Uznawany za mistrza thrillera medycznego, zresztą słusznie, bo w tym gatunku nie ma sobie równych, Robin Cook powrócił z kolejną przejmującą historią rozgrywającą się w świecie lekarskich kitli. Mowa o “Szarlatanach”. Nam opowiedział m.in. o tym, jak ocenia współczesny system opieki zdrowotnej, o wpływie nowych technologii na świat medycyny oraz o tym, jak zaszedł Donaldowi Trumpowi za skórę.
Czekając na pana, dowiedziałem się, że pierwszą rzeczą, o jaką pan spytał po przybyciu do hotelu, było pytanie o siłownię. Skąd w wieku 78 lat bierze pan tyle energii?
Zawsze dbałem o zdrowie i nie uległo to zmianie. Nie potrafię dobrze funkcjonować, dopóki nie dostarczę sobie wysiłku fizycznego. To zresztą jedna z rzeczy, o których staram się mówić w swoich książkach. Nawet w “Szarlatanach” bohaterowie starają się dbać o zdrowie poprzez wysiłek fizyczny. Taką edukacyjną misję pełnią moje książki, choć pamiętajmy, że nie są to oczywiście publikacje naukowe, a czysta fikcja mająca dostarczyć rozrywkę, ale taka forma jest idealna do przekazywania wiedzy.
Głównym bohaterem “Szarlatanów” jest doktor Noah Rothauser, starszy rezydent chirurgii, czyli zupełnie tak jak pan przed laty. Czy Noah to pańskie odbicie?
Tak, Noah jest w pełni poświęcony swojej pracy, bo tego zresztą nie da się robić na 50%. Zarówno ta dziedzina, jak i środowisko, wymagają całkowitego oddania. To jedyny sposób, aby coś osiągnąć jako lekarz.
Czy obecnie system szkolenia rezydentów zmienił się w stosunku do pana czasów?
Jest pewien postęp, ale główny problem polega na tym, że jest ogromna konkurencyjność w tego typu programach w Stanach Zjednoczonych. W ten sposób zatruwane są relacje między rezydentami, którzy zamiast ze sobą współpracować rywalizują, a przecież medycyna to sport zespołowy – tylko w taki sposób powinno się praktykować leczenie ludzi. Tymczasem każdy stara się być jednostką wyróżniającą się na tle innych rezydentów, a wszystko po to, aby być wybranym do pracy w zawodzie. Rozumiem to, ale takie podejście jedynie szkodzi pacjentom.
A jak ma się sprawa z całym systemem opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych? Polityka Donalda Trumpa dobrze na niego wpływa?
Za cholerę! Trump nie ma o tym wszystkim pojęcia i – co więcej – ma cały problem gdzieś. Jemu zależy tylko na tym, aby być poklepywanym po plecach i zapewnianym, że spisuje się na medal. Jednego dnia mówi jedno, a drugiego coś zupełnie odmiennego. Miał zapewnić lepszą opiekę medyczną za mniejsze pieniądze, ale w Stanach Zjednoczonych niemożliwym jest dostarczenie powszechnego systemu opieki zdrowotnej. U was jest inaczej. Macie stary system, który ma swoje zawiłości, z których politycy zdają sobie sprawę i może nie do końca potrafią to naprawić, ale przynajmniej ten mechanizm działa. W Stanach to niestety niemożliwe. Zaryzykować można tezę, że Ameryka ma jednocześnie najlepszy i najgorszy system ochrony zdrowia na świecie. Wydajemy na niego najwięcej, mamy najbardziej innowacyjny sektor technologii medycznych, najwięcej noblistów z dziedziny medycyny oraz najlepszych i najlepiej opłacanych specjalistów. Jednak jego kształt sprawia, że ujawnia się w nim wiele wad – ogromne koszty funkcjonowania i ograniczania dostępu osobom o wyższym ryzyku zdrowotnym. Trump twierdzi, że wie jak uleczyć system, ale prawdą jest, że nie ma o tym pojęcia. Jego główną motywacją jest negacja wszystkiego, co popierał Obama, a to dlatego, że Obama pozwolił sobie kiedyś na żart na jego temat, co doprowadziło go do furii. To prawdziwy narcyz. Nie wykluczam, że z tego powodu Trump w ogóle startował w wyborach. Ja sam kiedyś zaszedłem mu za skórę.
W jaki sposób?
W 1988 roku kupiłem mieszkanie na Manhattanie w Trump Tower, czyli w budynku, w którym mieszka Donald Trump. Podobała mi się lokalizacja i widok, który uważam za niesamowity. Z pokoju gościnnego rozpościera się widok na trzy strony miasta. Mogę stamtąd podziwiać każdy charakterystyczny punkt Nowego Jorku bez konieczności przemieszczania się – lądujące samoloty na LaGuardii, Central Park, rzekę Hudson, a także World Trade Center, kiedy jeszcze istniało. Po prostu bajka, ale rozkład pomieszczeń jest tam fatalny. Przypomina labirynt dla szczurów. Swego czasu udzieliłem wywiadu biznesowemu działowi “New York Timesa” na temat moich inwestycji. Pytano mnie m.in. o rynek nieruchomości, więc wspomniałem o moim zdaniu na temat rozkładu pomieszczeń w Trump Tower. Później Donald Trump odniósł się publicznie do moich zarzutów, zachwalając budynek i mieszkania w nim się znajdujące. To pokazuje, jak łatwo go urazić.
Określa pan Trumpa jako narcyza, taki sam jest książkowy doktor Mason. Czy w świecie lekarzy można spotkać wiele takich osób?
Oj tak, mało tego, większość lekarzy jest narcystyczna. Wiele szpitali dotyka też problem symultanicznego prowadzenia operacji, co czyni też Mason na samym początku książki. Jeden z moich zaprzyjaźnionych chirurgów został wyrzucony z pracy, bo postrzegał tego typu praktyki za niewłaściwe i próbował z tym walczyć. Wielu specjalistom jest to na rękę, bo są przez to bardziej produktywni i zarabiają więcej pieniędzy, ale z takich pobudek pacjenci cierpią, a nawet umierają.
W “Szarlatanach” wskazuje pan też na zagrożenia płynące z użytkowania mediów społecznościowych. Mam na myśli m.in. problem fałszywych tożsamości.
Użytkowanie social mediów doprowadza do tego, że publikujemy tam fałszywe informacje na swój temat. W ten sposób każdy staje się szarlatanem. To zresztą jeden z głównych powodów, dla których zacząłem pisać tę książkę.
Z drugiej strony pokazuje pan też, że rozwój nowych technologii ma pozytywny wpływ na świat medycyny.
Lekarze, tak jak każdy, w jakiś sposób angażują się w działalność w mediach społecznościowych, a w wielu przypadkach jest to dla nich wręcz konieczne, gdyż mają stałą pensję, a ich bonusy są uzależnione od oceny ich pracy w social mediach. Jest też inna strona – rozwój technologii pozwala stale podwyższać swoje kwalifikacje, tak jak robi to Ava w książce. Zaledwie 10 lat temu taka wiedza anestezjologiczna nie była na wyciągnięcie ręki, była trzymana w murach uniwersytetów. Dziś jest dostępna dla ogółu, a sztuczna inteligencja dostarcza wszelkich możliwości do ćwiczenia swoich umiejętności nawet w domu. To nawet lepsze niż uczenie się na pacjentach, gdyż pozwala powtarzać daną czynność aż do pełnego jej opanowania. W ten sposób można przyswoić kolejność działań i być gotowym na wszelkie okoliczności w prawdziwym świecie. Doceniam to tym bardziej, że spędziłem sporo czasu na symulatorze łodzi podwodnej. Udowodniło mi to, że w niektórych sytuacjach ma się zaledwie kilka sekund na reakcję, by zapobiec tragedii. Identycznie sprawa ma się w świecie medycyny.
Pan sam jest aktywny w mediach społecznościowych. To dobry sposób na komunikację z czytelnikami?
Właśnie ci ludzie uczynili mnie pisarzem, dlatego czuję się w obowiązku rozmawiania z nimi osobiście, nawet jeżeli ma to być komunikacja zza klawiatury. Nie zatrudniam nikogo do prowadzenia mojego fanpage’a. Ludzie to doceniają.
“Szarlatani” mają trafić na wielki ekran, a pan pisze scenariusz filmu.
Już jakiś czas temu miałem podpisaną umowę na film, którą musiałem odrzucić, ale nie było mi przykro z tego powodu. Wówczas nie byłem gotowy na zrobienie tego, teraz jest inaczej. Książka była pisana jako trzyaktowa historia, tak też tworzy się scenariusze, ma więc wszelkie predyspozycje do bycia zaadaptowaną na potrzeby kina.
To nie będzie pierwsza adaptacja pana prozy. Jakie ma pan doświadczenia z branżą filmową?
Zarówno te dobre, jak i złe. Jeżeli film jest oddany historii z książki, to dobrze, ale oczywistym jest, że nie można na ekranie ukazać wszystkiego, co znalazło się na papierze. Chodzi o odpowiednie rozgraniczenie tego, co musi znaleźć się w filmie, a co nie. Najważniejsze, aby został zachowany ogólny koncept historii. Moje książki nadawałyby się na horrory, ale to nie są horrory. Owszem, są tam przerażające epizody, ale główna idea polega na czymś innym.
Rozmawiał Robert Skowroński