Alek Rogoziński zaplanował sobie, że jego najnowsza książka będzie poważniejsza od poprzednich. Po jej lekturze już wiem, że mu się to nie udało i bardzo dobrze. „Śmierć w blasku fleszy” to kryminał, który trzyma w napięciu od początku do końca, a jednocześnie jest prześmieszny. O książce, która powstawała w pięknych okolicznościach przyrody, opowiedział mi sam jej autor.
Zuzanna Pęksa: Swoją najnowszą książkę „Śmierć w blasku fleszy” rozpoczyna Pan od dedykacji dla osób, które zainspirowały Pana do jej napisania. Czy może Pan nieco przybliżyć ten moment? To zawsze ciekawe dla czytelnika, jak rodzi się pomysł na książkę.
Alek Rogoziński: Tej książki… miało nie być. Serio. Wymyśliłem zupełnie inną fabułę i korzystając z faktu, że zmieniłem wydawcę, chciałem pokazać swoją nową, poważniejszą twarz. Poważniejszą. Coś à la „zamiast uśmiechu – groźna mina”. Okazało się jednak, że to, co wymyśliłem, nijak nie chce się napisać. Męczyłem się i męczyłem jak jakiś potępieniec, aż w końcu przyszło mi do głowy, że być może już się wypaliłem i pora poszukać innego zajęcia.
Pamiętam, że nawet otworzyłem portal z ofertami pracy. Niestety, ze swoimi wybitnymi kwalifikacjami, nadawałem się tylko do pomocy przy wykopkach, a nie mogę za ciężko pracować fizycznie, bo po latach siedzenia przy komputerze mam zwichrowany kręgosłup, który na sam widok słowa “wykopki” natychmiast chciał ode mnie uciec.
W końcu machnąłem ręką i pojechałem na wakacje. Na drugi kraniec kontynentu, a konkretnie na La Palmę, najdalej wysuniętą na zachód Wyspę Kanaryjską, z której chyba bliżej jest już do Brazylii niż do Polski. Wypoczywałem tam z moimi fantastycznymi przyjaciółkami, których opowieści zainspirowały mnie do stworzenia postaci Stefanii. I to od jej „narodzin” rozpoczęła się historia tej książki. Pierwszych pięć rozdziałów powstało właśnie na La Palmie. Pisałem wieczorami, na hotelowym balkonie, mając przed sobą ocean z migoczącymi w oddali światłami stolicy tej wyspy, Santa Cruz De La Palma. Romantyzm na całego. Cud, że wyszedł z tego kryminał, a nie romans…
Z.P.: „Śmierć w blasku fleszy” opowiada o pełnym intryg świecie mody. Jak i gdzie poznawał Pan jego meandry, by móc napisać kryminał, który jest autentyczny i prawdopodobny?
A.R.: Od ponad dwudziestu lat pracuję jako dziennikarz muzyczny i show-biznesowy. Byłem świadkiem organizacji tylu pokazów mody i innych branżowych imprez, że nie musiałem już robić jakiegoś dodatkowego researchu. Wystarczyło po prostu skorzystać z tego, co przez lata udało mi się zaobserwować za kulisami. To było spore ułatwienie przy pisaniu „Śmierci w blasku fleszy”.
Z.P.: Nazywany jest Pan Księciem Komedii Kryminalnej. Czy pamięta Pan, kto pierwszy użył tego określenia? No i najważniejsze – co Pan sądzi o takim tytule?
A.R.: To zabawne, ale dokładnie nie wiem, skąd się wziął ten tytuł. Wydaje mi się, że chyba pojawił się w recenzji jednej z moich pierwszych książek. I chyba najpierw był krótszy. Brzmiał po prostu “Książę Kryminału”. O ile dobrze pamiętam zdanie, od którego się wszystko zaczęło, brzmiało to mniej więcej „Skoro mamy już Króla, Remigiusza Mroza, to pora ogłosić, że pojawił się też Książę Kryminału”.
Zrobiłem z tego “Księcia Komedii Kryminalnej” i nagle okazało się, że wiele osób używa tego określenia. I że jest ono moim wyróżnikiem. A jak wiadomo, rozpoznawalność jest bardzo ważna dla każdego twórcy. Wiem też, że wiele osób, zwłaszcza moich koleżanek po fachu, ów “Książę” irytuje, choć w sumie nie wiem dlaczego. Zostało przecież jeszcze wiele stanowisk do obsadzenia na królewskim dworze. “Markiza Powieści Erotycznych” albo “Szambelan Thrillerów” brzmią całkiem w porządku, prawda?
Z.P.: Czemu wybrał Pan właśnie formułę komediową dla swoich powieści? Czy tak łatwiej pisze się o trudnych sprawach, jakimi są morderstwa i szukanie winnych?
A.R.: Odpowiedź jest prosta: wychowałem się na komediowo-kryminalnych powieściach Joanny Chmielewskiej. Po jej śmierci zaczęło mi brakować tego typu literatury, tym bardziej, że tak na dobrą sprawę ciekawe komedie kryminalne pisało zaledwie kilka osób na czele z duetem Agnieszka Szczepańska i Katarzyna Gacek, Olgą Rudnicką, Iwoną Banach czy Martą Obuch.
Kiedy postanowiłem napisać własną książkę, wybór gatunku wydawał mi się dość oczywisty, tym bardziej, że akurat na fali był wtedy jeden z moich ulubionych seriali, „Gotowe na wszystko”, też znakomicie łączący wątki kryminalne z humorystycznymi i obyczajowymi. Nie ukrywam, że nim też trochę się inspirowałem przy tworzeniu pierwszych książek.
Z.P.: Jedna z bohaterek książki, Pani Stefania, wzoruje się na słynnej Pannie Marple. A gdyby Pan miał wybrać swojego ulubionego bohatera książki lub serii kryminalnej, to kto by to był?
A.R.: Myślę, że bohater powieści Earle’a Stanelya Gardnera – adwokat Perry Mason. Gdy byłem nastolatkiem i czytałem o jego przygodach, to chciałem być typowym amerykańskim macho z kwadratową szczęką, w nieskazitelnie uszytym garniturze, szarym prochowcu i ze spluwą za paskiem.
Z.P.: Zakończenie Pana najnowszej książki pozwala nam mieć nadzieję, że to nie koniec tej historii. Czy może już pracuje Pan nad kolejnym tomem? Jeśli tak, czy może Pan uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, co wydarzy się tym razem?
A.R.: Owszem, pracuję, bo zżyłem się z bohaterami „Śmierci w blasku fleszy” i mam już kilka pomysłów na ich dalsze przygody, ale myślę, że zachowam na razie szczegóły dla siebie. Lubię zaskakiwać moich Czytelników!
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała Zuzanna Pęksa