Igor Brejdygant to polski autor powieści kryminalnych, ale o wiele bardziej znany jest jako scenarzysta, reżyser i fotograf. W obszernej rozmowie opowiada m.in. o tym, jak było przestawić się z operowania obrazem na słowa, kim czuje się w większym stopniu, ale też o swoim problemie z alkoholem.
Anna Tess Gołębiowska-Kmieciak: Jest Pan scenarzystą i reżyserem, wykształcenie ma Pan też filmowe, a jednak coraz więcej Pana w literaturze. Skąd ta zmiana?
Igor Brejdygant: Chyba od zawsze lubiłem pisać. W kluczowej roli w filmie fabularnym pojawiłem się też za pośrednictwem pióra, debiutując w 2006 roku jako scenarzysta filmu Palimpsest. W kluczowej, bo tak naprawdę z filmem byłem związany znacznie wcześniej, kiedy działałem jako asystent reżysera, tłumacz, best boy czy w końcu nawet jako drugi reżyser. Scenariusz to jednak – obok reżyserii, operowania światłem, aktorów i montażu – rzecz dla filmu najbardziej zasadnicza.
A. G.-K.: Czy trudno było przestawić się na operowanie słowem zamiast obrazu?
I. B.: Mam chyba dość literacką wyobraźnię; zdarza mi się, szczególnie gdy się twórczo przytkam, zaczynać pisanie od opisów słownych miejsca, dopiero po chwili słowo przywołuje obrazy. Zresztą, jak doskonale wiemy, „na początku było Słowo”. A bardziej serio: przestawienie się z pisania scenariuszy na pisanie powieści było pewnym wyzwaniem, ale w słowie jako takim robiłem od zawsze. Jako asystent reżysera też musiałem bardzo dużo pracować na scenariuszach, czyli na słowie.
A. G.-K.: Co jest trudniejsze do napisania – scenariusz czy powieść?
I. B.: Każda z tych dwóch rzeczy jest trudna inaczej, a nawet trochę trudna na odwrót. W scenariuszu trzeba słowo ograniczać – didaskalia są skąpe, trzeba zawierać tylko esencję opisową i akcyjną, w powieści słów musi być sporo, bo czytelnik czeka na pożywkę dla swojej wyobraźni, obrazków jako takich przecież nie dostaje. Słowem mogę powiedzieć, że scenariusz jest trudny, bo trzeba w nim ograniczać słowo, a powieść – bo słowem trzeba obsłużyć wszystko.
A. G.-K.: Kim Pan teraz jest – filmowcem, który pisuje książki czy pisarzem, który pracuje nad filmami i serialami?
I. B.: Zależy jakie kryteria przyłożyć; jeśli zarobkowe, to wciąż bardziej jestem filmowcem, jeśli kryterium czasu zadedykowanego danej dziedzinie, to już bardziej pisarzem. A jeśli przyłożyć kryterium tego, jak ja sam się czuję, to… nie wiem 🙂 Chyba już chciałbym móc oddać się pisarstwu, bo to lepsze zajęcie na okres w życiu po minięciu smugi cienia, nie trzeba wstawać o świcie i denerwować się, że ktoś nie przyszedł, pada deszcz, a miało być słońce itd. To jeśli chodzi o reżyserię, a scenopisarstwo? Do tej pory napisałem powieść na podstawie scenariusza, myślę, że bardziej „po bożemu” byłoby robić na odwrót, czyli jednak najpierw pisać książki.
A. G.-K.: Ogólnie rzecz biorąc jest Pan niesamowicie zajętym człowiekiem – co chwilę widzimy zapowiedź jak nie serialu to filmu, jak nie filmu to książki, nad którą Pan pracuje. Skąd ma Pan na to siły? W jaki sposób jest Pan w stanie zapanować nad taką ilością historii?
I. B.: Nie wiem 🙂 Ogólnie w naszym zawodzie czy zawodach jest tak, że albo panuje totalna posucha albo jest potop i klęska urodzaju. Nie ukrywam, że jedno i drugie jest dosyć męczące, bo kiedy posucha to nie ma za co pójść po zakupy, a jak potop to nie ma jak zaczerpnąć powietrza. Może wynika to po części z tego, że za napisanie odcinka scenariusza zarabiamy w przybliżeniu dziesięć razy mniej, niż wynosi najniższa stawka za to samo na przykład w USA, podczas gdy kilogram chleba kosztuje w Kalifornii zaledwie półtora raza więcej, niż na Mazowszu. Wracając natomiast do Pani pytania o to, jak panuję nad taką ilością historii (od siebie dodam, że wiąże się to też z panowaniem nad ogromną ilością bohaterów, zależności, relacji, kolorytów, scenografii, etc.): po prostu staram się robić sobie przegródki w mózgu. Niestety czasem są jakieś przecieki i bohater w jednej opowieści nazywa się na przykład tak samo jak w innej, choć przynajmniej na razie nic poza tym ich nie łączy, więc nie jest jeszcze najgorzej.
A. G.-K.: Od jakiegoś czasu wzrasta ranga seriali względem filmów – z jednej strony rosną ich budżety, z drugiej telewizja często sięga po tematy, których filmy obawiają się ze względu na kategorię wiekową, która ograniczyłaby wpływy z biletów. Wreszcie, to w serialach poświęca się więcej czasu np. na rys psychologiczny bohaterów, gdy w filmie kinowym pewne kwestie siłą rzeczy muszą być uproszczone. Powoli tendencja ta staje się widoczna też w Polsce i jednym z jej rezultatów jest powstanie Belle Epoque, nad którym Pan pracował. I jak to jest w Pana przypadku – czy serial pozwolił Panu rozwinąć skrzydła?
I. B.: W pewnym sensie na pewno. W końcu to z Paradoksu, który był moim serialem autorskim (sam go wymyślałem, sam go pisałem w całości), wynikła potem też i moja pierwsza powieść. W związku z tym to przy tym serialowym przedsięwzięciu najszerzej rozwinąłem skrzydła – jak do tej pory. Jeśli chodzi o Belle Epoque, to było przedsięwzięcie trochę innej natury. Po pierwsze mój udział, pomimo iż byłem tak zwanym head autorem (czyli jakby szefem działu literackiego przy tym serialu), tak naprawdę to było dzieło wspólne trzech scenarzystów, których wkład był podobny. Przy projekcie pracowałem z Markiem Bukowskim i z Maciejem Dancewiczem, szczególnie Maciej był postacią bardzo ważną, bo to jego historyczna ekspertyza dawała nam punkt odniesienia do budowania historii. Co do psychologii zaś, w przypadku Belle Epoque nie do końca mieliśmy miejsce na to, żeby jakoś mocno ją rozbudować, ponieważ był to serial z gatunku epizodycznych; skupiamy się w nich głównie na rozwiązywaniu poszczególnych spraw, a nie na jakiejś jednej sprawie – jak na przykład w Diagnozie, żeby pozostać w TVN. W serialach kontynuacyjnych – czyli takich, które skupiają się głównie na jednym wątku – jest znacznie więcej czasu i miejsca na to, by narysować portrety psychologiczne głównych, a nawet pobocznych bohaterów.
A. G.-K.: Czy stworzenie historii kryminalnej dziejącej się na przełomie XIX i XX wieku było wyzwaniem? Wszak nie było wtedy mnóstwa narzędzi, które mamy obecnie, i bez których wykrycie sprawców wydaje się niewykonalne…
I. B.: Wyzwaniem oczywiście było, acz jeszcze większym wyzwaniem, jak sądzę, było rozwiązanie w tamtym czasie zagadki kryminalnej. Właśnie w związku z ograniczoną ilością narzędzi. Ten brak narzędzi był jednak czymś na tyle frapującym z naszej perspektywy, że właściwie na nim w pewnym sensie oparliśmy historię. Dodatkowo tamten okres, zwany nie bez kozery piękną epoką, zapisał się w historii między innymi tym, że na przestrzeni kilkudziesięciu lat we wszystkich dziedzinach nauki i techniki świat poczynił ogromny postęp. Myślę, że można by spokojnie przeprowadzić pewną analogię pomiędzy tamtymi czasami a dzisiejszymi. Trochę się czasem zresztą boję, żeby ta analogia nie miała przypadkiem podobnego finału. Co było końcem Belle epoque wszyscy wiemy. W każdym razie dzięki temu, że świat szedł w tamtych czasie tak bardzo naprzód, to naprzód szła też kryminalistyka i wiele z narzędzi, które służą policjantom i dochodzeniowcom po dziś dzień, powstało właśnie wtedy. O tym też opowiadaliśmy w serialu.
A. G.-K.: Zostając przy serialach – czy ogląda Pan jakieś regularnie? Czy są tytuły, które poleciłby Pan swoim fanom?
I. B.: Jest jeden serial, na który czekam każdego roku mniej więcej jak dziecko na Świętego Mikołaja. Tym serialem jest Homeland, czyli opowieść o tym, co tak naprawdę dzieje się w świecie międzynarodowej polityki, pokazana z perspektywy ludzi zatrudnionych w Centralnej Agencji Wywiadowczej, zwanej też kolokwialnie CIA. Z innych lubiłem bardzo Killing i to w obu wersjach – i tej oryginalnej, i tej amerykańskiej, lubię Westworld, Detektywów, szczególnie pierwszy sezon, generalnie jednak nie oglądam jakoś bardzo dużo, bo jak zauważyła Pani na początku naszej rozmowy, jestem człowiekiem dość zapracowanym, a dodatkowo jest jeszcze coś takiego, co najlepiej streszcza stwierdzenie, że cyrkowcy w cyrku się nie bawią. Oczywiście w moim przypadku nie mogę nie chodzić do „cyrku” w ogóle, bo wciąż uczę się swojego zawodu, a nie ma lepszej szkoły od przyglądania się temu, jak robią to najlepsi na świecie. Na koniec dodam jeszcze, że uwielbiałem Dra House’a, niestety, kiedyś musiał się skończyć.
A. G.-K.: Jest Pan synem sławnego i cenionego twórcy. Czy to ułatwia start, czy wręcz przeciwnie – podnosi poprzeczkę?
I. B.: To jest pytanie tak naprawdę na pracę doktorską z psychologii 🙂 Najkrócej mówiąc: trochę ułatwia a trochę wręcz przeciwnie. Ułatwia w tym sensie, że rzeczywiście nie jest się tak zwanym noname’em i prawdopodobnie w wiele miejsc związanych z szeroko rozumianą rozrywką – czy wariantowo kulturą – było mi znacznie łatwiej wejść, niż komuś kto żadnego „zaplecza” w nazwisku nie niesie. Ale jest też druga strona medalu – kto wie czy ten rewers nie jest zresztą cięższy od awersu? Po pierwsze, szczególnie kiedy jest się synem ojca czyli facetem z faceta, to jeśli wchodzi się w tę samą dziedzinę działalności, w sposób nieunikniony staje się z rodzicielem w szranki. Ów wyścig bywa zaś na przestrzeni życia dosyć wyczerpujący. Po drugie owa świadomość, że jest się gdzieś przyjmowanym, dostaje się pracę być może dzięki nazwisku też człowiekowi ambitnemu, a do takich chyba się zaliczam, nie ułatwia drogi. No i w końcu rzecz trzecia, kto wie, czy nie najważniejsza: czy to, co robię jest moje, czy może w jakimś sensie narzucone przez ojca, albo przez chęć jego naśladowania? Jeśli do pisania, reżyserowania czy do aktorstwa bierze się człowiek, którego ojciec czy szerzej w ogóle rodzice zajmują się w życiu czymś zupełnie innym, może być przekonany, że sam wybrał swoją drogę, sam się odkrył do powyższych zadań. Jeśli zaś, tak jak w moim wypadku, robi się to, co rodzice, pytanie czy robiłoby się to gdyby nie oni, pozostaje i pozostanie już na zawsze otwarte. Tyle gwoli krótkiego wstępu do pracy doktorskiej.
A. G.-K.: Na Facebooku wspomniał Pan, że Rysę pisze właściwie całe swoje życie, ponieważ problem alkoholowy łączy Pana z jej bohaterami. Czy nie bał się Pan ujawnić takiej informacji?
I. B.: Nie. Nigdy nie kryłem się z tym przesadnie. To znaczy z tym, że mam problem, kryłem się przez lata przed otoczeniem, przed sobą chyba właściwie nigdy nie udało mi się tego ukryć, ale kryłem się wtedy zupełnie w innym celu. Przez lata picia chodziło o to, żeby móc pić nadal. Gdybym się afiszował w pracy czy w domu z tym, że mam problem, pić w tych środowiskach byłoby mi siłą rzeczy trudniej. Odkąd nie piję i staram się trzeźwieć (ten proces musi trwać latami, czasem nawet do końca życia) nie ukrywam, że kiedyś problem ten był moim udziałem. Poza tym mam gdzieś z tyłu głowy taką myśl, że może fakt, iż jako tako radzę sobie w życiu, jako tako wyglądam, mam szczęśliwą rodzinę i jako taki porządek w głowie, skłoni kogoś, kto jeszcze pozostaje czynnym czy pijącym alkoholikiem do refleksji, a może nawet per saldo do odrzucenia nałogu. Gdybym wiedział, że w czyimś przypadku tak właśnie się stało, że choćby w najmniejszym stopniu przyczyniłem się do tego, że ktoś przestał pić czy szerzej rzecz traktując przestał używać, byłbym bardzo szczęśliwy.
A. G.-K.: Ile zatem jest Pana w Monice, a ile w pozostałych bohaterach?
I. B.: Ciężko mi to jakoś precyzyjnie określić, ale na pewno w Monice jest mnie więcej, niż w dotychczasowych bohaterach. Wydaje mi się, że mój udział w bohaterach, a tak naprawdę częściej w bohaterkach, też ewoluuje. W Paradoksie, szczególnie w tym filmowym, głównym bohaterem był jeszcze facet i to był taki facet, jakim ja chciałbym kiedyś być. Wielu autorów pisze takiego bohatera przez całe życie. U mnie to się zmieniło i w Monice jest już więcej z rozliczenia mojego z własną przeszłością, niż z rysowania własnej wyidealizowanej i wymarzonej sylwetki samego siebie.
A. G.-K.: Wśród poruszanych przez Pana wątków jest obecność kobiety w patriarchalnym środowisku. Skąd pomysł, by skupić się na tej kwestii? Czy nie obawiał się Pan przedstawiać punktu widzenia kobiety i tego, że może Pan na przykład zafałszować odczucia osoby opresjonowanej?
I. B.: Ryzyko zawodowe:) Niezależnie od tego, co tworzy pisarz, w jakimś momencie musi wejść w świat bohaterów, którymi nie jest i – co za tym idzie – w świat własnej wyobraźni podpartej oczywiście obserwacjami, lekturami, refleksją. Oczywiście, że obawiam się każdorazowo, gdy robię coś takiego, czyli gdy wchodzę w świat i psychikę osoby, którą sam nie jestem. Czy moja wyobraźnia dobrze mnie prowadzi? Czy się nie pomylę? Słowem, czy nie zmyślę? Co do odczuć osoby opresjonowanej to myślę, że każda i każdy z nas był kiedyś w jakimś stopniu mobbowany. Pisząc o Monice korzystałem z tego, co wiem z obserwacji i z tego, czego sam doświadczyłem. Z takich właśnie klocków chyba wszyscy pisarze i ogólnie twórcy budują swoich bohaterów i opowieści.
A. G.-K.: Swoją drogą, podobno stwierdził Pan, że kobiety są mądrzejsze od mężczyzn. Skąd taki pomysł?
I. B.: Z życia. Odkąd sięgam pamięcią zastanawiałem się, co to tak naprawdę jest mądrość, czym różni się od inteligencji, od wiedzy, od erudycji. W końcu doszedłem do wniosku, że różni się przede wszystkim przeznaczeniem lub może lepiej byłoby powiedzieć: celem. Inteligencja, erudycja, oczytanie, szeroko rozumiana wiedza może tak naprawdę nie służyć niczemu, choć oczywiście do budowania mądrości może też być bardzo przydatna. Mądrość służy temu, żeby w sposób sensowny i owocny spędzić życie na tym naszym padole przy okazji nie sprowadzając cierpienia na innych ludzi. Wydaje mi się, że przy takim zdefiniowaniu pojęcia mądrości, kobiety wypełniają je znacznie lepiej od mężczyzn.
A. G.-K.: Czy sądzi Pan, że kobiety wnoszą do policji i podobnych środowisk nowe wartości, nową jakość?
I. B.: Bez dwóch zdań. Z jednej strony wnoszą choćby kobiecą intuicję, a z drugiej – racjonalność, bo uważam, że wbrew krążącym opiniom kobiety z ratio też radzą sobie często-gęsto lepiej, niż faceci. Przede wszystkim zaś wnoszą delikatność i wrażliwość, paradoksalnie w jakimś sensie wnoszą też swoją słabość. Wola mocy to chyba jeden z bardziej historycznie skompromitowanych pomysłów na życie. Co gorsza mam wrażenie, że ta idea zaczyna powoli wracać na salony i do ludzkich głów, a kobietom, jak sądzę, ten groźny idiotyzm przyjdzie na myśl znacznie później niż facetom, a może nawet nie przyjdzie im do głowy nigdy.
A. G.-K.: Często wypowiada się Pan o seksizmie i patriarchacie, docenia Pan kobiety, z ich punktu widzenia przedstawia Pan wydarzenia w swoich książkach. Trudno więc nie zapytać o aktualną sytuację polityczną – Czarny Protest osiągnął rozgłos na całym świecie, niesamowity zasięg miała akcja #MeToo, niedawno wiele kobiet brało udział w Baby Shoes Remember. Popiera Pan protesty kobiet? Co sądzi Pan o ich sytuacji w naszym kraju?
I. B.: Protesty kobiet popieram w całej rozciągłości przez sympatię do kobiet, ale też ze zwykłego egoizmu, a może bardziej nawet przez wciąż działający u mnie raczej sprawnie instynkt samozachowawczy. Może miejscami niektóre akcje idą trochę za daleko, może przeczulenie na punkcie molestowania przekracza czasem ramy realnego zagrożenia, ale po pierwsze: jeśli coś bardzo długo było pod dywanem, to kiedy już zostaje spod niego wyciągnięte, uwidacznia się z ogromną intensywnością, a po drugie im bardziej skrajnie idiotycznie zachowuje się druga, prawicowo reakcyjna strona na świecie, tym gwałtowniejsze i bardziej skrajne postawy przyjmuje strona antagonistyczna. Ogólnie na świecie zrobiło się mocno antagonistycznie, co martwi mnie bardzo, bo z podsycanych antagonizmów przeważnie – patrząc przez pryzmat historii – nic dobrego nie wynikało dla świata i dla ludzkości. Co do sytuacji w naszym kraju to mógłbym o tym długo, bo nie ukrywam, że ta sprawa dosyć mnie zajmuje, a nawet chwilami spędza mi sen z powiek, ale chyba to nie czas ani miejsce na pogłębione polityczne analizy. Krótko zatem mogę tylko powiedzieć, że u nas ten trend do podsycania wzajemnej niechęci, kompleksów, wrogości, nienawiści również objawił się niestety nawet z większą intensywnością, niż gdzie indziej, w zachodniej części świata. Obawiam się, że owo zbijanie kapitału politycznego na szczuciu jednych na drugich może w efekcie doprowadzić między innymi do tego, że ową zachodnią część świata znów, nie po raz pierwszy w naszej historii, opuścimy. To byłaby ogromna i niepowetowana strata; jak ogromna wiem z autopsji, bo żyłem przez pierwsze osiemnaście lat mojej młodości w kraju, który był poza obiegiem zachodniego świata.
A. G.-K.: Nie po raz pierwszy zagłębia się Pan literacko w policyjny świat. Czy miał Pan konsultantów z branży? Czy poznał Pan to środowisko od środka?
I. B.: Konsultantów miałem głównie przy serialach, które pisałem, mam też policjanta śledczego w rodzinie, a poza tym dość sporo własnych doświadczeń z policją. Co prawda nigdy nie popełniałem czynów stricte kryminalnych, ale przez długi okres w życiu byłem chłopcem mało rozsądnym i dosyć buńczucznym, a to połączenie powodowało, że z policjantami stykałem się nie raz. A wcześniej, czyli w czasach gdy byliśmy poza zasięgiem świata zachodniej demokracji, wielokrotnie też zdarzało mi się konfrontować z funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej. Słowem trochę doświadczeń, trochę konsultacji, sporo lektur dotyczących interesujących mnie tematów, trochę opowieści rodzinnych, a reszta to już po prostu wyobraźnia.
A. G.-K.: Tworzy Pan przede wszystkim kryminały. Nie ma Pan ochoty na skok w bok, na przykład napisanie hard SF?
I. B.: Wstyd się przyznać, ale nie do końca wiem, co to jest hard SF. Wiem oczywiście, czym jest science fiction, ale już jego twarda odmiana nie jest mi znana. Natomiast skok w bok jest oczywiście zawsze kuszący. Być może po zakończeniu trylogii, której zaczątkiem jest Rysa rzeczywiście na chwilę przynajmniej opuszczę gatunek i spróbuję sił w czymś obok. Z drugiej strony, kiedy tak myślę o tym, co już napisałem, to wydaje mi się, że w tych trzech powieściach też nie skupiałem się wyłącznie na materii kryminalnej. Pewno zatem oddalę się kiedyś nieco, ale nie do końca, bo suspens, tajemnicę, zagadkę i łamigłówkę zwyczajnie lubię i kręci mnie to, że sam czegoś nie wiem o moich bohaterach i o tym, co było w ich życiu wcześniej.
A. G.-K.: Czy gdyby dostał Pan taką propozycję, zgodziłby się Pan pracować nad komedią romantyczną?
I. B.: Poprosiłbym o dzień do namysłu 🙂 Nie wiem, czy dałbym radę romantyczną odmianę komedii wykonać, ale komedię w ogóle – na pewno. Ja mam spore poczucie humoru, tyle że bardziej chyba monty pythonowskie czy Misiowe powiedzmy, przekładając rzecz na nasze realia, niż romantyczne. A o ten dzień do namysłu musiałbym też poprosić dlatego, że wychodzę z założenia, iż pisać można tylko rzeczy, w które samemu się wierzy. Oczywiście nie jest mi obcy termin zawodowstwa, czyli w tym wypadku pisania na zlecenie, czy używania znanych sobie narzędzi w celu wywołania przewidywanych procesów czy reakcji. Tyle że sztuka to nie chemia, jeśli już to bardziej alchemia, a, jak wiemy, składu kamienia filozoficznego do tej pory nikt nie opracował.
A. G.-K.: Trudno wyobrazić sobie kryminał bez zwrotów akcji. A czy Pana teksty (lub obrazy) są zaskakujące też dla Pana? Czy bohaterowie potrafią spłatać Panu figla, czy też siadając do pracy od razu Pan wie, jak książka (film czy odcinek serialu) się zakończy?
I. B.: Z grubsza układam sobie oczywiście konstrukcję dramaturgiczną całości i z reguły raczej wiem na początku, kto zabił, ale nigdy nie udaje mi się wszystkiego zaplanować w najdrobniejszych szczegółach, a w kryminale szczegóły pełnią rolę kluczową. W związku z tym zdarza się i tak, że na końcu dowiaduję się, że jednak zabił ktoś inny. Tylko tak zresztą mogę pisać, bo tak naprawdę to, że moi bohaterowie i to co im się przytrafia mnie samego często zaskakuje, czyni tę pracę tak interesującą i powoduje, że w ogóle chce mi się siadać do biurka, a raczej na kanapie, bo jestem pisarzem kanapowym.
A. G.-K.: A czy Pan sam lubi niespodzianki?
I. B.: Uwielbiam. Bez nich to wszystko nie miałoby kompletnie sensu, zanudzilibyśmy się wszyscy już w przedbiegach.
A. G.-K.: I na koniec – czym zaskoczy Pan swoich fanów w najbliższym czasie?
I. B.: Tym samym, czym zaskoczę siebie 🙂 Pracuję nad kolejną częścią Rysy, jednocześnie przepisuję Szadź na scenariusz serialu dla jednej ze znanych i lubianych telewizji niepublicznych, wziąłem udział w programie telewizyjnym jako narrator swojej własnej opowieści, pracuję też jako reżyser przy serii dokumentalnej dla Discovery o drużynach piłkarskich z najniższej ligi rozgrywkowej, czyli z klasy B. Wszędzie coś mnie zaskakuje, więc mam nadzieję, że zaskoczę też widzów i czytelników.