Jest niezwykle skromnym człowiekiem. Honorarium za książki przeznaczył na cele charytatywne. Pisze scenariusze do topowych polskich seriali. Postanowił wszystkich zaskoczyć i napisał kryminał, który jest wybuchową mieszanką thrillera i romansu. Przeczytajcie jak do tego doszło? Rozmawiamy z Wojciechem Nerkowskim, autor „Przecięcia”, które od 5 czerwca gości w księgarniach.
Czujesz się lepiej pisząc scenariusze czy jednak wolisz wniknąć w świat swoich powieści?
Już od kilku lat szukam odpowiedzi na to pytanie, ale tego nie da się porównać. Autor powieści operuje słowem, a scenariusza – obrazem. W książce narrator może jednym zdaniem poinformować czytelnika, że „bohater od roku planował zamordować sąsiada z góry i uciec z jego żoną”. Natomiast w filmie trzeba się nieźle wysilić, by pokazać, że trwało to aż rok i w dodatku bohatera coś łączy z tą sąsiadką. A że ona jest z góry, a nie z dołu, to już trzeba by dogadać się z location managerem, żeby znalazł odpowiedni obiekt zdjęciowy. W tym aspekcie scenariusz polega bardziej na kombinowaniu niż pisaniu, czasami mózg pracuje na granicy przegrzania. Natomiast powieść to ciężka, benedyktyńska praca, wielogodzinne stukanie w klawisze, aż dobije się do „pół miliona znaków ze spacjami”. Ale cenię sobie pracę nad słowem, która jest bardziej abstrakcyjna, a przez to… precyzyjna. W filmie trochę idzie się na żywioł i dużo zależy od czynnika ludzkiego – pracy reżysera i aktorów, którzy zawsze wypaczają wizję scenarzysty.
Czy praca w zawodzie scenarzysty przeszkadza czy pomaga w pisaniu książek? W literaturze można przecież sobie na wszystko pozwolić, a nad scenariuszem zawsze znajdzie się jakiś cenzor…
Rzeczywiście ciężko się przestawić, ale z drugiej strony nie chciałbym, żeby moje książki zdobyły rozgłos ze względu na wyjątkową brutalność czy pornografię. Dużo ważniejsza jest dla mnie swoboda budżetowa, jaką cieszy się powieściopisarz. Mój pierwszy szef, Scott Taylor, żartował, że programy do pisania scenariuszy powinny podkreślać na czerwono takie słowa jak „stadion”, „helikopter” czy „lotnisko”. Każdy film, nawet wysokobudżetowa hollywoodzka produkcja, stara się oszczędzać. A w książce hulaj dusza, diabła nie ma, wszystko, co wymyśli autor, jest za darmo… Natomiast bycie scenarzystą niewątpliwie pomaga w pisaniu dialogów. Aktorzy wypowiadają na głos kwestie, więc cały czas dostaje się informację zwrotną, co wypadło dobrze, a co sztucznie. Dzięki temu po jakimś czasie pisze się już naturalnie brzmiące dialogi, a nie „papierowe”.
Najbardziej pożądany „przedmiot” za którym trwa walka na śmierć i życie, jest mocno związany z literaturą. Skąd pomysł na nigdy niepublikowany rękopis noblistki?
Chciałem złożyć hołd właśnie literaturze, a także mojej ulubionej poetce Wisławie Szymborskiej. Poza tym wszystko inne już było, a zależało mi na tym, żeby nie powielać schematów. W filmie „Piękny obiekt pożądania” z Andie MacDowell i Johnem Malkovichem jest rzeźba Henry’ego Moore’a, w „Vincim” Juliusza Machulskiego „Dama z gronostajem”. Myślę, że wszystkie znane obrazy były już skradzione w jakiejś książce. Przez moment zastanawiałem się, czy wziąć na warsztat manuskrypt Chopina, ale powieść dokładnie pod takim tytułem też została już napisana.
Wolisz straszyć czy bawić?
Zdecydowanie bawić, bo uważam, że rzeczywistość wokół nas jest już wystarczająco straszna i przygnębiająca. Ale chętnie sięgam po inne narzędzie charakterystyczne dla powieści sensacyjnych i thrillerów. Staram się budować napięcie i przeciągać je, tak żeby trochę podenerwować czytelników. Ale strach mimo wszystko pojawia się na kartach „Przecięcia”. Mam nadzieję, że czytelnicy na tyle polubią Kaśkę i Roberta, że będą się bać o ich los.
W „Przecięciu” akcja prowadzi czytelnika poza granice Polski. Do Wiednia i Rzymu. Czy kiedy ostatnio tam byłeś, już wiedziałeś, że niebawem w tamtejszych hotelach będą się rozgrywać kluczowe zwroty akcji w historii Kaśki i Roberta?
Przyłożyłem się do researchu, czyli mówiąc bardziej swojsko – do zbierania materiałów. Podczas pisania „Przecięcia” odbyłem podróż, która w powieści staje się udziałem bohaterów. Nocowałem w tych samych hotelach, byłem w Operze Wiedeńskiej i na Zamku Świętego Anioła w Rzymie, a nawet w więzieniu Rebibbia. Wszystkie miejsca i realia opisane w książce są autentyczne. Jedynie w sytuacjach, kiedy w powieści na przykład w hotelu dochodzi do strzelaniny, zmieniałem jego nazwę, żeby nie narazić się na zarzut odstraszania klientów.
Czy można by polecić tę książkę wszystkim tym, którzy stoją przed odwiecznym wyborem „którą jedną wziąć do walizki na wakacje”? Gwarantujesz bardziej rozrywkę czy jazdę bez trzymanki?
Zawsze można kupić większą walizkę i upchnąć kilka książek. A tak na serio – moją pasją jest mieszanie gatunków, czasami łączenie ognia z wodą. To trudne i trochę niebezpieczne, ale mam nadzieję, że udało mi się pogodzić w „Przecięciu” i wartką akcję, i wątki romansowe, i szczyptę humoru. Oczywiście, nie umieściłem w powieści wszystkiego, co mi wpadło w ręce, bo to byłby przepis na katastrofę. Smoków nie ma, gwarantuję. Mieczy też nie. Ale Książę jest, choć współczesny…
Będzie kontynuacja?
Liczę na to, że Kaśka i Robert zdobędą sympatię bohaterów. Bardzo się cieszę, że ich poznałem i po „Przecięciu” mam lekki niedosyt. Dlatego zacząłem już pracę nad kolejnym tomem opisującym ich przygody. Mam nadzieję, że ukaże się już w przyszłym roku. Na razie mogę zdradzić jedynie roboczy tytuł – „Romeo”.