Książki Marcela Mossa często prowokują, zmuszając do dyskusji na ważne społecznie tematy. Tym razem autor zdecydował się osnuć fabułę wokół syndromu 11:45. Na czym on polega oraz jak napisać kilkanaście książek w trzy lata od debiutu – zdradza w rozmowie z nami.
KAROLINA SENDAL: Fabuła książki zbudowana jest wokół syndromu 11:45. Wyjaśnisz krótko co to takiego i skąd pomysł, by właśnie w ten sposób poprowadzić opowieść?
MARCEL MOSS: Bardzo zależało mi na tym, by fabuła powieści oscylowała wokół kwestii wypalenia zawodowego. W trakcie researchu dotarłem do zagranicznego badania, z którego wynika, że ludzie są najbardziej przemęczeni pracą i zrezygnowani właśnie we wtorki o godzinie 11:45. Dlaczego akurat wtedy? Otóż okazuje się, że w poniedziałki zwykle wciąż żyjemy jeszcze weekendem, odczuwamy rozluźnienie, a obowiązki na nadchodzący tydzień dopiero zaczynają do nas spływać. Najgorsze są wtorki. Wtedy bowiem dociera do nas, że weekend już się skończył, a do następnego jeszcze szmat czasu. Przed południem mamy już na biurku stos papierów, skrzynka mailowa ugina się od nowych wiadomości, a my frustrujemy się, bo zamiast pójść na obiad, musimy gonić z robotą. Uznałem, że uczynię z tego stanu punkt wyjścia dla fabuły „Furii”.
K.S.: Jako pisarz – czy wyobrażasz sobie, że ten problem mógłby dotknąć również Ciebie?
M.M.: W zawodzie pisarza trzeba rozróżnić dwie sfery: sferę artystyczną, czyli tę przyjemniejszą, bo związaną z procesem twórczym, i sferę biznesową. Ta druga dotyczy zakulisowych działań, które nie są widoczne dla przeciętnego odbiorcy książki. Mówię tu o wszelkich negocjacjach z wydawcami, strategiach promocyjnych, budowaniu kontaktów w branży i tak dalej. Jeśli chodzi o sferę artystyczną, to wypalenie mi nie grozi – kocham pisać, mam mnóstwo pomysłów na kolejne książki i jeśli tylko zdrowie mi dopisze, a czytelnicy nie opuszczą, to chętnie będę kontynuował tę przygodę. Sfera biznesowa jest już mniej przyjemna, bo poniekąd odziera pisarstwo z pewnego rodzaju magii. Gdy wchodzisz w to na poważnie, zderzasz się z machiną, w której siłą rzeczy jesteś postrzegany jako produkt mający generować zysk dla wydawcy. Przyznam, że potrzebowałem czasu, by się z tym oswoić. Przełomowe okazały się słowa wypowiedziane przez jedną z osób związanych z branżą wydawniczą. Usłyszałem od niej, że „to tylko biznes i liczy się wyłącznie kwota na rozliczeniu, nic innego”. Te słowa dały mi do myślenia, bo nie chcę być dla nikogo produktem. Zawsze czułem, że nie pasuję do tego wykalkulowanego, skoncentrowanego wyłącznie na pogoni za zyskiem świata. Oczywiście pieniądze są ważne, bo pozwalają nam godnie żyć, ale nie powinny przysłaniać nam wszystkiego innego. Dla mnie pisanie to przede wszystkim szansa na wyrażenie siebie i podzielenie się emocjami z czytelnikami. Później dotarło do mnie, że wszystko ma swoje blaski i cienie. I że nie wszyscy postrzegają mnie jako produkt. Przyznam, że punktem zwrotnym okazały się dla mnie czerwcowe Targi Książki w Warszawie, gdy podpisywałem książki aż przez pięć godzin. Uświadomiłem sobie, że są osoby, które chcą mnie czytać, i dla których to, co robię, jest naprawdę ważne. Zrozumiałem, że tak długo, jak ta machina będzie się kręcić, ja będę miał możliwość wyrażania siebie poprzez swoją twórczość. W pewnym sensie każdy na tym zyskuje – ja, czytelnicy i wydawcy.
K.S.: Stoisz za ciekawym profilem na Facebooku, gdzie publikując wiadomości nadesłane przez ludzi, poruszasz ważne dla nich tematy. Podobnie w swoich książkach – nie stronisz od trudnych i ważnych społecznie treści. Czy traktujesz pisanie jako pewnego rodzaju misję?
M.M.: Jak wspomniałem wcześniej, dla mnie pisanie to coś więcej niż sposób na zarobek. Już w trakcie przygotowań do mojej debiutanckiej powieści dotarło do mnie, że nie chcę pisać o niczym, stąd w każdej swojej książce przemycam ważne dla mnie tematy i emocje, które w danej chwili odczuwam. Pisanie posłużyło mi w pewnym sensie za terapię i pomogło poukładać sobie w głowie wiele spraw. Jednocześnie staram się, by moja twórczość była przede wszystkim rozrywką – nie chcę nikogo umoralniać, a jedynie zwrócić uwagę na problemy, o których w moim odczuciu za mało się mówi. Zdaję sobie sprawę, że niektóre z poruszanych przeze mnie kwestii nie wszystkim się podobają, a czasem wręcz męczą, ale to tylko świadczy o tym, że piszę, co mi gra w duszy, a nie gonię za trendami.
K.S.: Masz już na koncie kilkanaście książek – „Furia” jest czternasta. I to w trzy lata od debiutu – imponujący wynik. Zdradzisz, jak to robisz?
M.M.: Pisanie to bardzo ciężka praca, która wymaga od autora spędzania nierzadko kilkunastu godzin dziennie przed komputerem. Z drugiej strony radość towarzysząca widokowi kolejnej książki na półce jest nie od opisania i wynagradza wszelkie męczarnie. Trzy lata temu, gdy debiutowałem, obiecałem sobie jednak, że pisanie nigdy nie będzie nadawało tonu mojemu życiu, ma być do niego dodatkiem. Świat wyobraźni to jedno, ale trzeba pamiętać o tym, że prawdziwe życie toczy się za oknem. Z tego względu pilnuję, by nie zatracić się w pisaniu, spędzam czas z przyjaciółmi i nie narzucam sobie reżimu. Bywa nawet, że nie piszę przez miesiąc lub dłużej. Gdy już jednak napiszę pierwsze słowo do nowej historii, potrafię dosłownie przykleić się do laptopa na parę tygodni. To doprawdy niezwykły proces.
K.S.: Jak sam podkreślasz, wyleczyłeś się z myślenia, że wszyscy muszą lubić Twoją twórczość. Ciekawi mnie – dla kogo piszesz? Masz w głowie jakiś typ czytelnika?
M.M.: Nie da się ukryć, że w porównaniu z większością autorów kryminałów w Polsce, mam stosunkowo młodych odbiorców. Wynika to z dwóch kwestii: mojej działalności w social mediach i samego charakteru twórczości. Od początku w swoich książkach odwołuję się m.in. do tematyki internetu, która jest bliższa nastolatkom. Rok po debiucie wydałem z kolei powieść „Nie wiesz wszystkiego”, której bohaterowie to uczniowie warszawskiego liceum. Problemy młodych osób przewijają się przez większość moich książek, co finalnie doprowadziło do mojego debiutu w gatunku young adult. Nie oznacza to jednak, że ignoruję swoich dorosłych odbiorców. „Furia” miała stanowić dla nich przypomnienie, że kryminał to równie bliski mi gatunek i czuję się w nim tak samo dobrze jak w powieściach młodzieżowych. Liczę, że osoby w każdym wieku znajdą w mojej twórczości coś dla siebie.
K.S.: Konrad Tajner to nowy bohater w Twojej twórczości. Za co możemy go polubić?
M.M.: Konrad to przede wszystkim dobry człowiek – sumienny, uczciwy policjant i kochający ojciec, który nie widzi świata poza swoją córką. To jednocześnie dość nietypowy bohater kryminału, bo nie walczy z żadnymi nałogami i nie zawala obowiązków, a stres wyładowuje na siłowni. Zależało mi na tym, by był zwyczajnym, porządnym gliną. Oczywiście nie mogło zabraknąć trudnej sytuacji życiowej – już na starcie czytelnik zostaje wrzucony w sam środek prywatnej wojny z problematyczną żoną. Nie dość, że Konrad musi zmierzyć się z najtrudniejszym śledztwem w karierze, to jeszcze przyjdzie mu stoczyć walkę o dziecko.
K.S.: Na koniec zadam pytanie, które pewnie nurtuje Twoich fanów oraz wielbicieli tej konkretnej pozycji w Twojej twórczości – kiedy możemy się spodziewać powrotu Konrada Tajnera?
M.M.: Niestety musicie jeszcze trochę poczekać, bo w kolejce jest sporo książek, ale nie mogę się już doczekać, aż opiszę jego dalsze losy.
K.S.: Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Karolina Sendal