Rozmawiamy dziś z Anną Olszewską, autorką wydanej właśnie „Przełęczy snów”. Jeśli kochacie zimowe klimaty, polskie góry i klimat tajemnicy – nie możecie przegapić tej premiery. I pomyśleć, że niewiele brakowało, a byłoby to jedynie krótkie opowiadanie!
Zuzanna Pęksa: W podziękowaniach do „Przełęczy snów” wspomina Pani, że początkowo miało to być krótkie opowiadanie świąteczne, które rozrosło się do pełnowymiarowej powieści. Jak dokładnie do tego doszło? Aż tak polubiła się Pani z bohaterami, czy ciężko było domknąć wszystkie wątki na kilkunastu stronach?
Anna Olszewska: Napisanie opowiadania z motywami świątecznymi było moim zadaniem pisarskim na kursie pisania. Miało być miło, przytulnie i z zapachem pierniczków. Miały być ozdoby świąteczne, smak grzańca na języku i ciepło bijące od drewna skwierczącego w kominku. Jednak im bardziej zaglądałam w tę historię, tym więcej rys w niej widziałam. A gdy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Jagna wyjechała kiedyś z Brzegów, opowieść ożyła i wcale nie chciała zamknąć się w krótkim opowiadaniu.
Z.P.: Osobiście bardzo się cieszę, że „Przełęcz snów” wyszła Pani obszerniejsza, niż to było zaplanowane, bo dzięki temu mogłam dłużej się nią cieszyć! To niby znany motyw – bohaterka wracająca do miejsca i postaci swoich dziecięcych i nastoletnich lat, a jednak osadzony w naszych polskich Tatrach. Skąd taki pomysł, czy ten region ma dla Pani szczególne znaczenie?
A.O.: Już od jakiegoś czasu chciałam zmierzyć się z opisami surowych warunków panujących w górach. Sama bardzo lubię czytać książki o wyprawach górskich, więc napisanie powieści, w której Tatry będą motywem przewodnim, było z jednej strony kuszące, a z drugiej stanowiło duże wyzwanie. Kiedy w zeszłym roku przeczytałam książkę Beaty Sabały-Zielińskiej „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”, od razu zobaczyłam postać Jędrka. Niemałe znaczenie ma też fakt, że moi rodzice uwielbiają góry i właściwie co roku organizowali nam wakacje i zimowiska w Tatrach.
Z.P.: W dialogach w „Przełęczy snów” pojawia się gwara, co jest bardzo fajnym zabiegiem. Pod koniec książki znalazła Pani miejsce na podziękowanie dla osoby, która wsparła Panią w tej części pisania. Jak dokładnie wyglądała Państwa wspólna praca? Czy po prostu przekazywała Pani niektóre fragmenty do „przełożenia” na gwarę?
A.O.: Jeszcze na etapie pisania opowiadania chciałam, żeby pojawiła się w nim gwara. Pierwszym zamysłem było, żeby posługiwał się nią Jędrek, ale po przemyśleniu stwierdziłam, że po pierwsze nie dam rady napisać tego samodzielnie, a po drugie taka ilość dialogów w gwarze będzie niestrawna dla czytelnika. Dlatego w powieści posługują się nią tylko starsi ludzie. Na moje szczęście pan Andrzej Kuchta, który pomagał mi przetłumaczyć tekst na góralską gwarę jest przyjacielem moich rodziców i mogłam nie tylko przesyłać mu całe fragmenty książki, aby poznał kontekst dialogów, ale również rozmawiać z nim o tym, jak najlepiej napisać tekst z uwagi na charakter wypowiadających się osób. Mam nadzieję, że w ten sposób udało mi się wyciągnąć z tych postaci wszystko co najlepsze i – mimo że są drugoplanowe – również zapadną czytelnikom w pamięć.
Z.P.: Na swojej stronie pisze Pani o sobie: „Od zawsze chciałam być pisarką… Jednak czasem trzeba dojrzeć do tego, czego się chce. Tak było ze mną”. Czy opowie Pani naszym czytelnikom, jak wyglądała Pani droga do pisarstwa?
A.O.: Gdy ktoś pyta mnie kim chciałam być, gdy byłam dzieckiem, potrafię przypomnieć sobie tylko jedno marzenie: siebie siedzącą przed maszyną do pisania z kubkiem gorącej kawy i najlepiej z widokiem na jezioro 😉. Oczywiście zaraz też przychodzi refleksja „uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić”, szczególnie w chwilach, gdy dochodzę do takiego etapu w pisaniu kolejnej powieści, że nawet spoglądanie w stronę laptopa jest bolesne. I może właśnie dlatego czekałam tak długo z debiutem, żeby zbudować w sobie chociaż niewielkie pokłady cierpliwości. „Moją irlandzką piosenkę” zaczęłam pisać kiedy moja najmłodsza córka miała niecały rok, a ja korzystałam jeszcze z urlopu macierzyńskiego. Nie miałam pojęcia o warsztacie pisarskim, a w głowie ciągle tkwił ten obrazek maszyny do pisania i jeziora. Być może dlatego udało mi się napisać tę powieść gładko, mimo że nie miałam pojęcia, ile rzeczy mogło pójść nie tak. „Dziewczynę z fotografii” napisałam już w ramach kursu pisania, na który poszłam z czystej ciekawości, a wyszłam z głową pełną wiedzy i pomysłów.
Z.P.: Z tego, co udało mi się zorientować, dotychczas Pani powieści stanowiły osobne całości. Czy jest szansa, że jeszcze wrócimy z Panią pod Tatry?
A.O.: Wszystko zależy od tego, czy czytelnicy pokochają Jagnę i Jędrka. Po głowie chodzi mi kontynuacja tej historii, chociaż być może nie w takiej formie, jakiej można się spodziewać po zakończeniu pierwszego tomu.
Z.P.: Bardzo dziękuję za poświęcony czas!
A.O.: Również dziękuję, no i życzę czytelnikom cudownej lektury!