„Cień utraconego świata” to debiutancka powieść Jamesa Islingtona, australijskiego twórcy, który by zostać pisarzem, porzucił pracę w technologicznym start-upie. Polscy czytelnicy mogli zapoznać się z nią w przekładzie Grzegorza Komerskiego dzięki Fabryce Słów. W październiku ukaże się drugi tom cyklu, czyli „Echo przyszłych wypadków”. W oczekiwaniu na tę książkę zapraszamy do lektury wywiadu z autorem.
Anna Tess Gołębiowska: Historia Twojej pisarskiej drogi jest naprawdę nietypowa – zacząłeś powieścią mniej więcej 3 razy obszerniejszą od klasycznego debiutu. Nie obawiałeś się, że czytelnicy odbiją się od tak długiej książki?
James Islington: Kiedy pisałem „Cień utraconego świata”, traktowałem to jako hobby. Chciałem po prostu opowiedzieć historię, którą miałem do opowiedzenia, nie myślałem o tym w „praktycznych” kategoriach, więc – szczerze mówiąc – tego rodzaju przemyślenia w ogóle nie przyszły mi do głowy. Tak naprawdę zdałem sobie sprawę, że w kontekście publikacji ta długość była złym pomysłem, kiedy zrobiłem research – już po napisaniu powieści – i zobaczyłem, że większość debiutów jest o połowę krótsza! Na szczęście i tak wszystko się udało.
Anna Tess Gołębiowska: „Cień utraconego świata” wydałeś w ramach self-publishingu. Czy wcześniej próbowałeś szukać wydawcy, czy od razu postawiłeś właśnie na taką metodę?
James Islington: Najpierw, zanim zdecydowałem się na self-publishing, spróbowałem tradycyjnego podejścia i zgłosiłem się do kilku agentów. Wszystkie zgłoszenia zostały odrzucone – sądzę, że objętość powieści u debiutującego autora sprawiała, że książka była trudna do sprzedania. Po pewnym czasie zdecydowałem się więc na opublikowanie książki samodzielnie; w tamtym momencie czułem, że i tak niewiele zostało do stracenia. Sukces wydanej własnym sumptem książki był dla mnie miłą niespodzianką, najpierw zaowocował podpisaniem umowy na wydanie audiobooka, a potem – umową z agentem, który sprzedał serię wydawnictwu Orbit.
Anna Tess Gołębiowska: Jak zareagowałeś, kiedy Orbit Books zaproponowało Ci kontrakt na kontynuację serii?
James Islington: Byłem zachwycony – uszczęśliwiła mnie już książka wydana w self-publishingu, a teraz miałem redaktora oraz możliwość wystawienia moich książek w księgarniach! Oczywiście ten dodatkowy poziom profesjonalizmu oraz ekspozycji sprawił, że możliwe stały się takie rzeczy jak przekład na inne języki.
Anna Tess Gołębiowska: Czytając „Cień utraconego świata”, widziałam, że od razu planowałeś kontynuację – ale czy od razu „Trylogia Licaniusa” była planowana jako trylogia? Czy przystępując do pisania, wiedziałeś już, jak potoczy się cała historia, czy może wymyślałeś kontynuację na bieżąco?
James Islington: Od samego początku miałem bardzo silną wizję tego, dokąd zmierzam i w którym momencie zakończy się każda książka – od początku planowałem tę serię jako trylogię. Ponieważ to pierwszy cykl, nad którym pracowałem, oczywiście było mi trudno ocenić jak wszystko dokładnie się potoczy, więc po drodze wprowadzałem wiele poprawek. Doskonałym przykładem jest ostatni tom, w którym pierwotnie planowałem uwzględnić podróż dwóch postaci, które wcześniej nie miały rozdziałów pisanych z ich perspektywy – jednak pisząc zdałem sobie sprawę, że zabije to większość rozmachu głównej historii (i najprawdopodobniej sprawi, że „trylogia” rozrośnie się do czterech tomów) – więc zamiast tego wprowadziłem pewne poprawki, a samą podróż zostawiłem na „książkę poboczną”, którą kiedyś napiszę. W ten sposób mogłem ukończyć główną trylogię w satysfakcjonujący sposób, z mocnym zakończeniem, a osoby, które będą ciekawe wątków dodatkowych, będą mogły sięgnąć po nie w przyszłości.
Anna Tess Gołębiowska: Polskie wydanie „Cienia utraconego świata” doczekało się ilustracji wykonanych przez Dominika Brońka – czy widziałeś, jak się prezentują? Czy dobrze oddają one Twoje wyobrażenie bohaterów?
James Islington: Widziałem tylko pojedyncze kadry na Twitterze, ale to, co widziałem do tej pory, szczerze uwielbiam i nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę polskie wydanie, żeby zapoznać się z wszystkimi ilustracjami!
Anna Tess Gołębiowska: Czy inne wydania Twoich książek też były ilustrowane, czy polskie okazało się pierwsze? A jeśli tak, to czy chciałbyś, żeby ilustracje Dominika Brońka pojawiły się też w innych wydaniach
James Islington: Wydaje mi się, że polskie wydanie było pierwsze. Uwielbiam ilustrowane książki, a ponieważ Dominik – na podstawie tego, co widziałem do tej pory – wydaje się być niezwykle utalentowanym artystą, to gdyby była taka okazja, z pewnością bym z niej skorzystał.
Anna Tess Gołębiowska: Zanim wydałeś pierwszą książkę, prowadziłeś start-up technologiczny, a jednak postawiłeś na fantasy, nie na np. science fiction. Skąd ta decyzja?
James Islington: Zawsze kochałem fantasy i zdecydowanie to gatunek, po który najchętniej sięgam jako czytelnik, więc to był podstawowy powód. Po prostu nie czułem pasji do pracy nad książką science fiction. Wspaniałe w fantasy jest to, że masz tak szerokie pole do popisu – możesz zrobić wszystko, co tylko sobie wyobrazisz – podczas gdy w przypadku science fiction Twoje podejście musi być przynajmniej częściowo ugruntowane w prawdziwym świecie. Nie wykluczam jednak, że pewnego dnia spróbuję swoich sił w tym gatunku, ponieważ science fiction też uwielbiam.
Anna Tess Gołębiowska: Czy to, czym zajmowałeś się wcześniej zawodowo, ma jakiś wpływ na Twoją twórczość?
James Islington: Troszeczkę! Pomimo że nie pisałem science fiction, włączyłem do powieści pewne filozoficzne i mechaniczne idee. A pomijając wpływ twórczy, poświęcenia i samodyscypliny koniecznych, by usiąść i napisać książkę tej wielkości, nauczyłem się w czasie mojej pierwszej pracy. Zacząłem pisać „Cień utraconego świata”, gdy skończyłem 30 lat – i choć techniczne umiejętności miałem już w wieku 20 lat, to nie sądzę, bym miał wtedy dość cierpliwości czy determinacji, by ukończyć tak duży projekt.
Anna Tess Gołębiowska: Czy zawsze chciałeś zostać pisarzem? A jeśli tak, to dlaczego najpierw wybrałeś zupełnie inną drogę?
James Islington: Zawsze! Technologią zajmowałem się przede wszystkim z powodów praktycznych – chciałem zarobić na życie – ale odkąd pamiętam, chciałem spróbować swoich sił w pisaniu, nawet kiedy skupiałem się na pracy. Niestety praca w start-upie jest niesamowicie wymagająca, prawie cały czas pracowałem po 12–14 godzin dziennie, więc po prostu nigdy nie miałem dość czasu i energii, aby pisać. Dopiero kiedy wszystko się uspokoiło i mogłem powrócić do pracy na część etatu, mogłem wreszcie realnie poświęcić się pisaniu.
Anna Tess Gołębiowska: Czy w jakiś sposób kształciłeś się w zakresie pisania?
James Islington: W czasie studiów krótko uczęszczałem na kurs kreatywnego pisania, ale zrezygnowałem z niego, by skupić się na programowaniu. Mimo to podobało mi się to doświadczenie.
Anna Tess Gołębiowska: W „Trylogii Licaniusa” stworzyłeś od podstaw nie tylko cały świat, ale też skomplikowany system magii i historię tego świata sięgającą wiele lat wstecz, zaś samą fabułę rozciągnąłeś na wiele krajów, a co za tym idzie – systemów politycznych. Dlaczego postanowiłeś debiutować tak skomplikowanym projektem?
James Islington: Podobnie jak w kwestii objętości – to wszystko zaczęło się jako hobby, po prostu chciałem spisać pomysły, które miałem w głowie, bardziej niż spisać je w konkretnym celu. To chyba sprawiło, że byłem dość naiwny – ponieważ nie miałem pojęcia, na jak ambitny projekt się porwałem! Ale ponieważ robiłem to tylko „dla zabawy”, nie przeszkadzał mi rozmach projektu – co zdecydowanie pomogło w jego realizacji.
Anna Tess Gołębiowska: Jak wyglądała Twoja praca nad tworzeniem tła „Trylogii Licaniusa”? Czy rozpisywałeś wszystko w tabelach, rysowałeś mapy?
James Islington: Przygotowałem mapy, listy postaci i miejsc oraz rozpisałem wydarzenia na osi czasu. Jednocześnie sporą część tego miałem po prostu w głowie.
Anna Tess Gołębiowska: Niemal od pierwszych stron wystawiasz swoich bohaterów na poważne próby i traumatyczne przeżycia, można wręcz powiedzieć, że nie masz dla nich litości. Nie czułeś czasem ochoty, by nieco im odpuścić?
James Islington: Zawsze miałem poczucie, że ich przeżycia są niezbędne – albo dla fabuły, albo dla ich własnego rozwoju, więc nigdy nie myślałem o tym, żeby uczynić wydarzenia mniej brutalnymi dla bohaterów… ale czasami trochę im współczuję.
Anna Tess Gołębiowska: W „Cieniu utraconego świata” przedstawiłeś zupełnie nową, nietypową wizję magii. Czy miałeś jakieś inspiracje, czy wszystko stworzyłeś od podstaw?
James Islington: Wiele z systemu magii wyrosło z moich pomysłów na fabułę – lubię, gdy magia naprawdę służy historii, a nie jest tylko „przyczepiona” do świata, a więc w dużej mierze został on stworzony od podstaw.
Anna Tess Gołębiowska: Co w czasie pisania było dla Ciebie największym wyzwaniem?
James Islington: Chyba utrzymanie dyscypliny, by pisać każdego dnia, bez względu na to czy czułem „wenę”, czy też nie. Teraz jest mi już o wiele łatwiej, ponieważ pisanie weszło mi w nawyk, ale kiedy zaczynałem, trudno było mi pogodzić pomysł zrobienia czegoś „dla zabawy” z uczuciem ciężkiej pracy i poświęceniem koniecznym, by zrealizować cel.
Anna Tess Gołębiowska: „Cień utraconego świata” zadedykowałeś swojej żonie, Sonji. Jak Twoja pisarska praca wpłynęła na Waszą rodzinę? Jak dawałeś radę łączyć życie zawodowe i rodzinne z pracą nad tekstem?
James Islington: Sonja bardzo wspierała moje pragnienie pisania od samego początku, co sprawiło, że w ogóle mogłem się temu poświęcić – pracowałem wtedy w niepełnym wymiarze godzin, nie mając żadnej gwarancji, że napisanie książki kiedykolwiek przyniesie jakiekolwiek dochody. Jednocześnie „Cień utraconego świata” napisałem, zanim doczekaliśmy się dzieci, a więc miałem o wiele więcej wolnego czasu (i energii!), aby zachować zdrowy balans pomiędzy różnymi aspektami mojego życia.
Odkąd urodziła się nasza córka, przestrzegam ścisłych godzin pracy, aby utrzymać równowagę między pisaniem, rodziną a czasem wolnym. Kiedy zbliża się termin oddania książki, bywa trudno, ale trzymanie się ścisłego harmonogramu bardzo pomaga.
Anna Tess Gołębiowska: Obecnie masz za sobą wydanie trzech książek i pracujesz nad kolejną – „The Will of the Many”. Czy całkiem porzuciłeś poprzednią drogę zawodową i jesteś pisarzem na pełen etat, czy wciąż piszesz tylko w wolnych chwilach?
James Islington: Piszę teraz na pełen etat, co jest dobre, ponieważ nie należę do najszybszych pisarzy, więc gdybym miał też inną pracę, pewnie nie byłbym w stanie regularnie wydawać książek o takiej objętości.
Anna Tess Gołębiowska: Czego możemy spodziewać się po „The Will of the Many”?
James Islington: Więcej epic fantasy! Jeśli spodobała Ci się „Trylogia Licaniusa”, podejrzewam, że ta seria również przypadnie Ci do gustu – choć jednocześnie jest zdecydowanie inna. Fabuła będzie przedstawiać perspektywę jednego bohatera (a nie aż czterech, jak poprzednio), a sam świat jest luźno oparty na starożytnym Rzymie.
Anna Tess Gołębiowska: Po jakie książki sam sięgasz w wolnym czasie?
James Islington: Ostatnio zrobiłem sobie przerwę w lekturach, ponieważ skupiałem się na dokończeniu „The Will of the Many”. Wcześniej zdążyłem przeczytać „Son of the Storm” – to debiutancka książka nigeryjskiego twórcy Suyi Daviesa Okungbowy. Przedtem czytałem „Drogę” Cormaca McCarthy’ego (która jest genialna). Mam też sporo nowości, których nie mogę się doczekać – nowe książki Johna Gwynne’a i Briana Staveleya czekają na moim stosie „do przeczytania”.
Anna Tess Gołębiowska: I czy jest coś, czym się zajmujesz, kiedy nie piszesz ani nie czytasz?
James Islington: Sporo czasu zajmuje mi teraz życie rodzinne, ale kiedy mam taką szansę, chętnie sięgam po gry wideo – właśnie gram po raz pierwszy w „Mass Effect”, co sprawia mi wiele frajdy! Lubię też gry planszowe, a poza tym: filmy, telewizja i okazjonalnie anime – to moje ulubione rozrywki.
Anna Tess Gołębiowska: Dziękuję serdecznie za rozmowę!
James Islington: Również dziękuję!
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska