Trzy kobiety i jedno miasto – „Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż” to ukraińskie urban fantasy, w którym Łada Łuzina pokazuje miłość do Kijowa, twórczości Michaiła Bułhakowa oraz do siostrzeństwa.
Już od pierwszych stron widać, że ta historia nie mogłaby się rozgrywać nigdzie indziej – widać, że Ładę Łuzinę łączy z tym miastem niezwykle silna więź. Równie wiele miejsca poświęca podróży przez fabułę, co przez zabytki, sztukę oraz historię Kijowa. Wojciech Chmielarz napisał, że „Wiedźmy…” to list miłosny do stolicy Ukrainy i naprawdę trudno o lepsze podsumowanie.
Dziś, gdy w Ukrainie trwa wojna, a Kijów pada ofiarą ataków rakietowych, lektura ta jest trudna, wręcz abstrakcyjna – bo jak przejmować się demonami i magią, gdy w rzeczywistości obserwujemy działania Putina? A jednocześnie tym mocniej wybrzmiewa z „Wiedźm…”, że Kijów to miasto o długiej, bogatej historii, które niejedno już widziało, niejedną ranę wygoiło. W czasach, gdy ukraińska tożsamość jest podważana przez najeźdźcę, tym mocniej rezonuje to, jak bogata jest kulturowo. Jak silne są jej korzenie.
Łada Łuzina pokazuje, że Kijów to miasto, które trwale splecione jest nie tylko z cerkwią, ale też z magią – oprowadza czytelników po Łysych Górach i wspomina dawne rytuały oraz legendy. Widać, że wie doskonale, o czym opowiada – autorka specjalizuje się w trzech dziedzinach: to oczywiście historia i kultura Kijowa, wiedźmy oraz kobiecość. Poświęciła tej tematyce liczne książki, niestety niedostępne dla polskojęzycznych odbiorców, a swoją wiedzę przelała w bestsellerowy w Ukrainie cykl liczący już kilkanaście tomów – pierwszy właśnie trafił do Polski.
„Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż” to książka… dziwna. Wymagająca. Uwielbiam „Mistrza i Małgorzatę” Michaiła Bułhakowa, więc liczne nawiązania i cytaty wplecione w fabułę stanowiły dla mnie miłe smaczki, natomiast malarstwo Michaiła Wrubla było dla mnie czymś całkowicie nieznanym – co utrudniało immersję i zanurzenie się w lekturze. Obaj ci rosyjscy artyści byli związani z Kijowem, a z wizji Łady Łuziny wynika, że na zawsze zostawili coś po sobie w tkance miasta. Do tego tłumaczka Gabriela Sitkiewicz zdecydowała się na pozostawienie w tekście wyrazów z oryginału (poddanych procesowi transliteracji na alfabet łaciński), które z jednej strony jeszcze bardziej osadzały powieść „tam”, zamiast przenosić ją „tu”, ale z drugiej – mogły utrudnić zrozumienie tekstu, szczególnie osobom, które języka rosyjskiego nigdy się nie uczyły. Ja akurat liznęłam kilka semestrów, ale i tak niektóre słowa były dla mnie obce. Przyznam, że nie jestem za tym, by je rugować z przekładu, dobrze spełniły rolę egzotyzacji, ale jednak na miejscu tłumaczki wzbogaciłabym je o przypisy.
Akcja „Wiedźm…” nie płynie więc wartko – autorka pochyla się nad architekturą, malarstwem, literaturą i historią, w dodatku z początku bohaterki powieści nie wiedzą, co właściwie je spotkało, a z czasem zaczynają mieć przed sobą tajemnice, przez co czekanie na rozwikłanie zagadek naprawdę się dłuży. Czy to znaczy, że nie warto czekać? Absolutnie nie. Po prostu nie jest to powieść do połknięcia „na raz”, nie przekąska, a złożone danie, którym należy się delektować po kawałeczku.
Tytułowe „Wiedźmy…” to Masza, Dasza i Katia. Masza jest młodziutką studentką, cichą i wycofaną, zakochaną w twórczości Michaiła Bułhakowa i nieśmiało marzącej o koledze z roku, który jednak nie zwraca uwagi na szarą myszkę; Dasza to ekscentryczna piosenkarka pełna optymizmu i energii, postrzelona i zakręcona tak jak to tylko możliwe; Katia z kolei jest bizneswoman koncentrującą się na wyeliminowaniu konkurencji i na tym, by przetrwać w męskim świecie i z drapieżnika nie stać się ofiarą. Wszystkie trzy spotykają się przypadkiem i zostają obdarzone mocą umierającej właśnie wiedźmy. To zdarzenie odmienia ich życie. Reagują różnie: Masza – lękiem, Dasza – entuzjazmem i wiarą, Katia – wyparciem i paniką, gdy emanacja nowej mocy psuje jej spotkanie. Kobiety muszą nauczyć się panować nad nowymi mocami, poznać się i nauczyć się ufać sobie wzajemnie, tyle że potrzebują przyspieszonego kursu, ponieważ pod Kijowem budzą się złe moce.
Ta część powieści jest zwariowana: jest latanie na miotłach i gadające koty, są przedziwne uroki i ich skutki uboczne, są podróże w czasie i kradzież strojów z muzeum, jest sabat i jego zaskakujące uczestniczki. W Kijowie grasuje morderca (mordercy?), a pod miastem budzi się demon. Wiedźmy podejrzewają, że te kwestie są ze sobą powiązane… tylko jak? I jak zapobiec złu?
Cykl „Wiedźmy Kijowa” to ukraiński bestseller. Seria doczekała się kilkunastu tomów, a czytelnicy pokochali bohaterki – tak różne, jak to tylko możliwe, a jednak dopełniające się i potrafiące odnaleźć wspólny język w najbardziej zaskakujących momentach. Tom „Miecz i krzyż” to chwilami kryminał, a kiedy indziej kwiecisty przewodnik po mieście – czy raczej alternatywnym mieście, w którym legendy i ludowe podania są rzeczywiste. Choć ten sposób narracji nie każdemu przypadnie do gustu, uważam, że warto dać „Wiedźmom Kijowa” szansę – szczególnie dziś, gdy odwiedzanie prawdziwego Kijowa jest niebezpieczne. Jeśli macie w tym roku sięgnąć po choć jedną książkę inną od tego, co czytacie na co dzień, niech to będą „Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż” – w najgorszym wypadku będziecie mieć poczucie, że zagłosowaliście portfelem na przedstawicielkę kraju walczącego o niepodległość. No chyba że kochacie „Mistrza i Małgorzatę”, a opis tej dziwnej książki trafił Was w samo miękkie – to nie wahajcie się ani chwili. Pozwólcie się oczarować wiedźmom.
Recenzuje Anna Tess Gołębiowska