wielokrotnie umknął kostusze dzięki cudownym przypadkom, które przydarzają się wyłącznie tym, którym śmierć na wojnie nie jest pisana. Gdy potem znalazł się w Turcji jako attaché w naszej ambasadzie w Konstantynopolu, zauroczyła go Albania. Zakochał się w tym kraju, jego mieszkańcach i jego problemach. Sobie tylko znanymi sposobami zyskał pozycję kogoś w rodzaju niekoronowanego króla.
John Buchan, który w tym czasie także studiował w Oksfordzie, wzorował na Herbercie postać Sandy’ego Arbuthnota w swojej książce Greenmantle i opisał go w swoich Wspomnieniach jako „najcudowniejszego i najwspanialszego niedobitka z czasów rycerskich”.
Jako członek Parlamentu ożywiał Izbę Gmin ciętymi komentarzami. Podczas debaty o wygłupach Konferencji Pokojowej zapytał: „Czy to prawda, że wścieklizna dotarła już do Paryża?”. W czasie I wojny światowej dostałem od niego nader uroczy list, w którym nazwał mnie „geniuszem odwagi”. Odebrałem to ze wzruszeniem i przyjąłem jako komplement. Szkoda, że ze stratą dla Anglii i przyjaciół umarł przedwcześnie.
Z pozostałych przyjaciół najchętniej wspominam Amerykanina Toma Connolly’ego (w tamtych czasach była to rzadkość na Oxfordzie), Nobby’ego Arglesa, naszego znakomitego sternika z Balliol, oraz Charliego Meade’a. Charlie był cichym i łagodnym człowiekiem, który później odkrył w sobie pasję do uprawiania alpinizmu. Napisał na ten temat kilka świetnych książek.
Niektórzy z rówieśników, którzy nie należeli wtedy do kręgu moich najbliższych kolegów, również zostawili swój ślad na kartach historii. Raymond Asquith zginął w 1918 roku, prowadząc swoich ludzi do boju; William Temple, bałaganiarz, wiecznie zaniedbany; obecny Lord Beveridge, który w tamtych czasach nie ujawniał jeszcze zdolności znakomitego ekonomisty; Lord Henley, który wraz z dwójką towarzyszy przeszedł osiemdziesiąt mil z Cambridge do Oxfordu w 23 godziny i 45 minut, docierając na metę na Magdalen Bridge z piętnastominutową rezerwą czasową; bracia Charlie i Jimmy Tomkinson. Charles startował w reprezentacji wioślarskiej Oxfordu, a Jimmy zdobył sławę jako znakomity gracz w squasha. Był tak świetny, że dosłownie nikt nie mógł mu dorównać. Ich ojciec, czynny sportsman, stracił życie, nieszczęśliwie spadając z konia podczas gonitwy z przeszkodami, w wieku 72 lat.
Pamiętając, że mój epizodyczny pobyt w murach Oxfordu nie zaowocował godnymi wzmianki osiągnięciami, tym bardziej poczułem się zaszczycony, kiedy po pięćdziesięciu latach uczelnia ta przyznała mi doktorat honoris causa, którego dedykacja brzmiała:
„Oto sławny wychowanek Balliol, który przerwał studia by wyruszyć na wojnę z Burami w Afryce Południowej, gdzie został dwukrotnie ranny, a dziś ma za sobą więcej przebytych kampanii wojennych, niż niejeden oficer w ogóle mógł o nich przeczytać; przyniosły mu one dziewięć ran, a który od dziś jest doktorem honoris causa swojego dawnego uniwersytetu”.
Książka “Moja Odyseja” już w księgarniach!
Możliwość zakupienia tutaj.