Mało kto wie, że Chris Carter nie zacząłby pisać, gdyby nie zabawny przypadek, a nim został zawodowym pisarzem, imał się różnych zawodów, był m.in. muzykiem rockowym – bo uważał, że dzięki temu łatwiej będzie mu podrywać dziewczyny. O swoim wykształceniu, pracy twórczej, a trochę również o Lee Childzie i Stephenie Kingu, opowiedział w rozmowie z nami.
W swoim życiu pełniłeś wiele różnych ról. Która z nich miała największy wpływ na to, że jesteś dziś tu gdzie jesteś?
Na pewno największy wpływ na mnie miały studia psychologiczne –jako pisarz posługuję się wiedzą, którą wtedy zdobyłem. Myślę jednak, że każde z życiowych doświadczeń jest dla mnie bardzo ważne i ma wpływ na to, jakim jestem człowiekiem i jakim jestem pisarzem. Bez nich na pewno nie byłbym w miejscu, w którym jestem. Ale z punktu widzenia autora kryminałów na pewno najważniejsze były moje doświadczenia z psychologią, a w szczególności z psychologią kryminalną.
Nie tylko studiowałeś psychologię, ale pracowałeś właśnie jako psycholog kryminalny. Ile w twoich książkach znajdziemy więc fikcji, a ile historii, które zaobserwowałeś w czasie pracy?
Praktycznie wszystko opiera się na tym, czego doświadczyłem. Nie potrafiłbym pewnie napisać o wielu rzeczach, gdyby nie fakt, że pracując jako psycholog kryminalny, byłem na wielu miejscach zbrodni i byłem świadkiem wielu okropieństw. Stamtąd pochodzą te wszystkie obrazy, które znajdziecie w moich książkach – przerabiam je, łączę i dopasowuję, a następnie mieszam rzeczywistość i fikcję Nigdy nie piszę o konkretnym przypadku, na pewno jednak byłoby mi ciężko wymyślić podobne historie, gdybym nie był świadkiem tak wielu okropnych rzeczy.
Jak to się stało, że poważny szanowany psycholog kryminalny postanowił rzucić to wszystko , zmienić swój image i zacząć pisać kryminały? To była twoja terapia? Forma odreagowania tego, z czymś się spotykałeś w pracy?
Nie do końca. Gdy zaczynałem pracę jako psycholog, byłem bardzo młody – miałem dwadzieścia lat. Po jakichś sześciu – siedmiu latach doszedłem do wniosku, że ta praca mnie przytłacza, pomyślałem też, że mogę zdobyć więcej dziewczyn, będąc gitarzystą rockowym… i tak zrobiłem. Przeprowadziłem się z Michigan do Kalifornii i rozpocząłem życie zawodowego muzyka. To też mi się jednak po jakimś czasie znudziło. Zajmowałem się różnymi rzeczami, pracowałem jako tancerz, potem byłem barmanem, a przez jakiś czas pracowałem nawet jako programista komputerowy. Nigdy jednak nie pomyślałem nawet, że mogę zostać pisarzem. Wielu twórców marzy o tym zawodzie od najmłodszych lat, już w szkole piszą coś w zeszytach, ale to zupełnie nie mój przypadek.
To jak to się stało, że zacząłeś pisać?
To jest naprawdę bardzo śmieszna historia. Pewnego razu miałem niezwykły sen i gdy się obudziłem opowiedziałem historię, która mi się przyśniła, mojej ówczesnej dziewczynie. Ona mi wtedy powiedziała: „Słuchaj, to jest świetna historia! Opisz ją, może wyjdzie ci z tego książka”. I właśnie tak zrobiłem – spisałem tę historię, choć nigdy wcześniej tego nie robiłem. Gdy jednak zacząłem, pomyślałem: „Kurczę, skoro mam opisywać historię ze snu, to spróbuję napisać o czymś, na czym się dobrze znam”. A że miałem doświadczenie pracy jako psycholog kryminalny, byłem na wielu miejscach zdarzenia, współpracowałem z policją, to może powinienem pisać kryminały.
I tak powstał twój pierwszy kryminał?
Można tak powiedzieć. Postanowiłem, że napiszę jeden rozdział historii z mojego snu i jeden rozdział powieści kryminalnej i sprawdzę, co jest lepsze. W tym przypadku kryminału nie miałem żadnej konkretnej historii w głowie. Postanowiłem więc, że postaram się napisać rozdział, który byłby dobrym rozdziałem otwierającym. I to mi się udało! Porzuciłem pomysł ze snu i zacząłem pisać kryminał , który z rozdziału na rozdział się rozwijał i nabierał kształtów. I właśnie tak powstała moja pierwsza książka. Przed nią, jakby się zastanowić, nie napisałem w życiu zbyt wiele. Nigdy nie chodziłem na kursy pisarstwa czy pisania kreatywnego, po prostu postanowiłem napisać książkę… i tak znalazłem się tutaj – dziesięć książek później.
Twoje wszystkie książki powstają dalej w ten sam sposób, bez konkretnego planu, tworzone od rozdziału do rozdziału?
Na pewno teraz tworzę trochę w inny sposób niż wtedy, ale dalej nie korzystam z żadnych planów. Wiem, że są autorzy, którzy robią wiele notatek, zapisują sobie wszystko, rozpisują wręcz drzewa genologiczne swoich bohaterów, a zanim postawią pierwszą literę, w głowie mają już całą książkę. To znów nie ja. Nie robię notatek, niczego nie zapisuję, a w głowie mam tylko ogólny plan fabuły. Dzięki temu moje książki powstają w sposób bardzo organiczny.
Mógłbyś dać jakiś przykład tego, jak pracujesz?
Oczywiście. Gdy zaczynałem pisać „Egzekutora”, czyli moją drugą książkę, w głowie pojawiła mi się idea, że będzie to historia mordercy, który zabija swoje ofiary, posługując się ich strachem. Czyli jeżeli ofiara bała się pająków, to morderca zabija ją przy pomocy pająków… i to było wszystko. Usiadłem z tym pomysłem do komputera i zacząłem pisać. Codziennie dopisywałem coś nowego, dodawałem kolejny element i tak dalej, i tak dalej. Czasami jednak to, co piszę, w ogóle mi się nie podoba. Budzę się rano, czytam to co napisałem dzień wcześniej i mówię: „O mój Boże, co to za g…!”. Wtedy kasuję ten fragment i piszę od nowa. Często też brakuje mina koniec rozdziału czegoś zaskakującego, wywołującego dodatkowe napięcie – miewam problem z wymyśleniem tego.
I co wtedy?
Wtedy muszę kombinować. W jednej z moich książek na przykład miałem taką sytuacje, że napisałem, że detektywi znaleźli się w domu ofiary i znaleźli tam automatyczną sekretarkę, na której odkryli pięćdziesiąt nagrań. Wiadomości były całkowicie bezgłośne i wszystkie trwały dokładnie dwanaście sekund. No właśnie… i ja to sobie wymyśliłem wieczorem, pisząc. Potem poszedłem spać i rano zacząłem się zastanawiać, jak ja to teraz wytłumaczę: dlaczego tych wiadomości było pięćdziesiąt, dlaczego były bezgłośne i dlaczego, do cholery, wszystkie trwały tylko 12 sekund. Wymyślenie tego zajęło mi dwa dni, ale na szczęście się udało!
Czy pisząc, myślisz jednak czasem: do cholery, jestem przecież wykształconym psychologiem…
…trochę tak, ale wiesz, ja mam świadomość, że moje książki mają przede wszystkim bawić, więc moim celem nie jest przekazanie światu jakiegoś przesłania. W ogóle o tym nie myślę. Moje książki służą do tego, by poczytać je na plaży na wakacjach albo w pociągu w drodze do pracy i po to je piszę. Nie mam żadnego poczucia misji. To ma być dobry kryminał i na tym się koncentruję. W większości przypadków chyba mi się udaje. Jeśli w połowie pisania książki sam nie wiem, kto zabił, to najlepszy dowód na to, że intryga jest dobra – skoro sam w niej nie odnajduję mordercy.
Masz bardzo charakterystyczny styl. Piszesz bardzo krótkie rozdziały, zawsze zakończone cliffhangerami.
Moje książki mają być rozrywką dla czytelników, a ja kocham czytać tak skonstruowane książki i kocham je tak pisać. Pamiętaj, że pisanie to mój sposób zarabiania na życie i wiem, że pisząc w ten sposób, łatwiej mi przekonać do moich książek czytelników. Wiem, że Stephen King potrafi napisać rozdział na kilkadziesiąt stron, ale pamiętajmy, że świat się zmienił. Młodzi ludzie są cały czas w biegu, a czytają głównie blogi, więc zupełnie nie są przyzwyczajeni do czytania rozdziałów po dwadzieścia, trzydzieści stron. Sami piszą zresztą głównie SMS‑y czyli maksymalnie pięć zdań. Pamiętam, że gdy sam chodziłem do szkoły, to nauczycielka uczyła nas pisać takie zdania: „Kiedy wszedł do pokoju, światła przygasły, otworzyły się okna i wówczas nastąpił wybuch”. Dziś tak się już nie pisze, dziś to musi być takie staccato: „Wszedł do pomieszczenia. Światła przygasły. Okna otworzyły się. Nastąpił wybuch”. I wiem, że ja właśnie tak powinienem pisać. Czasem mam tendencję, by pisać dłuższe zdania, ale potem je obcinam i skracam. Tak samo, jeśli napiszę zbyt długi rozdział.
Ta taktyka się sprawdza?
Tak. Dostaję mnóstwo maili od ludzi, którzy piszą, że kochają moje krótkie rozdziały. Gdy sam coś czytam i jestem zmęczony, np. chce mi się spać, to patrzę, ile mi zostało stron do końca rozdziału i gdy widzę, że są to jedynie dwie lub trzy strony, to chętnie doczytam o końca. Gdyby tych stron było więcej, sześć czy siedem, to pewnie bym zostawił tę książkę na później. Skoro ja tak robię, to pewnie wiele osób robi dokładnie tak samo. Czytają moje książki mimo zmęczenia, bo przecież zostały im do końca rozdziału zaledwie dwie strony, ale gdy już go skończą, to okazuje się, że tylko kolejne trzy strony i kolejny rozdział będzie za nimi… i tak okazuje się, że mój dość gruby kryminał można przeczytać w jedną noc.
Cliffhangery na końcu rozdziałów dodatkowo w tym pomagają…
Tak. Sam je zresztą uwielbiam. Uwielbiam to, że aby dowiedzieć się, jak dana sytuacja się wyjaśni, jestem zmuszany do czytania. Poza tym mój agent zawsze powtarza, że ten sposób pisania jest gwarancją sukcesu. A on wie co mówi, bo to człowiek, który prowadzi kilku innych znanych autorów, między innymi Lee Childa.
Skoro wspomniałeś Lee Childa, to dwa tygodnie temu miałem okazję z nim rozmawiać. Mówił mi między innymi o tym, że parę lat temu miał ochotę przejść na emeryturę. By to zrobić, chciał zabić Jacka Reachera, ale potem stwierdził, że za bardzo go lubi, więc Reacher będzie musiał być postacią nieśmiertelną. Czy ty też tak myślisz o swoim bohaterze? Robert Hunter jest nieśmiertelny?
Pierwszą książkę napisałem o Hunterze. Gdy zabierałem się za drugą, długo myślałem, czy znów ma być bohaterem mojej powieści. Szczerze mówiąc, nie byłem do tego przekonany. Wtedy mój agent powiedział mi: „Ludzie pokochali cię za Roberta Huntera, więc daj im Roberta Huntera”. Więc dziesięć książek później, biorąc pod uwagę pozycje na listach bestselerów, które zajmują książki z Robertem Hunterem, myślę, że jestem w sytuacji, w której nawet gdybym powiedział: „nie napiszę więcej książek o Hunterze”, to mój wydawca nigdy by się na to nie zgodził. Nie oszukujmy się, brutalna prawda jest taka, że książki to też biznes, a dla wydawcy to po prostu pieniądze. Skoro książki się sprzedają dobrze, to próby powiedzenia mu: „słuchaj, ja może teraz napiszę coś innego”, nie skończą się dobrze. Książki z Hunterem są na liście bestsellerów w dwudziestu dwóch krajach, cały czas liczę na ich ekranizacje, na razie jednak zamiast Hollywood o Huntera upomniało się Bollywood. Tak, Robert Hunter niedługo będzie tańczył i śpiewał. Nie wiem, jak to przeżyję.
A tak prywatnie lubisz Huntera?
Tak, mógłby być moim kumplem. Tak jak ja lubi whiskey, tak jak ja jest psychologiem. Mamy naprawdę wiele wspólnego. Lubię pisać jego historie. Co prawdą pod koniec pierwszego tomu mało go nie zabiłem, ledwo przeżył, ale za to powinien dziękować nie mi, ale mojemu agentowi. To pod jego wpływem zmieniłem zakończenie i stworzyłem tę serię.
Rozmawiał Marcin Graczyk