„Denar dla Szczurołapa” – tytuł tej książki jest równie tajemniczy i oryginalny, co jej fabuła. O powstawaniu powieści, tym skąd wziął się pomysł na nawiązanie do nieco zapomnianej legendy, ale też o tym, czy ciężko jest osobie o warsztacie historycznym przejść w tryb fikcji literackiej, opowiedział nam autor „Denara…”, Aleksander R. Michalak.
Zuzanna Pęksa: Wielu czytelników „Denara dla Szczurołapa” głowi się nad tym, czy opowieść o dzieciach wyprowadzonych z miasta przez szczurołapa jest prawdziwa. Taka historia naprawdę istniała, była jednak legendą. Skąd pomysł, by sięgnąć właśnie do niej?
Aleksander R. Michalak: Ta legenda fascynowała mnie od dawna, ale przede wszystkim znakomicie pasowała do elementów narracji, które stworzyłem wcześniej. W początkowych wersjach powieści była nieobecna, ale wprowadzenie jej do tekstu w mojej opinii okazało się bardzo korzystne dla książki.
Z.P.: Czy historykowi jest łatwiej, czy trudniej pisać książkę o fikcyjnej fabule? Wiadomo, że trzeba wtedy naginać fakty, a Pan jest przecież badaczem. Łatwo było przestawić się na tryb mniej faktograficzny?
A.R.M.: Nie, nie było łatwo się przestawić. Na pewno było mi łatwiej wyszukiwać teksty źródłowe, ale trudniej zrezygnować z bardziej rygorystycznego podejścia do źródeł, nie zapominając, że jednak tworzę fikcję. Tym bardziej, że zależało mi na tym, żeby ta fikcja była jak najbardziej wiarygodna.
Z.P.: Wśród opinii na temat Pana powieści znalazłam jej porównanie do książek Dana Browna. Co Pan sądzi o takim nawiązaniu? Czy to dla Pana komplement, czy może wręcz przeciwnie?
A.R.M.: Podejrzewam, że jest co najmniej kilkunastu pisarzy, których zestawia się z Brownem. Pewnie pojawią się też kolejni. Dan Brown jest rozpoznawalnym autorem, który sprzedał miliony swoich powieści na całym świecie, więc takie porównanie nic mi nie ujmuje.
Nie brzmią mi tylko zbyt dobrze określenia w stylu „polski Dan Brown”, bo jest w tym coś sugerującego naszą wtórność oraz niezamierzenie karykaturalnego. Coś jak: „hinduska odpowiedź na Brada Pitta”, „Maradona Wysp Owczych”, „Wenecja Kuwejtu” itp. (mówię przykładowo – bez żadnej obrazy dla wskazanych nacji).
Z zachowaniem wszystkich proporcji, Bronisław Malinowski nie był „polskim Frazerem”… Wydaje mi się też, że to, co łączy moje pomysły na literaturę z Danem Brownem, nie wychodzi zbyt daleko poza pewne zauważalne zbieżności.
Dlatego dołożę starań, żeby w przyszłości moje książki stały się firmą samą w sobie, nie wymagając już takich odniesień.
Z.P.: Ile jest z Pana w głównym bohaterze? Gabor Horthy to młody naukowiec, podróżujący po świecie, obeznany w religioznawstwie (legendę o szczurołapie znajduje w pracach XIX-wiecznego teologa), znający wiele języków… Podobieństwa nasuwają się same.
A.R.M.: Mimo pewnych podobieństw Gabor Horthy nie jest moim alter ego. Nie jestem już młodym naukowcem, a przeszłość Gabora nie pokrywa się z moją. Jego niektóre umiejętności są ponadprzeciętne, czego nie powiedziałbym o swoich. Obdarzyłem go jednak kilkoma z moich fascynacji i wykorzystałem pewne spostrzeżenia z wyjazdów. To, że zdecydowałem się stworzyć bohatera orientalistę, a nie – dajmy na to – chińskiego linoskoczka, wynika z dość pragmatycznych powodów. Dużo łatwiej pisać mi o pracy, o jakiej mam niezgorsze pojęcie, niż o czymś, co dopiero wymaga długich i mozolnych badań z mojej strony.
Z.P.: Bardzo dokładnie opisuje Pan miejsca, które pojawiają się w książce – czytelnik poznaje zapachy, które mieszają się na ulicach, klimat bibliotek, ale i niepokój związany z konfliktem na Bliskim Wschodzie. Czy wszystkie punkty, które wybrał Pan na miejsce akcji, odwiedził Pan osobiście?
A.R.M.: Uważam, że autentyzm jest istotny w tym typie literatury i, co z mojego punktu widzenia nie jest bez znaczenia, droga do niego dostarcza samemu autorowi sporej satysfakcji.
Z jednym wyjątkiem, odwiedziłem wszystkie miejsca akcji z powieści. W Tybindze mieszkałem ponad rok, w Dublinie odbywałem studia, w Jerozolimie i Oksfordzie byłem po kilka miesięcy, spędzając tam wiele godzin we wspomnianych w powieści muzeach i bibliotekach. Do Ammanu przyjechałem tą samą trasą, co Gabor i Andrea.
Byłem również w pozostałych miejscach akcji. Jedynym miastem którego dotąd nie odwiedziłem było Hameln, do którego opisu posłużyłem się topografią innego niemieckiego miasta podobnej wielkości.
Tak, jak wspomniałem, zależy mi na autentyzmie, ale nie traktuje go niewolniczo. Staram się mieć w pamięci, że tworzę powieść, a nie przewodnik Lonely Planet. Pod tym względem widzę to trochę podobnie jak twórczość reżysera. Dam przykład. Jeśli natrafię, dajmy na to w Hoi An, na piękną palarnię kawy, która znakomicie nada się jako tło akcji w innym dalekowschodnim miasteczku, uważam, że nie ubliżę inteligencji czytelników jeśli zlokalizuje ją w tym właśnie miejscu.
Oczywiście dotyczy to rzeczy pomniejszych, a nie tych powszechnie znanych.
Z.P.: Na jakie największe trudności natrafił Pan w trakcie pisania książki? Ile czasu powstawała? Jest w niej bardzo dużo szczegółów, zatem pewnie nie działo się to błyskawicznie?
A.R.M.: To, żeby kolejne elementy narracji jasno z siebie wynikały, było największym wyzwaniem. Początkowo miałem kilkanaście odrębnych opowiadań powiązanych ze sobą bardzo luźno. Praca trwała ponad trzy lata, ale jestem zadowolony z końcowego efektu, czego oczywiście życzę też moim czytelnikom.
Z.P.: Jako czytelniczka Pana powieści mogę szczerze przyznać, że końcowy efekt jest znakomity, a „Denara dla Szczurołapa” czyta się jednym tchem. Bardzo dziękuję za rozmowę!
Również bardzo serdecznie dziękuję!