Marek Harny z wykształcenia jest dziennikarzem. W 1975 roku debiutował literacko zbiorem opowiadań “Unieś mnie, wielki ptaku”. Jako pisarz jest znany m.in. z cyklu kryminalnego o Adamie Bukowskim. “Sny wojenne” to jego trzynasta książka.
Marcin Graczyk: Skąd pomysł na tę książkę?
Marek Harny: Ja nie szukam tematów. Raczej one mnie szukają. Ten temat długo mnie szukał, szukał, aż znalazł. Kiedy miałem mniej więcej 12 lat, byłem świadkiem, jak inne dzieci dokuczały pewnej dziewczynce, ponieważ osoba z jej bliskiej rodziny „puszczała się z Niemcami”; niektóre zresztą używały jeszcze mocniejszych określeń. Jakoś zrobiło mi się jej żal, próbowałem ją zagadywać, ale była nieufna i najeżona. A może po prostu jej się nie spodobałem, nie wiem. W każdym razie spuściła mnie po brzytwie, a ja dałem sobie z nią spokój. Po latach wspomnienie o tym wróciło. Czy to już był pomysł na całą książkę? Raczej nie. Ale może pierwszy impuls.
M.G.: Na jednym ze spotkań z czytelnikami mówił Pan, że „Sny wojenne” rozpoczęły się od jednej sceny, która zresztą znalazła się w książce – mówię o scenie na cmentarzu. I przez kolejne 10 lat dopisywał Pan kolejne fragmenty i pomysły. Jak więc wyglądała praca nad tą książką?
M.H.: To był właśnie taki błysk. Pewnego ranka siadłem do laptopa i zanotowałem sobie taką scenkę: Mała dziewczynka jest z matką na cmentarzu (w Nowym Sączu). Ta matka próbuje zapalić świeczkę na grobie kogoś, kto zapewne był jej kiedyś bliski. Naraz zbliża się starsza kobieta i krzyczy: „Ty dziwko gestapowska. Jak śmiesz! Jak śmiesz!”. I w tej chwili w dziewczynce rodzi się podejrzenie, że może być dzieckiem hitlerowskiego oprawcy. Schowałem ten plik do foldera „szkice” i pozwoliłem pracować podświadomości, cokolwiek to jest. Nie było tak, że przez dziesięć lat pisałem po kawałku. Raczej przez ten czas to wszystko powoli układało mi się w głowie. W końcu usiadłem i napisałem za jednym zamachem, choć i tak zajęło mi to prawie dwa lata.
M.G.: Jak bardzo pisząc „Sny wojenne” starał się Pan, by była to książka w pewnym sensie historyczna czy faktograficzna, opisująca działalność Heinricha Hamanna na Sądecczyźnie, a na ile prawdziwe wydarzenia i postacie stanowiły jedynie tło dla opowiedzianej przez Pana historii? Co było ważniejsze?
M.H.: To nie jest powieść historyczna. To jest powieść o ludzkich dramatach. Oczywiście, to działalność Hamanna (czy też Nordmanna, jak nazywa się on w powieści) była przyczyną tych dramatów. Wiadomo, że Hamann miał „stałą” polską kochankę, a także kilka innych przygód z Polkami. To była ta bardziej „ludzka” część jego działalności w Nowym Sączu i Krakowie. Reszta to pasmo ekscesów i zbrodni wyjątkowych nawet jak na tej rangi hitlerowskiego funkcjonariusza. Równocześnie nie można mu odmówić osobistej odwagi, skoro udał się w pojedynkę do oddziału partyzanckiego, by z jego dowódcą negocjować zawieszenie broni w obliczu wspólnego wroga, czyli Armii Radzieckiej. Niczego oczywiście nie osiągnął, ale trzeba przyznać, że w tym celu nie zawahał się ryzykować życiem, choć nie miał takiego obowiązku. Hamann-Nordmann musiał się więc w tej powieści pojawić, choć z początku nie przypuszczałem, że rozepcha się tak mocno. Potem do mnie dotarło, że to niezbędne, aby dramaty głównych bohaterów stały się wyraziste i w pełni zrozumiałe. No i w efekcie wątki wojenne zajmują połowę książki. Nie umiem powiedzieć, co ważniejsze. Wszystko jest ważne.
M.G.: W swojej książce stawia Pan szereg pytań, nie zawsze dając na nie odpowiedzi. Pytań często kontrowersyjnych, o wymiarze symbolicznym – takich, jak te o źródła zemsty i wybaczenia, o granice moralności i – przede wszystkim – o świadomość konsekwencji czynów. Czy Pana zdaniem w Polsce 2018 roku jesteśmy gotowi na zmierzenie się z tymi problemami i pytaniami?
M.H.: Boję się, że nie jesteśmy gotowi. Zostańmy przy stosunkach z Niemcami, bo to ich dotyczą „Sny wojenne”. Przede wszystkim wciąż pielęgnujemy nasze krzywdy, skądinąd niewątpliwe. Oczywiście, trudno o nich zapomnieć. Pamiętam, że w roku 1965, kiedy polscy biskupi wystosowali swój słynny list do biskupów niemieckich ze słowami „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”, prawie cała Polska była przeciw. Nie tylko Władysław Gomułka pienił się na mównicy, krzycząc: „Nie, Wyszyński kardynale i ty Kominku biskupie! Naród za wami nie pójdzie!”. W tym przypadku naród rzeczywiście nie poszedł za biskupami. Pamiętam, że mój dziadek, który bardzo nie lubił Władysława Gomułki i był mocno prokościelny, też się zdenerwował: „Co oni sobie myślą? Jak mogą przebaczać w naszym imieniu?”. Pamięć była zbyt świeża, a od zmian zachodzących po tamtej stronie Łaby pozostawaliśmy odcięci. Później wydawało się, że powoli, powoli dojrzewamy do zrozumienia, że to są już inni Niemcy, z którymi trzeba się dogadywać, jak to już dawno zrobili Francuzi. Przy okazji z naiwności, a może i niekiedy z niskich pobudek, popełniono dużo błędów, ale kierunek był słuszny. Oczywiście, i dzisiaj nie wszyscy Niemcy są inni, co ujawniły choćby niedawne wydarzenia w Chemnitz (dawniej Karl-Marx-Stadt). Także u nas ostatnio wyraźnie odżywają resentymenty typu „nasz odwieczny wróg” czy „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. I nie tylko odżywają, ale są inspirowane i podsycane. Oby się nie okazało, że to zabawa wiejskich dzieci zapałkami w stodole pełnej siana.
M.G.: Wojna często pojawia się w Pana książkach, dlaczego jest to tak ważny dla Pana temat?
M.H.: Myślę, że nie tylko dla mnie. Wciąż żyjemy w świecie stworzonym przez II wojnę światową. Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach ludzie znów zaczynają to rozumieć. Nawet ci urodzeni już długo po jej zakończeniu. Do mnie dopiero po latach dotarło, że moi rodzice poznali się na pogrzebie wspólnych znajomych rozstrzelanych przez Niemców. I że to ma jakieś znaczenie, bo inaczej pewnie by mnie nie było. Gdzieś chyba w latach 60. minionego wieku zaczął się przesyt tematem wojny. Mówię o poważnym zainteresowaniu, bo powstawały oczywiście różne propagandowe idiotyzmy w rodzaju „Czterech pancernych i psa”, mające z II wojną światową równie wiele wspólnego, co produkowane w NRD filmy o Winnetou z prawdziwymi Indianami. Ta ucieczka trwała długo. Teraz jednak widać wyraźny powrót do tematu. I to w wielu krajach. Fabuły osadzone podczas okupacji w Polsce tworzą autorzy amerykańscy, brytyjscy, francuscy. Czy to paradoks? Niekoniecznie. Jednak i polscy autorzy mają tu chyba jeszcze sporo do zrobienia.
M.G.: Czy biorąc pod uwagę nasze doświadczenie historyczne zgodziłby się Pan z opinią, że jesteśmy narodem, który dzięki naszym doświadczeniom wojennym wciąż boryka się ze zbiorowym zespołem stresu pourazowego obserwowanym zwykle u weteranów wojennych? Czy książki takie, jak „Sny wojenne”, mogą być jednym ze sposobów na pewnego rodzaju terapię?
M.H.: Nie tylko my się z tym borykamy. Nie bądźmy tacy wyjątkowi. Są narody, które przeżyły może nawet większą traumę. I nie mówię tu o Żydach, bo to oczywiste. Paradoksalnie, chyba najuczciwiej przepracowali sobie ten temat Niemcy (choć, jak już wspomniałem, na pewno nie wszyscy). Ale (na ile się orientuję) już Austriacy, Chorwaci czy Ukraińcy radzą sobie gorzej. Rosjanie to jeszcze inny przypadek. A my? Niech każdy odpowie sobie na to we własnym sumieniu. Czy książka może w tym pomóc? Pojedynczym osobom na pewno. Wiem to po sobie. A całym narodom czy większym grupom? Bardzo wątpię. Ale trzeba próbować.
M.G.: Ważną częścią powieści jest ukazanie tkanki społecznej Nowego Sącza. Czy Pana zdaniem relacje społeczne panujące w opisywanych przez Pana czasach są w jakiś sposób cały czas aktualne?
M.H.: Trudno mi to oceniać, bo od paru lat prawie w Nowym Sączu nie bywam. Powieściowy Nowy Sącz to Nowy Sącz z mojej pamięci. Od tamtych czasów miasto bardzo się zmieniło. W wyniku gierkowskiej reformy z roku 1975 bardzo się rozbudowało. Wraz z reformą ustrojową przyszło bogactwo. Zapewne nie do wszystkich, ale ponoć Nowy Sącz ma najwięcej w Polsce milionerów w stosunku do liczby mieszkańców. Jednak sądząc po zainteresowaniu jakie wzbudziły „Sny wojenne”, okupacyjna przeszłość jest tam po blisko 80 latach wciąż żywa i budzi emocje. Nie twierdzę, że to zasługa mojego pisania. Raczej hasło „Hamann” znalazło wśród nowosądeczan taki mocny odzew. O czymś to świadczy.
M.G.: Najważniejszymi bohaterkami Pana powieści, także „Snów Wojennych”, są kobiety. Dlaczego?
M.H.: Nie wiem czy najważniejszymi, ale na pewno ważnymi. A czy kobiety w ogóle nie są ważne, zarówno w życiu, jak w literaturze? Powieści bez kobiet, nawet jeśli nie są nudne, są jakieś niepełne, kalekie. Przynajmniej dla mnie. Dlatego „Sny wojenne” nie są w gruncie rzeczy o żadnym Hamannie-Nordmannie, tylko o matce i córce. Oczywiście pisanie o kobietach wiąże się z ryzykiem. Dawniej spotykały mnie np. zarzuty, że niektóre moje bohaterki to zimne, niesympatyczne france, choć mnie się wydawało, że są silne, samodzielne i godne podziwu. Tym razem może usłyszę, że bohaterki „Snów wojennych” są zbyt bezwolne i uległe. Taki dziś los faceta piszącego o kobietach. Tołstoja, Flauberta czy Prusa nikt się nie czepiał. To były czasy!
M.G.: „Sny Wojenne” to kilka planów czasowych – tego typu narrację stosował Pan też w swoich poprzednich książkach. Czy od strony warsztatowej jest to trudne zadanie?
M.H.: Dla mnie to jest zadanie normalne. Oczywiście, historie zawarte czy to w „Urodzonym z wiatru”, czy w „Dwóch kochankach”, czy wreszcie w „Snach wojennych” dałoby się od biedy opowiedzieć chronologicznie. Ale na to mam chyba za mało cierpliwości. Jako czytelnik nie lubię powieści zbyt grubych. A staram się pisać takie książki, jakie sam chciałbym przeczytać.
M.G.: Skoro już mówimy o Pana warsztacie, jak on wygląda? Czy planuje Pan każdą scenę już na początku pracy nad powieścią, czy jest inaczej i to raczej bohaterowie i ich historia prowadzą Pana za rękę do finału?
M.H.: Mój warsztat wygląda trochę jak budowa autostrad w Polsce. Najpierw coś planuję, a potem się okazuje, że cały plan się wywraca do góry nogami. I myślę, że byłoby nudno, gdyby było inaczej. Oczywiście, że bohaterowie mi się buntują, jak chyba większości autorów. Ale wcale nie pozwalam im „prowadzić się za rękę do finału”. W „Snach wojennych” Hamann-Nordmann robił co mógł, żeby okazać się lepszym, niż był. No i… Ale nie strzelę sobie w kolano i finału nie zdradzę.
M.G.: Nad czym Pan teraz pracuje?
M.H.: Nie należę do autorów, którzy wyrzucają z siebie kolejne książki z szybkością kałasznikowa. Chodzi mi po głowie historia trzech pokoleń polskich buntowników. Dziadek hipis i libertyn, córka oazowa i patriotyczna, wnuk odrzucający i jedno, i drugie. I jakie dramatyczne wypadki z tego wynikają. Częściowo rodzi się to już także na papierze. Doceniam rolę narzędzi elektronicznych, ale ostatnio dużo piszę ręcznie. Mniej się oczy psują. Jakaś opowieść już się wyłania. Ale jaki będzie efekt? Odpowiedź niesie wiatr…
Rozmawiał Marcin Graczyk