Czy pisarz fantasy, któremu uznanie przyniósł m.in. cykl inkwizytorski, cykl o Alicji czy „Bestie i ludzie”, chciałby zobaczyć swojego bohatera na łamach komiksu? Jakie ma plany zawodowe, nad czym obecnie pracuje i czy szykuje jakąś niespodziankę dla czytelników? Zapraszamy do lektury.
Adrian Turzański: Gdzie i kiedy pojawił się pierwszy zarys świata inkwizytorów?
Jacek Piekara: W opowiadaniu „Sługa Boży” opublikowanym w latach 90. w miesięczniku „Magia i miecz”. Ale był to tekst, którego akcja jeszcze nie była umiejscowiona w alternatywnej Europie i w kontekście alternatywnego chrześcijaństwa. Można to opowiadanie nazwać prototypem 🙂
A.T.: Zakładałeś, że cykl – właściwie już niemałe uniwersum – aż tak się rozrośnie?
J.P.: Nie, oczywiście że nie. Byłem dziennikarzem, redaktorem, pracowałem w dużych wydawnictwach i wysokonakładowych magazynach. Pisanie beletrystyki traktowałem jako hobby. A tu nagle okazało się, że czytelnicy chcą poznawać snute przeze mnie opowieści i wywindowali mnie na pozycję autora bestsellerów. Uznałem, że warto zrezygnować z pracy korporacyjnej i przestawić się na uprawianie wolnego zawodu. Zaowocowało to między innymi tym, że wreszcie mogłem wynieść się z Warszawy, która doprowadzała mnie już do szału.
A.T.: A co skłoniło Cię, żeby akcję głównego wątku osadzić akurat w epoce renesansu?
J.P.: Lubię i znam okres antyku, a także średniowiecze i renesans (jestem w stanie również pisać fabuły z akcją umiejscowioną w Polsce XVII wieku, co zresztą zrobiłem w powieściach „Szubienicznik” i „Charakternik”), bo czytałem dużo naukowych i popularnonaukowych opracowań dotyczących tych czasów. Przemawia do mnie też klimat tych wieków, mentalność ówczesnych ludzi. Poza tym renesans to w naszej rzeczywistej historii czas najbardziej nasilonych działań przeciwko heretykom, kacerzom i czarownicom. Jeżeli bohaterem miał być inkwizytor, to renesans wręcz prosił się, aby uczynić z niego scenę działań. Przecież w roku 1484 papież wydał bullę „Summis desiderantes affectibus”, głoszącą potrzebę walki z czarami jako najpilniejsze zadanie chrześcijaństwa. W 1487 roku został z kolei opublikowany „Malleus Maleficarum”, traktat uchodzący za “podręcznik łowców czarownic”, a przez cały XVI wiek papieże wydawali kolejne bulle przeciwko czarownikom i czarownicom. No i w związku z tym szaleństwo procesów i stosów trwało w najlepsze. Zresztą trzeba wyraźnie powiedzieć, że katolikom w niczym nie ustępowali protestanci, którzy co prawda nie mieli Świętej Inkwizycji, ale w prześladowaniu czarownic radzili sobie doskonale bez niej.
A.T.: W założeniu Mordimer Madderdin miał być charakterem najczarniejszym z czarnych. Ale – sam przyznasz – coś poszło nie tak. Po niektórych jego czynach można dojść do wniosku, że to całkiem ludzki facet, z wszelkimi – czasem może nazbyt eskalowanymi – negatywnymi i pozytywnymi cechami. Jak myślisz, jak doszło do tego, że pierwotna wizja postaci gdzieś zboczyła i z – planowo – totalnego schwarzcharakteru stał się bohaterem, jakiego ostatecznie znamy?
J.P.: Wielokrotnie miałem okazję mówić o tym na spotkaniach autorskich, że bardzo trudno (a może nawet w ogóle jest to niemożliwe) stworzyć bohatera na wskroś negatywnego, który będzie pełnił pierwszoplanową rolę w całym cyklu. Po prostu twórcy mają skłonność do “oswajania potworów” im dłużej się nimi zajmują. Po drugie, bohater całkowicie negatywny jest też całkowicie przewidywalny, a bohater taki jak Mordimer Madderdin potrafi zaskoczyć nawet czytelników-weteranów, ponieważ postępuje tak, jak uznaje za stosowne, nieszczególnie przejmując się kodeksem prawnym czy etycznym stworzonym przez innych ludzi. Może postępować zgodnie z tymi kodeksami, a może postępować wbrew nim w zależności od tego, co uzna za lepsze dla niego samego. Wydaje mi się to znacznie ciekawsze zarówno od strony twórcy, jak i od strony czytelnika. Prosta jednoznaczność – czy to idąca w kierunku dobra, czy w kierunku zła – jest po prostu nudna.
A.T.: Sylwetek ze swych książek raczej na nikim nie wzorujesz?
J.P.: Nie, nie wzorowałem głównych bohaterów na żadnych postaciach literackich czy historycznych. Może za wyjątkiem Heinza Rittera, poety i człowieka teatru, któremu nadałem pewne cechy Szekspira. No i jeszcze, jeśli chodzi o wizerunek, to bliźniacy. Pierwszy i Drugi jawili mi się przed oczami jako Tweedleedee i Tweedleedum z powieści „Alicja w Krainie Czarów” (rysunki z pierwszego wydania). Jeśli natomiast mowa o bohaterach epizodycznych, to czasami otrzymują cechy prawdziwych ludzi.
Ale jeśli miałbym wymienić książkę, która wywarła na mnie największe wrażenie, i o której bardzo często myślę pisząc o świecie inkwizytorów, to jest to przeczytany przeze mnie setki razy „Rok 1984” Orwella.
A.T.: Wielu ciekawi wizja Polski z cyklu inkwizytorskiego – ta, w której jest królestwem trzech mórz. Uchylisz rąbka tajemnicy na jej temat czy raczej zalecasz cierpliwość aż do opublikowania konkretnych utworów?
J.P.: Królestwo Polskie na pewno kiedyś odwiedzimy razem z Mordimerem Madderdinem. Do tej pory czytelnicy mogli poznać jednego Polaka, wielkiego możnowładcę i królewskiego posła, który wynajął głównego bohatera (historia została opisana w zbiorze „Łowcy dusz”). Zastanawiam się nad tym, by przynajmniej jeden rozdział powieści „Czarna śmierć” rozgrywał się w Polsce.
A.T.: Drugi tom „Płomienia i krzyża” już w księgarniach, w wydawnictwie ponoć złożyłeś ukończony tom trzeci, a czwarty za rogiem bodaj 2019 roku… Czyżbyśmy wkrótce mieli doczekać się zwieńczenia głównego wątku w „Czarnej Śmierci” albo poznania samych początków w „Rzeźniku z Nazaretu”?
J.P.: Premiera trzeciego tomu „Płomienia i krzyża” jest zaplanowana na 6 lutego 2019. Tom czwarty powinien natomiast ukazać się w połowie listopada 2019. Pomiędzy tymi dwoma pozycjami pojawi się jeszcze, przyjemna mam nadzieję, niespodzianka. W lutym zostanie ujawnione, co nią będzie. I „Czarna śmierć” w związku z tym rzeczywiście jest coraz bliżej. Akcja „Płomienia i krzyża” zakończy się w tym samym miejscu, gdzie zakończyła się akcja „Łowców dusz”. I wtedy ruszymy już wspólnie w świat opanowany przez zarazę, rozdarty dodatkowo krwawą wojną domową. Ruszymy zarówno z Mordimerem Madderdinem, jak i z członkami Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium.
A.T.: Jak to będzie z midquelami i interquelami w uniwersum? Pojawiły się pogłoski, że takowe planujesz.
J.P.: Tu muszę poprosić, abyś poczekał na premierę trzeciego tomu „Płomienia i krzyża”. Wszystko wtedy stanie się jasne.
A.T.: Zapowiada się więc, że literacko plany wobec cyklu inkwizytorskiego są ambitne, a i gra planszowa, szykowana na ten rok, nastraja pozytywnie. Oprócz tego zamierzasz (może już pojawiły się jakieś propozycje?) starać się, aby Twoje sztandarowe dzieło zostało przeniesione na jeszcze inne media? Być może komiks, grę wideo albo fabularną?
J.P.: W następnej części wywiadu porozmawiamy o planowanej grze komputerowej, a teraz chciałem tylko powiedzieć, że bardzo się cieszę, iż kończą się właśnie prace nad grą planszową przygotowywaną przez znaną na naszym rynku firmę RedImp. Co do innych adaptacji, to oczywiście chętnie widziałbym komiks z moim bohaterem i w moim świecie, ale jak wiadomo rynek komiksowy w Polsce jest bardzo niszowy i bardzo trudny. Jeśli pojawiłyby się propozycje, to byłbym zadowolony, bo dla artysty to zawsze przeżycie, kiedy może zobaczyć w jaki sposób stworzony przez niego świat postrzega i jak modeluje oraz zmienia inny twórca.
A.T.: Jeżeli chodzi o gry wideo, ostatnio głośna stała się sprawa Andrzeja Sapkowskiego i CD Projekt RED. Zdradzisz, co sądzisz o całej tej sytuacji jako specjalista z branży?
J.P.: Gra „Wiedźmin” nie jest projektem Andrzeja Sapkowskiego. Jest to projekt artystyczny i biznesowy ludzi z CD Projekt, którzy tylko oparli w pewnym stopniu fabułę gier o jego twórczość. Sapkowski nie uczestniczył, bo nie chciał, w żadnym etapie powstawania tej gry, a środowisko graczy wręcz rozsierdził pogardliwym stosunkiem do całej branży gier komputerowych. W oczywisty sposób nie należy mu się nic poza tym, co już dostał, i co wynikało z kontraktów, zwłaszcza że i tak zarobił na „Wiedźminie” miliony. Przecież w USA jego książki kupowano tylko i wyłącznie z uwagi na ogromną popularność wcześniej wydanej gry.
A.T.: A jak – hipotetycznie – widzisz współpracę przy przeniesieniu Twoich utworów na gry komputerowe? Chciałbyś brać większy udział w tworzeniu tytułu? Jakoś go nadzorować, względnie konsultować? Może napisałbyś scenariusz, jak w przypadku „Księcia i Tchórza” z innym Twoim bohaterem, Arivaldem?
J.P.: Pytanie trafione w sedno, bo właśnie trwają negocjacje na temat stworzenia wysokobudżetowej gry opartej na wykreowanym przez mnie świecie oraz bohaterach. Jeśli dojdziemy do porozumienia, to będę uczestniczył w pracach nad programem nie tyle nawet, by forsować mój punkt widzenia, ale aby wspomóc produkcję zarówno od strony koncepcyjnej, artystycznej, jak i po prostu dlatego, że potrafię najwięcej na temat tego świata opowiedzieć. Z jakich elementów mojej pracy będzie korzystać zespół, to już sprawa producenta, ale będę zarówno uczestniczył, jak i obserwował produkcję od dnia rozpoczęcia prac aż po dzień publikacji…
A.T.: Nie da się ukryć, że całość – mowa o inkwizytorach – ma w sobie niemało kontrowersyjnych treści. Przyznaj, z kim miałeś przez cykl najbardziej na pieńku: z duchownymi, krytykami, a może nader pruderyjnymi czytelnikami?
J.P.: Co ciekawe, cykl nie wzbudził szczególnych protestów (może trochę na samym początku), a co zabawne mam czytelników również wśród księży i ludzi głęboko wierzących. Oni rozumieją, że bawię się pewną konwencją świata alternatywnego. Może więcej było uwag co do seksualności i przemocy, ale były to uwagi najczęściej zwyczajnie głupie. Na przykład jakiś recenzent zarzucił mi, że jedna z książek jest wypełniona seksem. A prawda była taka, że sceny seksualne (i to nieszczególnie ostre) zajmowały w niej raptem półtorej strony na stron czterysta całości. Co więc trzeba mieć w głowie, żeby właśnie TO wyłapać i uznać za główny motyw? Jeśli chodzi o przemoc, to była ona cechą charakterystyczną świata średniowiecza i renesansu. Każdy, kto czytał książki naukowe czy materiały źródłowe wie, że moje opisy są dużo łagodniejsze, niż rzeczywiste sytuacje mające miejsce w naszym świecie. Poza tym ja piszę o przemocy, ale staram się nią nie epatować. To jest jednak duża różnica.
A.T.: Podobno kiedyś napisałeś powieść przepełnioną motywami ze słowiańskich mitów. Co się z nią stało? Masz może zamiar w przyszłości do niej powrócić, jakoś zrekonstruować? Szczególnie, że Fabryka Słów wystartowała z serią Polskie Fantasy, do której tematycznie taki tekst świetnie by pasował.
J.P.: I tu jest problem. Napisałem powieść „Czas klątwy”, której akcja toczyła się we wczesnym, przedchrześcijańskim średniowieczu i występowały w niej demony i postaci magiczne znane z mitologii słowiańskiej. Przestudiowałem tysiące stron naukowych materiałów, by się do tej powieści dobrze przygotować. Miała ukazać się dwa razy i za każdym razem, tuż przed jej wydaniem, upadało wydawnictwo mające ją opublikować (naprawdę czas klątwy, co?). A potem gdzieś zgubiłem zarówno rękopis, jak i maszynopis (to były jeszcze czasy daleko przedkomputerowe). Bardzo nad tym faktem ubolewam, bo miesiące pracy i 300 stron maszynopisu poszły z dymem. Ale ponieważ “rękopisy nie płoną”, to może i ja kiedyś odnajdę jakiś zachomikowany egzemplarz tej powieści? Chętnie bym ją przeczytał, bo nie widziałem jej od 25 lat…
A.T.: Sprawa z „Szubienicznikiem” nie wyglądała do niedawna ciekawie. Choć wieści z Falkonu obudziły swoisty promyk nadziei. Czyżby Fabryka Słów miała przejąć serię, wznowić stare tomy i wydać długo wyczekiwany trzeci? No i czy w nim wreszcie poznamy rozwiązanie?
J.P.: Zobaczymy, kto będzie wydawcą „Szubienicznika”. Rzeczywiście, sprawa rozstrzygnie się dosłownie w ciągu najbliższych tygodni. Ukaże się wznowienie dwóch pierwszych tomów i, oczywiście, wieńczący całość tom trzeci.
A.T.: Jaka jest szansa na to, że podobna sytuacja spotka „Smoki Haldoru” albo „Zaklęte miasto”?
J.P.: To byłyby już w pewnym sensie ryzykowne projekty. Przypominanie czytelnikowi książek, które pisałem mając 20 lat (fakt, że wtedy miały sporą popularność i ukazywały się w wysokich nakładach) musi być obwarowane bardzo czytelnym zastrzeżeniem, że klient otrzymuje kawałek historii, a nie nowe dzieło. Czytelnicy muszą wiedzieć, co kupują, żeby nie było rozczarowań czy oskarżeń. Jeżeli mamy taki właśnie uczciwy układ, to ja jestem za. Bo przecież też nie chciałbym być dzisiaj oceniany za to, co pisałem 25 czy 30 lat temu, prawda? Ale jeśli uznamy to za podróż w przeszłość, której zasady będą jasne dla każdego, to można taki projekt zrealizować…
A.T.: Pozostaje jeszcze Arivald z Wybrzeża. Chyba na jednym tomie się nie skończy?
J.P.: Obawiam się, że tu będzie problem. Mam bardzo, bardzo dużo obowiązków na innych polach i na razie nie mogę dodać sobie kolejnego. Poza tym nacisk wydawcy i czytelników jest zdecydowany. Pisz inkwizytora, mówią. To oczywiście bardzo przyjemne, że rynek tak się domaga moich książek z tego cyklu, ale jest również druga strona medalu: mała tolerancja na inne tytuły. No może poza „Necrosis” i „Szubienicznikiem”, o których dalszy ciąg czytelnicy ciągle się dopominają.
A.T.: Ostatnie informacje pokazują, że obecnie większość sił będziesz angażował w uniwersum inkwizytorskie. Ale raczej zakładasz, że od czasu do czasu wypuścisz na rynek coś zupełnie nowego, jak choćby „Bestie i ludzie”?
J.P.: No i wracamy do mojej poprzedniej odpowiedzi. Tak, mam pomysły na kolejne opowiadania. Przynajmniej na tom „Monstra i ludzie”, który byłby oparty na podobnym schemacie konfrontacji człowieka i bestii. Ale pierwszeństwo ma cykl inkwizytorski. Z „Płomieniem i krzyżem” zostawiłem czytelników na 10 lat, więc teraz czuję się zobowiązany, by w roku 2019 mogli już cieszyć się czterema tomami tego cyklu. Nie będzie to takie skomplikowane, gdyż 6 lutego ukazuje się tom trzeci, więc zostaje praca nad tomem czwartym.
A.T.: Mało osób zdaje sobie sprawę, że oprócz pisania prozy i publicystyki, zajmowałeś się także reżyserią dubbingów czy prowadzeniem audycji radiowych. W obu przypadkach kluczową rolę odgrywa głos. Jak wygląda zatem praca, w której głównym medium jest dźwięk? Co należy rozwijać w głosie, na co zwracać uwagę, co przysparza największych problemów?
J.P.: Prowadziłem w Radiu WAWA programy na żywo, i na początku byłem beznadziejny. Sam nie mogłem siebie słuchać. Musiałem bardzo przepracować kwestię przetykania słów i zdań takim muczeniem “yyy”, “yyy”. To było naprawdę straszne! Ale dość szybko udało mi się ową wadę całkowicie wyeliminować. Pracę w radiu wspominam bardzo dobrze, miałem dwie godziny audycji w każdą niedzielę i trwało to ponad dwa lata. Najbardziej dramatycznym wydarzeniem było, jak w czasie audycji zadzwonił prezes Reszczyński, kazał mi odejść od mikrofonu i obsobaczył mnie tak strasznie, jak chyba nikt nigdy (nawiasem mówiąc raczej niesłusznie). Następnego dnia spotkaliśmy się na korytarzu i powiedział z serdecznym uśmiechem: „Jacek, proszę cię, nie rób tak więcej”.
A jeśli chodzi o dubbingi, reżyserowałem je, a nie podkładałem głos (kilka razy zdarzyło się, ale incydentalnie w całkowicie marginalnych rólkach). Natomiast miałem okazję pracować z takim aktorami, jak Fronczewski, Kowalewski, Żmijewski, Troński, Chotecka, Zborowski. Zobaczyłem wtedy różnicę między aktorami pierwszej ligi, a zwykłymi wyrobnikami aktorskimi, których również zatrudniała firma do grania mniejszych ról. To była przepaść. Naprawdę niezwykłe doświadczenie.
A.T.: A jeżeli chodzi o obecny tryb pracy nad prozą – jak on mniej więcej przebiega? Masz swoje przyzwyczajenia albo rygorystyczny harmonogram?
J.P.: Niestety, uprawianie wolnego zawodu niesie ze sobą również zagrożenia. I jeśli autor nie ma samodyscypliny, to łatwo wpaść w marazm i utonąć w lenistwie. Musiałem wprowadzić sobie twarde zasady dotyczące przestrzegania nie godzin pracy, ale ilości wykonanej pracy. Założyłem sobie nie tak znowu wymagający limit 10 tysięcy znaków dziennie. I tu ważne zastrzeżenie: ja nie muszę pisać na siłę, tylko po to, aby pisać i wypełnić narzucony limit. Mam naprawdę mnóstwo pomysłów i gotowych fabuł w głowie. Problem w tym, że czasami strasznie ciężko jest mi zabrać się do technicznej pracy, jaką jest zapisywanie tych koncepcji. Bo jeżeli wszystko wiem, niemal co do słowa, co napiszę, gdyż ułożyłem tekst wcześniej w głowie, to przepisywanie tego sprawia mi już taką sobie przyjemność. Ale trzeba, bo przecież czytelnicy nie będą czytać książek z mojej głowy, prawda?
A.T.: Od kilku lat coraz rzadziej pojawiasz się na konwentach. Jaka jest tego przyczyna? Być może życie rodzinne? Albo chwilowe zmęczenie środowiskiem czy okolicznościami?
J.P.: Mamy z moją partnerką dziecko w wieku wczesnoszkolnym, dwa psy i dwa koty, mieszkamy w domu u podnóża gór. Wyrwanie się na konwent nie jest takie proste jak kiedyś, kiedy wystarczyło wsiąść w Warszawie w pociąg lub w samochód. Teraz wyjazd wymaga logistycznych przygotowań. Ale ostatnio byliśmy na Falkonie i mój synek był zachwycony przede wszystkim licznymi cosplayerami (à propos: serdecznie pozdrawiam chłopaków, którzy fantastycznie przebrali się za inkwizytorów!). I sklepami pełnymi gadżetów.
A.T.: Na koniec chciałbym Cię podpytać o to, czy nie tęsknisz za czynnym udziałem w świecie gier? Prasa branżowa może i nie odzyska dawnego rynku, ale i tak ma się nieźle. Oprócz „CD-Action”, są m.in. „PSX Extreme” i „Pixel”, z kolei w telewizji startuje pierwszy w pełni poświęcony tym zagadnieniom program, Polsat Games.
J.P.: Chyba nie miałbym już serca, by tak aktywnie recenzować gry, jak kiedyś. Nie odrzucam tego świata, mam sporo gier na komputerze, mam też kilka ulubionych gier na smartfonie, ale nie elektryzują mnie wiadomości dochodzące z tej branży.
Natomiast mam nadzieję, że będę mógł aktywnie zająć się uczestnictwem w przełożeniu świata inkwizytorów na język gry komputerowej i tam wykorzystam swoje wieloletnie doświadczenie. Być może przyda się to, że spędziłem tysiące godzin nad grami role-play i po prostu dobrze znam ich wady i zalety oraz reguły nimi rządzące.
A.T.: Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Adrian Turzański