Wywiady

Lepiej żyć tak, żeby w przyszłości nie musieć się niczego wstydzić. Wywiad z Markiem Stelarem, autorem powieści Blizny.

Bli­zny” to powieść, w któ­rej zbrod­nia wrzu­ca boha­te­ra w koniecz­ność zmie­rze­nia się z nie­zbyt dobrze wspo­mi­na­ną prze­szło­ścią. 2020 rok i okres pan­de­mii koro­na­wi­ru­sa prze­pla­ta­ją się z wcze­sny­mi lata­mi 90. Życie zda­je się zata­czać koło. Nic nie jest kwe­stią przy­pad­ku. Szcze­gól­nie trup. O tym, czy pisarz odpo­czy­wa, o porów­na­niu do Cobe­na i tajem­ni­czym Gac­ku, autor opo­wie­dział Niestatystycznemu.

Aga­ta Sosnow­ska: W roz­mo­wie mię­dzy Agniesz­ką a Toma­szem pada filo­zo­ficz­ne pyta­nie „Widzia­łaś kie­dyś kogoś ewi­dent­nie szczę­śli­we­go. Tak szczę­śli­we­go, żeby przy­znał to bez sekun­dy reflek­sji?”. Pan widział?

Marek Ste­lar: Mógł­bym powie­dzieć, że widzę codzien­nie kogoś takie­go, kie­dy myję zęby, czy się golę. Ale kie­dy zasta­no­wi­łem się nad tym cał­kiem poważ­nie i jesz­cze głę­biej niż zwy­kle, dostrze­gam w sobie tę reflek­sję. Trwa o wie­le mniej niż sekun­dę, więc nie jest to coś, co mnie uwie­ra zbyt mocno.
Uwa­żam się za ewi­dent­nie szczę­śli­we­go, jest jed­nak we mnie ta typo­wo ludz­ka cecha: chciał­bym wię­cej. Nie pozwa­lam sobie jed­nak na to, żeby to pra­gnie­nie nade mną zapa­no­wa­ło, bo po pierw­sze mam tyle, że grze­chem było­by narze­kać, a po dru­gie: tak napraw­dę nicze­go wię­cej po pro­stu nie potrze­bu­ję. Cie­szę się tym, co mam i jest mi z tym dobrze.

Aga­ta Sosnow­ska: „Bli­zny” to chy­ba pierw­sza powieść z wąt­kiem koro­na­wi­ru­sa, choć ten wpro­wa­dzo­ny jest dosyć sub­tel­nie, gdzieś z boku. Nie domi­nu­je całej akcji, ale pozwa­la podej­rzeć życie codzien­ne i dyle­ma­ty w środ­ku pan­de­mii. Nie kusi­ło Pana, żeby wątek wiru­sa roz­wi­nąć bardziej?

Marek Ste­lar: Nie! To był­by strzał nawet nie tyle w sto­pę, co wręcz samo­bój­czy. Przede wszyst­kim „Bli­zny” to kry­mi­nał, a nie thril­ler medycz­ny, więc kon­wen­cja nie ta. Tak jak Pani wspo­mnia­ła, wątek pan­de­mii jest sub­tel­ny i dba­łem o to, żeby taki pozo­stał przez całą powieść. Wyko­rzy­sta­łem go w fabu­le na tyle, by sta­no­wił wyłącz­nie tło: nie­oczy­ta­ne jesz­cze w lite­ra­tu­rze kry­mi­nal­nej, a co za tym idzie dość atrak­cyj­ne z punk­tu widze­nia czytelnika.
Zabaw­ne, bo podob­ne pyta­nia pada­ły z oka­zji „Blizn” już kil­ka­krot­nie, ale jak gdy­by w dru­gą stro­nę: czy nie bałem się, że już na wstę­pie zra­żę do powie­ści czy­tel­ni­ków zmę­czo­nych pan­de­mią. Bałem się i stąd ta sub­tel­ność w podej­ściu do tema­tu. Jestem zwo­len­ni­kiem zło­te­go środka.

Aga­ta Sosnow­ska: Agniesz­ka jest wid­mem prze­szło­ści, ta zresz­tą wra­ca w powie­ści w nie­chcia­ny i przy­kry spo­sób. Są ludzie, któ­rzy uwa­ża­ją, że zde­rze­nie z prze­szło­ścią jest zwy­kłą oko­licz­no­ścią życia, są tacy, któ­rych wizja tego napa­wa lękiem. Do któ­rej gru­py zali­czył­by Pan siebie?

Marek Ste­lar: Zde­cy­do­wa­nie do pierw­szej, choć moim zda­niem pierw­sze nie wyklu­cza dru­gie­go. Jasne, że kon­fron­ta­cja z prze­szło­ścią bywa cza­sem cięż­kim prze­ży­ciem, pyta­nie brzmi: czy sami jeste­śmy win­ni takie­go prze­bie­gu tej kon­fron­ta­cji i na nią zasłu­ży­li­śmy, czy jest to fak­tycz­nie wyłącz­nie kwe­stia przy­pad­ku? Lepiej żyć tak, żeby w przy­szło­ści nie musieć się nicze­go wsty­dzić, ale nie będę oczy­wi­ście pierw­szy rzu­cał kamieniem.
A jeśli cho­dzi o te oko­licz­no­ści życia, któ­re okre­ślił­bym po pro­stu PRZYPADKIEM (spe­cjal­nie pod­kre­ślam): nie wie­rzę w prze­zna­cze­nie, pecha, szczę­ście. Wie­le rze­czy, któ­re wyda­rza­ją się w naszym życiu jest kon­se­kwen­cją jakichś dzia­łań, jed­nak mimo to nie­mal wszyst­ko w życiu jest wła­śnie przy­pad­kiem, tak uwa­żam. I to chy­ba czy­ni je tak zaska­ku­ją­cym i nie­zwy­kłym. Stąd cytat z Księ­gi Kohe­le­ta na począt­ku „Blizn”. W mojej histo­rii rów­nież było go spo­ro, prawda?

Aga­ta Sosnow­ska: Zde­cy­do­wa­nie tak! A jak to się sta­ło, że archi­tekt morduje?

Marek Ste­lar: To dobre pyta­nie… Pocie­sza­ją mnie dwie rze­czy: że nie jestem jedy­ny i że robię to tyl­ko na papie­rze. Gene­ral­nie pisa­nie wzię­ło się stąd, że prze­sta­ło mi wystar­czać czy­ta­nie. A ponie­waż całe życie czy­ta­łem przede wszyst­kim lite­ra­tu­rę kry­mi­nal­ną, takąż zaczą­łem pisać. I nadzi­wić się teraz nie mogę, że to takie pro­ste! A wykształ­ce­nie jest tu spra­wą chy­ba dru­go­rzęd­ną. To pyta­nie moż­na rów­nież odwró­cić: archi­tekt mor­du­je, czy mor­der­ca projektuje?

Aga­ta Sosnow­ska: Oby nie ta dru­ga opcja! Na zdję­ciu z cam­pin­gu pisze Pan pochy­lo­ny nad niskim sto­li­kiem w pozy­cji, od któ­rej wido­ku boli krę­go­słup. Ktoś z czy­tel­ni­ków zasu­ge­ro­wał, że na cam­pin­gu powin­no się odpo­czy­wać. Czy pisarz odpo­czy­wa, czy raczej trwa w pro­ce­sie, nie­za­leż­nie od wil­got­ne­go powie­trza, któ­re mogło­by znisz­czyć laptopa?

Marek Ste­lar: Pisa­nie to pro­ces nie­prze­rwa­ny, przy­naj­mniej w moim przy­pad­ku. To tak istot­ny ele­ment moje­go życia, że ma wpływ na pozo­sta­łe jego aspek­ty. Nawet gdy nie sie­dzę przed kom­pu­te­rem, też piszę, tyl­ko w gło­wie. Robię to pod­czas wszyst­kich czyn­no­ści nie wyma­ga­ją­cych jakie­goś więk­sze­go sku­pie­nia: spa­ce­ru z psem, prysz­ni­ca, jedze­nia i nie­ste­ty jaz­dy samo­cho­dem, co nie­wąt­pli­wie jest nagan­ne, ale nie mogę się powstrzymać.
Poza tym pisa­nie para­dok­sal­nie jest dla mnie odpo­czyn­kiem. Para­dok­sal­nie dla­te­go, bo mimo wszyst­ko jest to dość wyczer­pu­ją­ce psy­chicz­nie zaję­cie (i cza­sem boli ten cho­ler­ny krę­go­słup), jed­nak jeśli robi­my coś z pasją i kocha­my to robić, to w życiu nie przy­zna­my się przed sobą, że nas to męczy. Ja też się nie przy­znam. Bar­dziej męczę się leżąc bez­pro­duk­tyw­nie na pla­ży. I tego się będę trzymał.

Aga­ta Sosnow­ska: Powie­dział Pan, że Gacek jest w Szcze­ci­nie bar­dziej zna­ny, niż Ste­lar. Opo­wie nam Pan, kim jest to tajem­ni­cze stwo­rze­nie i jak się poznaliście?

Marek Ste­lar: Gacek to lokal­ny, szcze­ciń­ski cele­bry­ta, zamiesz­ka­ły na uli­cy Kaszub­skiej. Nie: przy, tyl­ko wła­śnie: na. To bez­pań­skie, choć oto­czo­ne opie­ką oko­licz­nych miesz­kań­ców uty­te do roz­mia­rów spo­re­go psa koci­sko, wałę­sa­ją­ce się po tej uli­cy, śpią­ce gdzie popad­nie mimo posia­da­nia wła­snej, ocie­pla­nej budy i gene­ral­nie pre­zen­tu­ją­ce dość swo­bod­ny moż­na by rzec sto­su­nek do ludzi i innych zwie­rząt. Jed­nym sło­wem ma wywa­lo­ne na wszyst­ko, niczym się nie przej­mu­je: po pro­stu jest.

Prze­czy­ta­łem kie­dyś o Gac­ku w lokal­nej gaze­cie i jakiś czas temu nie­spo­dzie­wa­nie wpa­dli­śmy na sie­bie, czy też raczej ja na nie­go. Spał w cie­niu samo­cho­du na tro­tu­arze; pomi­zia­ny za uchem raczył leni­wie otwo­rzyć jed­no oko, na wię­cej chy­ba nie zasłu­ży­łem, ale sza­nu­ję to. Gacek jest bez wąt­pie­nia wyjąt­ko­wym kotem, nawet jak na kocie standardy.

Aga­ta Sosnow­ska: Wpraw­ne oko czy­tel­ni­ka kry­mi­na­łów może odna­leźć spo­ro ana­lo­gii mię­dzy „Bli­zna­mi” a seria­lo­wą adap­ta­cją „W głę­bi lasu” Cobe­na. Mamy powrót do lat 90., tro­chę sen­ty­men­tal­ny, bar­dzo strasz­ny. Inspi­ro­wał się Pan net­fli­xow­skim hitem?

Marek Ste­lar: Taak, wie­dzia­łem, że to kie­dyś wyj­dzie… Żar­tu­ję, choć oczy­wi­ście jest w tym pyta­niu tro­chę racji. Już tłu­ma­czę. Po pierw­sze, nie mam Net­fli­xa ani nicze­go podob­ne­go: gdy­bym miał, to nie miał­bym cza­su na pisa­nie, ani na życie, bo wsiąkł­bym w to bez resz­ty, wiem to na pewno.
Po dru­gie: „W głę­bi lasu” czy­ta­łem kil­ka­na­ście lat temu, bo wbrew pozo­rom nie jest to nowość, pierw­sze pol­skie wyda­nie uka­za­ło się w roku bodaj dwa tysią­ce ósmym. Cobe­na czy­ty­wa­łem te kil­ka­na­ście lat temu pasja­mi, przy­zna­ję: miał fan­ta­stycz­ne pomy­sły i pisał fan­ta­stycz­ne histo­rie, ope­ru­jąc przy tym nie­złym języ­kiem. Potem prze­sta­łem czy­tać, bo w jego książ­kach przy tej samej obję­to­ści nie­po­ko­ją­co zwięk­szy­ła się wiel­kość czcion­ki i inter­li­nia, a pomy­sły stra­ci­ły daw­ną świe­żość. Oczy­wi­ście nie ujmu­ję mu nicze­go, to wyłącz­nie moje odczu­cie, jed­nak od jakichś dzie­się­ciu lat nie prze­czy­ta­łem żad­nej wię­cej pozy­cji tego autora.
„W głę­bi lasu” nie zapi­sa­ły się jakoś szcze­gól­nie w mojej pamię­ci, a przy­naj­mniej świa­do­mie. I pro­szę sobie wyobra­zić moje zdzi­wie­nie (dobra, powiedz­my, że to było zdzi­wie­nie), kie­dy pew­ne­go dnia („Bli­zny” były już na ukoń­cze­niu, a przy­naj­mniej w dużym zaawan­so­wa­niu) otwie­ram gaze­tę tele­wi­zyj­ną i czy­tam o pre­mie­rze pol­skie­go seria­lu opar­te­go na książ­ce Cobe­na. Czy­tam, czy­tam i nie wie­rzę. Poli­cjant, pro­ku­ra­tor, daw­na kla­sa, wyciecz­ka do lasu i inne szcze­gó­ły, nawet rok się zga­dza. Oczy­wi­ście sce­na­riusz seria­lu też jest adap­ta­cją, w któ­rej uwzględ­nio­no nasze realia i nie­co róż­ni się od pierwowzoru.
Tak się skła­da, że w 1994 moja kla­sa lice­al­na poje­cha­ła na wyciecz­kę do Zło­cień­ca (te rejo­ny sły­ną z pięk­nych lasów). Nie byłem na niej, nie mam poję­cia co moje kole­żeń­stwo robi­ło tam przez te trzy dni, ale wła­śnie to, w połą­cze­niu z wła­sny­mi wspo­mnie­nia­mi z woj­ska było ziar­nem, z któ­re­go wykieł­ko­wa­ły „Bli­zny”.
Nigdy nie ukry­wa­łem, że posłu­gu­ję się kli­sza­mi i być może ogra­ny­mi sche­ma­ta­mi. Robię to ja, robi to Coben i inni, a wszy­scy prze­twa­rza­my je na swój wła­sny spo­sób. Mam nadzie­ję, że mimo wszyst­ko stwo­rzy­łem z tych klisz moc­ną, solid­ną histo­rię, któ­ra spodo­ba się czy­tel­ni­kom. I to jest wła­śnie to, o czym mówi­łem wcze­śniej: przy­pa­dek. Zaska­ku­ją­cy i nie­zwy­kły. To wła­śnie życie. Mógł­bym zacy­to­wać For­re­sta Gum­pa, jego tekst o pudeł­ku cze­ko­la­dek: wyglą­da na to, że „W głę­bi lasu” i „Bli­zny” mają po pro­stu nadzie­nie o podob­nym smaku.

Dzię­ku­ję pięk­nie za rozmowę!

Roz­ma­wia­ła Aga­ta Sosnowska

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy