„Filip i hydra” to bez wątpienia jedna z mocniejszych książek tego roku. Na tyle mocna, że ciężko przeczytać ją jednym ciągiem i na tyle przerażająca, że po kilkudziesięciu stronach człowiek od razu musi przytulić swoje dziecko – i to prawdziwe, śpiące w pokoju obok, i to wewnętrzne. Patryk Fijałkowski, autor powieści o hydrze, która jest wspomnieniem pełnego niepokojów i przemocy dzieciństwa opowiada nam dziś, jak pisze się książkę opartą na tak druzgocących doświadczeniach.
Zuzanna Pęksa: To smutny zbieg okoliczności – o Pana powieści „Filip i hydra”, która mówi o przemocy domowej rozmawiamy akurat wtedy, gdy nastąpił znaczący skok tego zjawiska z powodu pandemii COVID-19 i izolacji. Skąd u Pana wybór aż tak ciężkiego, bardzo często pomijanego tematu?
Patryk Fijałkowski: Sam pochodzę z domu, w którym przemoc domowa była na porządku dziennym. W myśl starej zasady „pisz o tym, co znasz” postanowiłem opowiedzieć o emocjach, jakie odczuwałem w dzieciństwie, przywołać sceny i wątki, na których się wychowywałem. Z początku podchodziłem do tego czysto użytkowo – skoro mam taki materiał w głowie, to czemu go nie wykorzystać? Podobała mi się też wizja archiwizacji własnej przeszłości, symbolicznej ostatniej kropki. Dopiero z czasem okazało się, że być może nie jestem z tymi traumami pogodzony tak, jak mi się wydawało. Że być może pod przykrywką tworzenia powieści sam sobie potrzebowałem napisać kilka rzeczy.
Z.P.: W historii Filipa i jego matki uderza mnie przede wszystkim brak reakcji otoczenia. Matka kobiety i jej brat chcą jej pomóc, ale sąsiedzi są jakby głusi. Opisał Pan dokładnie, jak to wygląda w rzeczywistości. Wzywałam kiedyś policję do awantury domowej i usłyszałam „oni będą się mścić na pani”. Ludzie już tak mają, że wolą nie reagować, gdy mowa o odpowiedzialności zbiorowej. Czy w życiu prywatnym często spotyka się Pan z taką znieczulicą?
P.F.: Na pewno często spotykałem się z nią w dzieciństwie. Sąsiedzi raczej woleli nie mieszać się w nasze dramaty rodzinne, nawet gdy te przyjmowały paskudną postać. Nigdy jednak nie miałem im tego za złe. Rozumiem ten brak reakcji. Rozumiem strach przed działaniem i ekwilibrystykę mózgu, który podejmie się każdego wysiłku byle tylko uśpić empatię, przetłumaczyć, że działanie nie ma sensu i dzięki temu zachować bezpieczeństwo. Nie jest to dobre, ale jest to zrozumiałe.
Jedną z rzeczy, jakie mnie zdziwiły po premierze „Filipa i hydry”, jest fakt, że czytelnicy zwracają taką uwagę na ten, skądinąd niewielki, fragment o obojętności sąsiadów. Że ich to – jak sama Pani powiedziała – uderza. To budująca reakcja. Sam, opisując ten wątek, nie zdawałem sobie sprawy, jaki jest ważny z perspektywy społecznej. Wydaje mi się, że zbyt mocno siedziałem w perspektywie tego małego chłopca, któremu wydawało się, że nikogo nie obchodzi i sam sobie powinien poradzić. Że być może nigdy tej perspektywy nie zmieniłem.
Życie szczędziło mi też tego typu patologii z zewnątrz. Czasami spinam się, słysząc w bloku hałas – wytężam słuch, bojąc się, że to nie śmiech czy krzyk radości, ale czyjś wrzask bólu. Strach tyczy się nie tylko tej hipotetycznej ofiary z mieszkania obok, ale też mojej potencjalnej reakcji. Czy będę miał w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby zainterweniować? Mówię sobie, że na pewno tak, że skoro sam przeżyłem to, co przeżyłem, to postąpiłbym słusznie w podobnej sytuacji, ale nie mogę mieć stuprocentowej pewności. Dlatego tym bardziej podziwiam wszystkich, którzy reagują i pomagają w podobnych sytuacjach.
Z.P.: Mam wrażenie, że mama Filipa oczywiście naraża go na najgorsze przeżycia, bo jest ofiarą i nie umie wyzwolić się z przemocowego związku, ale jednocześnie sama z siebie też naraża go na wiele stresu. Pije, ma kochanków, co Filip niestety widzi, daje mu nieświeże jedzenie, nie poświęca uwagi, nie chce iść do pracy. Czy świadomie tak zarysował Pan jej postać, by nie była idealna?
P.F.: Tak, zależało mi, żeby sytuacja w domu nie była zero-jedynkowa. Nie chciałem opisywać oczywistej dynamiki, w której oprawca to ten zły, a ofiara to ta dobra, niewinna. Mama Filipa w żadnym wypadku nie jest idealna, wiele rzeczy robi źle. Jest osobą z własnym bolesnym bagażem, która nie potrafi się zaopiekować dzieckiem, bo nigdy nie zaopiekowała się sobą. Rzuca to też pewne światło na rozpaczliwą sytuację, w jakiej się znajduje, podsuwa tropy odnośnie drogi, która ją do tego punktu w życiu doprowadziła.
Jednocześnie jej charakter ma podkreślać jeszcze jeden ważny fakt – że nieważne czego by nie robiła, nigdy nie zasługiwała na takie traktowanie ze strony męża. Można być ideałem, można być podziurawionym przez życie człowiekiem z workiem pełnym grzechów, ale absolutnie nikt nie zasługuje na bycie poniżanym, bycie bitym, kopanym i opluwanym. Ojciec Filipa wykorzystuje zachowanie żony jako usprawiedliwienie. Dla niego to okazja, by wręcz stawiać siebie w roli ofiary. „Każdy kij ma dwa końce, każdy medal ma dwie strony”, powtarza jak mantrę. Nie. Jest tylko jeden koniec kija, ten, którym bił bezbronnego człowieka, i tylko jedna strona medalu; ta, na której wyryto jego skurwysyństwo.
Z.P.: W książce pojawia się wyciągający do Filipa rękę Tomasz. Ile w tej postaci Pana?
P.F.: Niewiele. Tomasz na pewno wypowiada kwestie, które sam chętnie powiedziałbym Filipowi – przede wszystkim tę o udaniu się do psychologa – ale poza tym nie opierałem go w żaden sposób na sobie ani nikim z mojego otoczenia.
Prawda jest taka, że najwięcej mnie jest w Filipie. Zwykłem mówić, że Filip to „taka wersja mnie, która sobie nie poradziła”, dopóki długo po skończeniu powieści nie uświadomiłem sobie, że byłem zbyt pewny siebie. Sam bowiem wcale sobie nie poradziłem z wszystkim, co mnie spotkało. Oberwałem jednak w inny sposób niż Filip, mniej dotkliwy, głównie dzięki pomocy kochających babci i wujka. W powieści Filip też ma babcię i wujka, ale tam z różnych powodów nie otrzymuje od nich odpowiedniego wsparcia. To pewnego rodzaju rozstaj, na którym Filip i ja ruszamy w różnych kierunkach, a nasze traumy przyjmują inne kształty. U Filipa jest to przede wszystkim brak poczucia własnej wartości, głębokie przekonanie, że nikt go nie chce. Tego, dzięki miłości bliskich, na szczęście nie zaznałem.
Z.P.: Pięknie opisał Pan lęki z przeszłości, które wciąż kroczą za bohaterem w postaci hydry. To bardzo ciekawy, inny niż zwykle pomysł. Brzmi trochę ja z tradycji kultury, trochę jak z gry. Co Pana do niego zainspirowało?
P.F.: Zaczęło się od frazy, którą wymyśliłem w trakcie prac nad pewną piosenką – „gilotyną z powiek odetnę głowę, lecz to wspomnienie jak hydra wykształci trzy nowe”. Podobała mi się, miała w sobie pewien wdzięk i prostotę. Ruszyłem tym tropem i napisałem cały tekst, w którym podmiot liryczny rapuje o surrealistycznej relacji z niedającą mu spokoju hydrą będącą, oczywiście, metaforą jego traum. Jako dziecko jarałem się mitologią grecką i wzdychałem tęsknie do disneyowskego „Herkulesa”, którego mimo życzeń nigdy nie dostałem na VHS-ie, stąd chyba akurat ta hydra, a nie, nie wiem… smok. Jest też coś przerażającego w jej odrastających głowach. Łatwo poczuć wobec tego bezradność.
„Hydra” była więc z początku piosenką, którą graliśmy z zespołem, szybko jednak w ramach idei zero waste wykorzystałem ten pomysł również w książce. Lubię poruszać obyczajowe wątki i doprawiać je pewną dozą niesamowitości. W „Śniegu widmo”, mojej pierwszej książce, ta niesamowitość przyjęła postać bardzo rozbudowanego wątku urban fantasy, który zakładał istnienie innych światów, gdzie istnieje lek na alkoholizm. W przypadku „Filipa i hydry” chciałem stonować trochę aspekt fantasy i jednocześnie pójść w coś bardziej dziwacznego.
Hydra rzucająca koszami na śmieci i zjadająca wróbelki z trzepaków, balansująca na granicy topornej metafory i realnego zagrożenia, wydawała mi się odpowiednia. Fascynował mnie kontrast między boleśnie brutalnym i przyziemnym dzieciństwem Filipa a kuriozalnymi zmaganiami dorosłego już Filipa z bestią. Filip w młodości nigdy nie miał przestrzeni, żeby po prostu być dzieckiem. W rezultacie ten teraźniejszy wątek, ze swoimi rozbuchanymi sekwencjami akcji i gonitwami jak z kreskówki, czasami może wydawać się w pewien sposób bardziej „dziecinny” niż przeszłość; zupełnie jakby deficyt dziecięcej beztroski w wykrzywiony sposób objawiał się w dorosłości. Dla mnie to ponura paralela.
Nie cierpię też podziałów na kulturę wysoką i niską, stygmatyzowania jakichś tekstów kultury ze względu na ich tematykę. Dlatego chcę mieszać gatunki, tony, techniki. Popkultura oferuje tyle intrygujących rekwizytów, że aż szkoda z nich nie korzystać. Odpowiednio użyte mogą bardzo skutecznie wzmocnić przekaz płynący z obyczajowych wątków, ułatwić powiedzenie czegoś istotnego. Jednocześnie, rzecz jasna, potrafią być źródłem dobrej rozrywki i to też jest fajne. I ważne. Bardzo dobrze bawiłem się, opisując wszystkie wymyślne starcia Filipa z hydrą i mam nadzieję, że czytelnicy też znajdą w nich ten zastrzyk popcornowej energii rodem z oglądania kinowych blockbusterów.
Z.P.: Nie ukrywam, że „Filipa i hydrę” kilka razy musiałam odłożyć. Nie dlatego, że to zła literatura, wręcz przeciwnie, ale ciężko się patrzy na takie cierpienie dziecka. A jak było z pisaniem? Też musiało ono być podzielone „na raty”?
P.F.: Tworzenie książki było podzielone na dwie duże raty, ale z prozaicznych powodów. Podczas pisania zupełnie nie przeżywałem tego, co się dzieje w powieści. Podchodziłem do tego stuprocentowo analitycznie. Zagłębiałem się we wspomnieniach, które wydawały mi się już dawno okiełznane, i tworzyłem fikcję. Ludzie słysząc o czym piszę, często mówili coś o terapeutycznych właściwościach takiego pisania, ale w ogóle się z tym nie utożsamiałem. Jakie terapeutyczne? Przecież ja już dawno wszystko przepracowałem. Teraz to tylko spisuję, kompletnie na chłodno. Jestem przecież bardzo silny.
Dopiero długo po napisaniu ostatniego zdania, w trakcie podjętej w końcu terapii, uświadomiłem sobie, jak bardzo się myliłem. Cały czas pisałem o człowieku, który dawno temu, aby przetrwać, odciął się od swoich emocji, a sam byłem takim właśnie odciętym od własnych emocji człowiekiem. Mój mózg wrobił mnie w terapeutyczne pisanie, tuszując je fikcyjnym bohaterem.
Myślę, że nadal jestem w dużej mierze odcięty. Czytając najbardziej autobiograficzne fragmenty tej powieści nie czuję bólu, który powinienem choć trochę czuć. Rozum wie, że to wszystko jest bolesne i przykre, ale serce tego nie przyjmuje. Serce, aby przetrwać, wytłumiło te wspomnienia dawno temu. Chciałbym kiedyś zapłakać nad małym Filipem.
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!