Wywiady

Ze swoimi słabościami i wadami Deker jest całkiem realny – wywiad z Michałem Wierzbą o cyklu Sumienia półszlachetne

Choć wycho­wał się na „Jano­si­ku”, uwa­ża, że dobro­dusz­ne podej­ście zbój­ni­ka do mur­gra­bie­go nie mia­ło psy­cho­lo­gicz­ne­go uza­sad­nie­nia. Sam two­rzy boha­te­rów, któ­rzy potra­fią być bru­tal­ni i okrut­ni, a cięż­kie przej­ścia zosta­wia­ją im bli­zny – zarów­no widocz­ne, jak i ukry­te głę­bo­ko pod skó­rą. A wszyst­ko to przy akom­pa­nia­men­cie śpie­wu dzie­ci z poło­żo­ne­go zale­d­wie sto metrów dalej przedszkola…

ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Co było wcze­śniej: pomysł na nazwa­nie cyklu „Sumie­nia pół­sz­la­chet­ne” czy decy­zja, że przed­mio­tem przy­po­mi­na­ją­cym głów­ne­mu boha­te­ro­wi o zagi­nio­nej sio­strze będzie bry­ła agatu? 

MICHAŁ WIERZBA: Pierw­sze były „Sumie­nia pół­sz­la­chet­ne”. Zawsze chcia­łem poka­zać zło­żo­ność ludz­kiej natu­ry i świat dale­ki od postrze­ga­nia go w bia­ło-czar­nych bar­wach. Tytuł „Agat” nie jest oczy­wi­ście przy­pad­ko­wy. Kamie­nie te, podob­nie jak wie­le innych „świe­ci­de­łek”, powsta­ją pod­czas dość skom­pli­ko­wa­nych pro­ce­sów geo­lo­gicz­nych, w skal­nych dziu­rach wypeł­nio­nych przez wul­ka­nicz­ne gazy. Moi boha­te­ro­wie to ludzie, któ­rzy nie obno­szą się ze swo­ją szla­chet­no­ścią, wręcz prze­ciw­nie: na zewnątrz są gru­bo­skór­ni, ambit­ni, nawet okrut­ni, ale w ser­cu nie­mal zawsze skry­wa­ją dobro.

Leon Deker to nie­ty­po­wy głów­ny boha­ter – jest brud­nym gli­ną, bie­rze łapów­ki, tuszu­je prze­stęp­stwa tych, któ­rzy mają wła­dzę. Zamiast wal­czyć o spra­wie­dli­wość jest try­bi­kiem w maszy­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści. Nie bałeś się, że czy­tel­ni­cy i czy­tel­nicz­ki nie będą chcie­li o nim czy­tać, nie będą potra­fi­li mu kibicować?

Było to dość ryzy­kow­ne, bo prze­cież nie tyl­ko ja wycho­wy­wa­łem się na Jano­si­ku, któ­ry na groź­bę „będziesz wisiał”, odpo­wia­dał uro­czym uśmie­chem i pusz­cze­niem mur­gra­bie­go wol­no. Chy­ba od dziec­ka draż­nił mnie brak psy­cho­lo­gicz­ne­go uza­sad­nie­nia takich sytu­acji. Jeśli poli­cjant-przy­kryw­ko­wiec na co dzień obcu­je z dile­ra­mi i mor­der­ca­mi, to raczej mało praw­do­po­dob­ne, że sam będzie krysz­ta­ło­wo czy­sty. Stwo­rze­nie tak bar­dzo nie­jed­no­znacz­nej posta­ci jak Deker było cie­ka­wym wyzwa­niem. Owszem, robi on rze­czy, któ­re powin­ni­śmy potę­piać, ale robi je ze szla­chet­nych pobu­dek, nie bez obrzy­dze­nia do sie­bie same­go. Im lepiej go pozna­je­my, tym bar­dziej go rozu­mie­my, co jest moim zda­niem jed­ną z waż­niej­szych misji lite­ra­tu­ry. Deker jest dale­ki od dosko­na­ło­ści, ale ze swo­imi sła­bo­ścia­mi i wada­mi jest cał­kiem real­ny. Czy­tel­ni­cy umie­ją to docenić. 

Kon­struk­cja „Aga­tu” jest napraw­dę mister­na, tak­że w recen­zjach wie­le osób zwra­ca uwa­gę na to, że Two­je powie­ści cha­rak­te­ry­zu­je zło­żo­na, bar­dzo dopra­co­wa­na intry­ga. Jak wyglą­da w Two­im przy­pad­ku pla­no­wa­nie fabu­ły? Roz­ry­so­wu­jesz sobie szcze­gó­ło­wy plan czy może pozwa­lasz wyobraź­ni płynąć?

Zawsze zaczy­na się od pomy­słu, potem jest plan, ale nie jest on bar­dzo szcze­gó­ło­wy. Wyzna­czam sobie w fabu­le kil­ka punk­tów zwrot­nych, zwy­kle gdzieś co 20% pro­cent akcji. Potem kre­ślę kil­ka por­tre­tów psy­cho­lo­gicz­nych posta­ci i sku­piam się, żeby zoba­czyć w wyobraź­ni kil­ka scen, któ­re wyda­dzą mi cie­ka­we, moc­ne i „fil­mo­we”. Wyda­je mi się, że naj­cie­kaw­sze rze­czy powsta­ją z połą­cze­nia twór­czej impro­wi­za­cji i sen­sow­ne­go pla­nu. Naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne wąt­ki powsta­ją zwy­kle na pozio­mie redak­cji, kie­dy więk­szość książ­ki jest już goto­wa. War­to wspo­mnieć, że tutaj z pomo­cą mogą przyjść trzeź­we redak­tor­skie umy­sły. „Agat” miał świet­ne wspar­cie redak­tor­skie, a to zawsze „cichy boha­ter” każ­dej uda­nej książki. 

Czy roz­wa­żasz prze­cię­cie się dróg Leona Deke­ra i Hor­sta Milera?

Nic takie­go raczej nie przyj­dzie mi do gło­wy, cho­ciaż uważ­ny czy­tel­nik zauwa­ży, że Kosma, przy­ja­ciel i cover­man Leona, poja­wił się już w „Wyspie łotrów” jako trze­cio­pla­no­wa postać, więc może nie nale­ży mówić nigdy. Horst to cie­ka­wy czło­wiek, ale w ostat­niej książ­ce tak naroz­ra­biał, że chwi­lo­wo niech się sam męczy z cię­ża­rem decy­zji, któ­re pod­jął… Leon Deker prę­dzej spo­tkał­by Zakrzew­skie­go, bo jak­by nie patrzeć pra­cu­ją w tym samym budyn­ku. (śmiech)

W prze­szło­ści Deker pra­co­wał pod przy­kryw­ką w śro­do­wi­sku gang­ster­skim. W pro­lo­gu „Aga­tu” widzi­my frag­ment takiej akcji. Czy pla­nu­jesz może pra­cę nad pre­qu­elem, w któ­rym opo­wie­dział­byś wię­cej o mło­do­ści Dekera?

Pra­ca w przy­kryw­kach to z pew­no­ścią fascy­nu­ją­cy i mało obec­ny w kry­mi­na­łach aspekt poli­cyj­nej robo­ty. Cią­gle sto­sun­ko­wo mało o tym wie­my, bo nawet ludzie, któ­rzy robi­li to daw­no temu i godzą się na wywia­dy, o wie­lu rze­czach po pro­stu nie mogą mówić. Jak czy­ta­łem wywiad-rze­kę z jed­nym z przy­kryw­kow­ców, to zeszyt do noto­wa­nia pomy­słów sam mi się otwie­rał. To okrop­na, brud­na i strasz­nie nie­bez­piecz­na pra­ca. Nie­wi­dze­nie się z rodzi­ną przez pół roku to nie­ste­ty nor­ma. Pro­log, o któ­rym wspo­mi­nasz, pisa­ny był w opar­ciu o dzie­siąt­ki godzin rese­ar­chu i chy­ba cał­kiem faj­nie i reali­stycz­nie to wyszło. Co do Leona, to mogę zdra­dzić, że praw­do­po­dob­nie wró­ci do pra­cy w przy­kryw­kach w trze­cim tomie serii, bo prze­cież nawet naj­gor­szą pra­cę ktoś musi wykonywać. 

A zdra­dzisz, czy w kolej­nym tomie „Sumień pół­sz­la­chet­nych” Deke­ra dogo­ni przeszłość?

W kolej­nym tomie dogo­ni go wła­sne ego i ura­żo­na duma. W „Aga­cie” było tak dużo o jego prze­szło­ści, że po pro­stu musia­łem odpo­cząć od tego wąt­ku. Leon też zasłu­gu­je na odpo­czy­nek, więc zbu­do­wa­łem mu do tego ide­al­ną sce­ne­rię. Nie­ste­ty jako czy­tel­ni­cy kry­mi­na­łów i cenią­cy dobre kino widzo­wie wie­my, że ide­al­na sce­ne­ria to tyl­ko… sceneria. 

Czy słu­cha­łeś już audio­bo­oka „Aga­tu” czy­ta­ne­go przez Mar­ci­na Popczyńskiego?

Słu­cha­łem kil­ku frag­men­tów, na całość bra­ku­je mi cza­su i samo­uwiel­bie­nia, ale Mar­cin Popczyń­ski czy­ta to świet­nie! Jego głos ide­al­nie pasu­je zarów­no do tej wro­cław­skiej póź­no­je­sien­nej aury, jak i do boha­te­rów, któ­rzy mają za sobą nie­jed­no złe doświad­cze­nie. Ja w ogó­le zawsze podzi­wia­łem aktor­ski kunszt i dobrą dyk­cję. Bar­dzo cie­szy mnie, że pol­skie pro­duk­cje audio sto­ją na coraz wyż­szym poziomie. 

W Two­ich powie­ściach nie­zwy­kle waż­ne jest tło spo­łecz­ne, uka­zu­jesz zło w tej mniej oczy­wi­stej posta­ci. W „Złym paste­rzu” mamy wątek prze­mo­cy psy­chicz­nej i eko­no­micz­nej w związ­ku, z któ­ry­mi mie­rzy się Ali­cja, w „Aga­cie” Deker zosta­wia Igę samą z dwie­ma nasto­let­ni­mi cór­ka­mi, w tym jed­ną w sta­nie wege­ta­tyw­nym, i zamiast spę­dzić z nimi choć­by kil­ka godzin w mie­sią­cu, pod­rzu­ca gru­be koper­ty, po czym wycho­dzi. Dla­cze­go ta tema­ty­ka jest dla Cie­bie ważna?

Bar­dzo faj­nie, że zwró­ci­łaś na to uwa­gę, bo zło to prze­cież nie tyl­ko mor­der­stwa – to tak­że prze­moc wobec słab­szych, ego­izm czy cho­re ukła­dy na szcze­blach wła­dzy. Oso­bi­ście myślę, że kry­mi­nał, gdzie jedy­ną osią napę­do­wą akcji jest dowie­dze­nie się, kto zabił, jest tro­chę prze­żyt­kiem. Budo­wa­nie cie­ka­wych posta­ci czy danie czy­tel­ni­ko­wi moż­li­wo­ści pozna­nia cie­ka­wych miejsc albo moral­nych roz­te­rek jest chy­ba bar­dziej wartościowe.

Leon przez dłu­gi czas brzy­dzi się prze­wi­nąć swo­ją cho­rą cór­kę, bo to ozna­cza­ło­by dla nie­go, że cią­gle uwa­ża ją za czło­wie­ka. To wła­śnie dehu­ma­ni­za­cja ludzi odmien­nych od nas pro­wa­dzi do obo­jęt­no­ści, okru­cieństw i mor­derstw. Jeśli mogę dorzu­cić cho­ciaż nie­wiel­ką cegieł­kę do wzmac­nia­nia gma­chu, jakim jest ludz­ka empa­tia, to zna­czy, że lata mojej pra­cy mia­ły sens. 

W jed­nym z Two­ich bio­gra­mów uda­ło mi się zna­leźć infor­ma­cję, że jesteś auto­rem powie­ści poetyc­kiej „Ostat­ni taniec sza­ma­na”. Uda­ło mi się zna­leźć książ­kę pod takim tytu­łem, ale jej auto­rem jest Michał Nata­niel. Czyż­by tak brzmiał Twój pseudonim?

Jezu, tak… Pisa­łem to jak mia­łem 20–22 lata, byłem zawzię­tym mło­dym poetą, któ­ry posta­no­wił sobie, że przy­po­mni czy­tel­ni­kom co to dobry trzy­na­sto­zgło­sko­wiec. I co cie­ka­wie, po nie­skoń­cze­nie wie­lu impre­zach, na któ­re nie posze­dłem, udał się cał­kiem dobrze napi­sa­ny poemat. Pro­fe­sor Jacek Łuka­sie­wicz, któ­ry na począt­ku XXI wie­ku był naj­wy­bit­niej­szym kry­ty­kiem poezji, pod­biegł do mnie na kory­ta­rzu polo­ni­sty­ki i powie­dział, że czy­ta­li to sobie z żoną na głos przez pół nocy. Jak się roz­nio­sła plot­ka, że powieść poetyc­ka nie skoń­czy­ła się na Mic­kie­wi­czu, to po powro­cie na stu­dia mia­łem sta­tus nie­mal­że VIP‑a (śmiech). Oczy­wi­ście byłem też bar­dzo nie­śmia­ły i zupeł­nie nie­go­to­wy na utoż­sa­mia­nie moje­go pisa­nia ze mną. Kie­dy wydaw­ca zała­twił mi wywiad radio­wy i jakieś spo­tka­nie pro­mo­cyj­ne, to po pro­stu odmó­wi­łem w nich udzia­łu. Cie­ka­wym do odno­to­wa­nia fak­tem jest to, że z tyłu na okład­ce wid­nie­je mło­dzie­niec z dłu­gi­mi krę­cą­cy­mi się wło­sa­mi. Jak­bym się nie przy­znał do tej książ­ki, to nikt nie mógł­by mi udo­wod­nić, że to ja pisa­łem (śmiech).

No wła­śnie, prof. dr Jacek Łuka­sie­wicz tak pisał o „Ostat­nim tań­cu sza­ma­na”: „Ta histo­ria indiań­ska z XIX wie­ku przy­wo­dzi na myśl poemat Long­fel­lo­wa Hia­wa­tha, ale tak­że na pew­no nasze poetyc­kie powie­ści: Marię Mal­czew­skie­go czy utwo­ry wcze­sne­go Sło­wac­kie­go…”. To wyjąt­ko­wo obie­cu­ją­ca recen­zja debiu­tu – skąd więc tak zna­czą­ca zmia­na gatun­ku? Co się sta­ło, że sku­pi­łeś się na kry­mi­na­łach i thrillerach?

For­ma powie­ści poetyc­kiej była mi potrzeb­na jako otocz­ka akcji. Spe­cy­ficz­ny rytm, to pły­nię­cie trzy­na­sto­zgło­skow­ca, paso­wa­ło do pustej prze­strze­ni pre­rii i ryt­mu koń­skich kopyt, ale nigdy nie pla­no­wa­łem pozo­sta­wać z tym gatun­kiem na dłu­żej. Zaraz po skoń­cze­niu stu­diów zaczą­łem pisać książ­kę o muzy­ce roc­ko­wej, któ­ra w moim zało­że­niu mia­ła być super świet­ną hybry­dą gatun­ko­wą. Poświę­ci­łem temu dobre osiem lat życia, a brud­no­pis cią­gle leży w szu­fla­dzie, nie­skoń­czo­ny i wyma­ga­ją­cy popra­wek. Zwrot w kie­run­ku pro­zy był więc powol­ny i kosz­tow­ny. Może ta meta­fo­ra aga­tu, a więc cze­goś pięk­ne­go i nie­do­okre­ślo­ne­go, za to obu­do­wa­ne­go nie­po­zor­ną aga­to­wą bułą, jest zara­zem meta­fo­rą moje­go lite­rac­kie­go doj­rze­wa­nia. Mam nadzie­ję, że cho­ciaż przez lata coraz lepiej ukry­wa­łem swo­ją wraż­li­wość, ona nie znik­nie z moich książek.

Książ­ka uka­za­ła się w 2008 roku i jest już nie­do­stęp­na. Czy roz­wa­żasz w ogó­le wzno­wie­nie tej pozycji?

Teo­re­tycz­nie jest to moż­li­we, ale nie sądzę, żeby zain­te­re­so­wa­ło to kogoś za wyjąt­kiem grup­ki zapa­leń­ców. Oczy­wi­ście faj­nie by było, ale to nie­ste­ty tyl­ko gdybanie. 

Two­je powie­ści osa­dzo­ne są w kon­kret­nych, pol­skich miej­sco­wo­ściach: w Lesz­nie, we Wro­cła­wiu, na Wyspie Edwar­da na Jezio­rze Raczyń­skim w Zanie­my­ślu. Co w tych kon­kret­nych miej­scach jest Ci bli­skie? I co jest w nich takie­go, że uzna­łeś, że powin­ny stać się świad­ka­mi krwa­wych przestępstw?

Jako w poło­wie Dol­no­ślą­zak, w poło­wie Wiel­ko­po­la­nin, naj­le­piej czu­ję się, umiesz­cza­jąc akcję w miej­scach, któ­re znam i któ­re mają duży poten­cjał fabu­lar­ny. Taką pereł­ką jest na przy­kład Wyspa Edwar­da, cicha boha­ter­ka „Wyspy łotrów”, na któ­rej do dzi­siaj stoi arma­ta, z któ­rej hra­bia Edward Raczyń­ski strze­lił sobie w gło­wę, a tak­że dol­no­ślą­ski Nowy Kościół, gdzie przy­szedł na świat Leon Deker. Nowy Kościół to malut­ka malow­ni­cza miej­sco­wość z nie­sa­mo­wi­tą histo­rią. Wystar­czy być uważ­nym, żeby jej dotknąć. Np. przy bra­mie obron­ne­go muru, któ­rym oto­czo­ny jest kościół, wyry­to sie­kie­rę przy­po­mi­na­ją­cą, że ktoś w tym miej­scu popeł­nił mor­der­stwo przy jej uży­ciu. Malow­ni­cza wie­ża tego kościo­ła nawie­dza­ła mnie w snach, a w oko­li­cy napraw­dę wydo­by­wa­ne są jed­ne z naj­bar­dziej cenio­nych na świe­cie agatów. 

Czy wiesz już, gdzie doj­dzie do kolej­nych zbrod­ni, z któ­ry­mi będą musie­li radzić sobie Twoi bohaterowie?

Tak, od pół roku buszu­ję po milic­kich sta­wach, lasach i bagnach. Pamię­tam, jak kil­ka lat temu obser­wo­wa­łem tam przez lor­net­kę pta­ki na jed­nej z wyse­pek. Nagle wszyst­kie kor­mo­ra­ny i cza­ple zerwa­ły się do lotu, bo oka­za­ło się, że na łów ruszył jeden z gniaz­du­ją­cych tam orłów. Było jak w „Ava­ta­rze”. Odkry­łem, że żaden ptak nie lubi, jak gdzieś nad nim krą­ży polu­ją­cy orzeł. Mam nadzie­ję, że uda mi się prze­my­cić ducha tej przy­ro­dy, zresz­tą ta orla meta­fo­ra może cał­kiem nie­źle paso­wać do każ­de­go kryminału. 

Za „Złe­go paste­rza” otrzy­ma­łeś nomi­na­cję Nagro­dy Lite­rac­kiej Mar­szał­ka Woje­wódz­twa Kujaw­sko-Pomor­skie­go za Kry­mi­nal­ny Debiut Roku 2022. Choć osta­tecz­nie ode­bra­ła ją Julia Łapiń­ska, to i tak zna­ko­mi­ty start. Jak odna­la­złeś się na ryn­ku wydawniczym?

Ha! Pamię­tam to dosko­na­le. Ania Gór­na powie­dzia­ła wte­dy coś w sty­lu: „Lepiej się polub­my, bo przez naj­bliż­sze trzy­dzie­ści lat będzie­my się spo­ty­kać na takich impre­zach” (śmiech). Podej­rze­wam, że podob­nie myśli więk­szość pisa­rzy kry­mi­na­łów, bo w dużej mie­rze to gro­no faj­nych i wspie­ra­ją­cych się ludzi. Ego zwy­kle jest trzy­ma­ne w ryzach, a wyży­wa­nie się na kar­tach powie­ści robi z czło­wie­ka rekla­mę pozy­tyw­ne­go nasta­wie­nia. Zresz­tą każ­dy z nas wie, że za każ­dym suk­ce­sem i suk­ce­si­kiem sto­ją tysią­ce godzin pra­cy. Ryn­ku cią­gle się uczę, ale każ­de spo­tka­nie z kole­ga­mi i kole­żan­ka­mi po pió­rze to czy­sta przy­jem­ność. Z Jul­ką Łapiń­ską, o któ­rej wspo­mnia­łaś, cią­gle się lubi­my, więc chy­ba napraw­dę trud­no o zawiść czy inne nie­zdro­we emocje. 

Nie­daw­no przez media prze­to­czy­ła się dys­ku­sja o wyna­gro­dze­niach twór­ców. Czy mając trzy książ­ki na ryn­ku, jesteś w sta­nie żyć z tan­tiem, czy zawo­do­wo robisz coś innego?

Mając trzy książ­ki na ryn­ku, mam jedy­nie ten kom­fort, że mogę zało­żyć, że ktoś cze­ka na kolej­ne. Dys­ku­sja o wyna­gro­dze­niach jest nie­wąt­pli­wie potrzeb­na, ale moim zda­niem jesz­cze bar­dziej potrzeb­ne są regu­la­cje praw­ne pozwa­la­ją­ce na sen­sow­ne wyko­ny­wa­nie tego zawo­du. Pisa­nie od lat zaj­mu­je mi dużą część dnia, a żeby mieć pod­sta­wo­we ubez­pie­cze­nie zdro­wot­ne, muszę robić biu­ro­kra­tycz­ne szpa­ga­ty połą­czo­ne ze sta­niem na gło­wie. Przy­kra praw­da jest taka, że tyl­ko nie­wie­lu twór­ców stać na pła­ce­nie ZUS‑u. Więk­szość albo pra­cu­je na eta­cie, pisząc po nocach i zanie­dbu­jąc rodzi­ny, albo tak jak ja boi się każ­de­go więk­sze­go prze­le­wu z wydaw­nic­twa, bo sami nie wie­dzą, jakie służ­by ruszą jego śla­dem (w przy­pad­ku auto­rów kry­mi­na­łów to w ogó­le kosz­mar, bo wyobraź­nię w tym wzglę­dzie mają cał­kiem spo­rą). Jeśli jesz­cze ktoś, nie daj boże, pochwa­li się, że zara­bia na Vin­ted, to w ogó­le strze­la sobie fisku­so­we­go samo­bó­ja… Ta sytu­acja jest cho­ra i bar­dzo się cie­szę, że ktoś zaczął to zauwa­żać, bo do stan­dar­dów, któ­re obo­wią­zu­ją np. w Skan­dy­na­wii czy w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, jesz­cze bar­dzo dużo brakuje. 

Jak wyglą­da Twój dzień? Jak znaj­du­jesz czas na pisa­nie? Czy masz swo­je twór­cze rytuały?

Zwy­kle mój dzień wyglą­da jak mie­szan­ka tele­dy­sku „Gdy nie ma dzie­ci” z „Dniem świ­ra”. Mam dwie cór­ki w wie­ku żłob­ko­wym i przed­szkol­nym, obie aser­tyw­ne i umie­ją­ce jed­no­cze­śnie chcieć i nie chcieć. Jak już roz­wią­żę sto dwa­dzie­ścia modo­wych dyle­ma­tów, odpro­wa­dzę je do pla­ców­ki, zjem śnia­da­nie i jestem goto­wy, żeby usiąść do pisa­nia, zja­wia się kurier z zamó­wio­ny­mi przez żonę buta­mi, potem eki­pa z kosiar­ka­mi i dmu­cha­wa­mi, potem poli­cja do sąsia­dów z dołu, a kie­dy myślę, że już koniec, facet w przed­szko­lu, któ­re mam sto metrów od okna, pod­łą­cza ogrom­ne gło­śni­ki i krzy­czy do mikro­fo­nu: „A teraz, dro­gie dzie­ci, prze­ćwicz­my sobie pio­sen­ki na Dzień Mamy”… Mówiąc bar­dziej serio, rytu­ały to luk­sus; wypi­cie yer­by do akom­pa­nia­men­tu pły­ną­cych z słu­cha­wek dźwię­ków czy fili­żan­ka dobrej kawy to chy­ba jedy­ne rytu­ały, na jaki mnie stać. 

Róż­ni pol­scy auto­rzy kry­mi­na­łów pole­ca­ją lek­tu­rę „Aga­tu”. Jak się z tym czujesz?

Jak Faust, któ­ry mówi: „chwi­lo, trwaj”.… Strasz­nie mi miło, że „Agat” prze­czy­ta­li i pole­ca­ją auto­rzy z naj­wyż­szej kry­mi­nal­nej pół­ki. Naj­bar­dziej miłe są wia­do­mo­ści otrzy­my­wa­ne od nich w środ­ku nocy z infor­ma­cja­mi typu: „Michał, jestem w poło­wie, nie mogę się ode­rwać, świet­na robo­ta” itd. Tak ostat­nio mia­łem z Prze­mkiem Pio­trow­skim czy Rober­tem Małec­kim, a to prze­cież pro­fe­sjo­na­li­ści w każ­dym calu i bar­dzo uta­len­to­wa­ni pisa­rze. Głu­pio mi tro­chę, bo to ja powi­nie­nem do nich pisać z pochwa­ła­mi, ale potem myślę sobie, że pew­nie wszy­scy tak robią i może lepiej dać im się wyspać (śmiech). Cie­szy mnie to bar­dzo, bo prze­cież o emo­cje i o zawład­nię­cie na kil­ka godzin wyobraź­nią czy­tel­ni­ka w tym wszyst­kim chodzi. 

A po jakie książ­ki Ty się­gasz w wol­nym czasie?

Temat rze­ka. Wycho­wa­łem się na lite­rac­kiej kla­sy­ce. Tacy twór­cy jak Gabriel Gar­cía Márqu­ez, Mario Var­gas Llo­sa czy Fio­dor Dosto­jew­ski będą chy­ba zawsze bli­scy moje­mu ser­cu. Ostat­nio bar­dzo spodo­bał mi się świat Dzi­kie­go Zacho­du wykre­owa­ny przez Larry’ego McMurtry’ego czy książ­ki opi­su­ją­ce wypra­wy w nie­zna­ne (np. „Wyspa nie­bie­skich lisów” była świet­na). Spo­ro czy­tam też pol­skich auto­rów kry­mi­na­łów, tym bar­dziej, że są one pisa­ne lepiej niż 10–15 lat temu, a takie autor­ki jak Mał­go­rza­ta Oli­wia Sob­czak, Ewa Przy­dry­ga czy Wero­ni­ka Mathia tyl­ko to potwierdzają. 

Pie­lę­gnuj w sobie cząst­kę, w któ­rej rodzą się głu­pie pomy­sły. Cza­sem tyl­ko ona oddzie­la nasze życie od banal­no­ści”, pisa­łeś w „Wyspie łotrów”. A Ty też mie­wasz takie pomy­sły? Jeśli tak, to do cze­go doprowadziły?

Na szczę­ście mniej niż kie­dyś. Chy­ba jed­nym z naj­dziw­niej­szych pomy­słów było rzu­ce­nie polo­ni­sty­ki po trze­cim roku stu­diów i stwier­dze­nie, że czas na posma­ko­wa­nie praw­dzi­we­go życia. Włó­cząc się po Irlan­dii, zna­la­złem pięk­nie poło­żo­ną rybac­ką mie­ści­nę i ubz­du­ra­łem sobie, że zosta­nę ryba­kiem. Osia­dłem w hoste­lu poło­żo­nym tuż przy por­cie i pra­cu­jąc w barze, dys­kret­nie wypy­ty­wa­łem sto­łu­ją­ce się zało­gi kutrów o moż­li­wość przy­łą­cze­nia się do nich. W koń­cu zna­la­złem ryba­ka, któ­ry chciał zre­zy­gno­wać. Zgo­dził się na szyb­kie prze­szko­le­nie mnie. Oka­za­ło się, że pły­wał­bym na malut­kim dwu­oso­bo­wy kutrze. Rybak spy­tał, czy gra­łem kie­dyś w gry kom­pu­te­ro­we. Oczy­wi­ście przy­tak­ną­łem, a on powie­dział, że to świet­nie, bo na tym zie­lo­nym ekra­ni­ku będą widocz­ne ska­ły, wysep­ki i mie­li­zny, a ja będę musiał je omi­jać „jak w grze kom­pu­te­ro­wej”. Wte­dy nie mia­łem nawet pra­wa jaz­dy, a oce­an w nocy to zupeł­nie inna spra­wa niż w dzień. Spa­łem na tym kutrze, goto­wy do wypły­nię­cia, a rano przy­był jego wła­ści­ciel i na szczę­ście stwier­dził, że idzie sztorm i nie jest samo­bój­cą, żeby wypły­wać z kimś bez doświad­cze­nia… Tak, wiem coś o głu­pich pomysłach.

Czy zdra­dzisz, nad czym obec­nie pracujesz?

Obec­nie koń­czę dru­gą część „Sumień pół­sz­la­chet­nych”, któ­ra – mam nadzie­ję – uka­że się jesie­nią. Póki co nie mam dosyć Leona Deke­ra, więc bar­dzo moż­li­we, że zarów­no ja, jak i czy­tel­ni­cy, będzie­my mie­li oka­zję poznać go tro­chę lepiej. 

Na zakoń­cze­nie zapy­tam jesz­cze, cze­go mogę Ci życzyć w dal­szej pra­cy twórczej.

Naj­bar­dziej ucie­szył­bym się z życze­nia mi spo­ko­ju i sku­pie­nia. Kie­dy dzie­ci nie cho­ru­ją, woko­ło cisza i nie trze­ba mar­twić się o opła­ce­nie rachun­ków, pisze się dużo przyjemniej.

Zatem tego wła­śnie życzę i ser­decz­nie dzię­ku­ję za poświę­co­ny czas!

Dzię­ku­ję pięknie!

Roz­ma­wia­ła Anna Tess Gołę­biow­ska
Zdję­cie głów­ne wydaw­nic­two W.A.B./ Grze­gorz Gołębiowski



Reklama

Może też zainteresują cię te tematy