20 maja stacja HBO wyemituje swój nowy film – „451° Fahrenheita”, powstały na podstawie fantastycznej powieści Raya Bradbury’ego. My już go widzieliśmy i dzielimy się wrażeniami – a przy okazji przedstawiamy sylwetkę jednego z najważniejszych pisarzy science-fiction w historii.
Swoją najbardziej znaną książkę Bradbury wydał w 1953 roku. Przedstawił w niej rzeczywistość, w której wszelkie książki są niebezpieczne i przez to zakazane, a strażacy zajmują się wyszukiwaniem księgozbiorów oraz paleniem ich – tytułowe 451° Fahrenheita (ok. 233°C) to temperatura, w jakiej płonie papier.
Jednym z takich ludzi jest główny bohater, Guy Montag. Mężczyzna wierzy w system i nie zastanawia się zbytnio nad sensem wykonywanej pracy. Do czasu, aż nie spotka młodej sąsiadki, Klarysy. Rozmowa z nią stanie się impulsem do innego spojrzenia na swoją dotychczasową egzystencję i otaczający Guya świat. Bohater odkryje, że rzeczywistość nie jest do końca taka, jak być powinna. Podczas nalotu na dom kolejnego posiadacza książek, Montag wykrada jedną z nich w tajemnicy przed kolegami. Jego życie i spojrzenie na społeczeństwo coraz bardziej się zmieniają. Poznaje też innych czytelników – a także osoby, które uczą się książek na pamięć, by zachować je na przyszłość, kiedy nie będzie już papieru.
„451° Fahrenheita” jest książką niedługą, ale niezwykle oddziałującą na czytelnika. To wspaniały utwór o miłości do literatury, pokazujący dlaczego tak bardzo jej potrzebujemy. Mimo iż wydana ponad sześćdziesiąt lat temu, powieść wciąż szokuje i stawia ważne pytania.
Książki ukazują pory na twarzy życia. Wygodni ludzie chcą tylko woskowych księżycowych twarzy, bez porów, bez włosów, bez wyrazu.
(Tłum.: Wojciech Szypuła)
Tytuł niedawno wznowiła oficyna MAG – w serii Artefakty, z sugestywną okładką, której autorem jest Dark Crayon. Warto nabyć, to naprawdę ładne wydanie. Mam nadzieję, że niedługo doczekamy się kolejnych wznowień prozy Bradbury’ego – jeszcze dwa tytuły były jakiś czas temu zapowiadane przez MAGa: „Kroniki marsjańskie” i wydanie zbiorcze serii „Green Town” (w skład której wchodzą między innymi „Jakiś potwór tu nadchodzi” oraz „Słoneczne wino”).
Pod koniec lat ’70. Bradbury stworzył sztukę teatralną na podstawie swojej książki, a w 2010 wydano zbiór opowiadań „A Pleasure to Burn”, nawiązujących do „451° Fahrenheita”. Były one już wcześniej publikowane w różnych antologiach, zawarto też tutaj utwory, które autor napisał przed samą powieścią.
Książka „451° Fahrenheita” została już raz zekranizowana – w 1966 roku. Reżyserował François Truffaut, a w główne role wcielili się Oskar Werner, Cyril Cusack i Julie Christie. Adaptacja spotkała się różnymi recenzjami, ale np. Martin Scorsese bardzo ceni ten film i twierdzi, że znacząco wpłynął on na jego twórczość. Również Bradbury chwalił dzieło Truffaut, szczególnie ujęła go ostatnia scena. Książka została też zaadaptowana na potrzeby radzieckiej telewizji w programie „Этот фантастический мир” („Ten fantastyczny świat”). W 1984 roku powstała także gra komputerowa, w której tworzeniu brał udział sam Bradbury.
Książki są po to, by nam przypominać, jacy z nas durnie.
(Tłum.: Wojciech Szypuła)
A jak wypada nowa ekranizacja? Całkiem pozytywnie, autor raczej się w grobie nie przewraca. To HBO, więc film zrobiony jest niezwykle starannie, wszystkie szczegóły – od najważniejszych elementów, po detale tła – są przedstawione niezwykle starannie. Dotyczy to też doboru aktorów. Michael B. Jordan gra główną rolę. Podoba mi się, w jaki sposób wyraża przemianę swojego bohatera – z „gwiazdy” swojej jednostki, strażaka cały czas pokazywanego w mediach i kochanego przez publiczność, w człowieka dostrzegającego błędy systemu, coraz śmielej buntującego się przeciw niemu. Jordan świetnie oddaje to grą ciała, przez cały czas widać jego wahanie. Nie ma tutaj gwałtownego przejścia od służbisty do buntownika, ale szereg zdarzeń oraz doświadczeń, które odbijają się na zachowaniu bohatera i grze aktora. Partnerująca mu Sofia Boutella (Clarisse McClellan) spisała się równie dobrze – jest w jej roli duża doza intelektualnej delikatności, ale też pewna niejednoznaczność, i aktorka świetnie to wyciąga. Michael Shannon z kolei to facet urodzony, by grać twardych, fanatycznych służbistów (wystarczy wspomnieć jego występ w „Boardwalk Empire” lub „Kształcie wody”) – w roli dowódcy Beatty’ego sprawdził się więc znakomicie. To głównie na tych trzech postaciach oparty jest cały film – pozostali aktorzy to albo tło, albo osoby, które pojawiają się wyłącznie na moment. Ale to dobrze, wspomniane wcześniej trio świetnie poradziło sobie z udźwignięciem tej fabuły.
Nowa ekranizacja nie jest obrazem wiernym – twórcy wprowadzili szereg zmian, jednak nie będę o nich zbyt szeroko pisał, żeby nie zdradzić ważnych elementów fabuły. Wspomnę tylko, że wiele z nich wiąże się z postępem technologicznym, który nastąpił od czasu powstania powieści i wiążącą się z tym wszechobecnością internetu. Oczywiście tempo jest dużo szybsze, wszystko pokazane jest bardziej dosadnie niż w książce, bardziej efektownie (i czasem też efekciarsko), film pozostaje jednak zgodny z duchem dzieła Bradbury’ego – o to nie musicie się obawiać. Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że HBO wypuści serial osadzony w świecie książki. I mam wrażenie, że stacja może myśleć o kontynuacji – w filmie zawarto kilka wątków, które aż proszą się o rozwinięcie.
I jeszcze ciekawostka na koniec: w jednej scenie można zauważyć płonącą książkę Bradbury’ego.
A teraz kilka słów o autorze.
Raymond Douglas Bradbury urodził się w 1920 roku. Jak wielu pisarzy, od najmłodszych lat pochłaniał książki – jego dziadek i pradziadek byli wydawcami gazet, więc mały Ray od samego początku miał ułatwiony kontakt ze słowem pisanym. Duży wpływ na niego miała ciotka, czytająca mu chętnie krótkie opowiadania. Fantastyką zainteresował się bardzo wcześnie, kochał utwory Edgara Rice’a Burroughsa, H.G. Wellsa, Julesa Verne’a, Roberta Heinleina, czy Arthura C. Clarke’a. Maniacko pochłaniał pulpowe magazyny (takie jak np. „Astounding Science Fiction”) i komiksy. Bardzo szybko postanowił zostać twórcą – swoje opowiadania pisał już w wieku 11 lat), w 1938 debiutował w fanzinie „Imagination!”, rok później zaczął wydawać własny zin, zatytułowany „Futuria Fantasia”. Jednak fantastyka nie była jego jedynym pokarmem literackim – w wieku dwudziestu lat odszedł od niej i więcej czasu spędzał czytając twórców „głównego nurtu”. W tym sporo poezji.
Wciąż dużo pisał, głównie opowiadania, ale też sztuki teatralne – choć sam później przyznał, że były one bardzo złe (do teatru wrócił o wiele później). W wieku 24 lat utrzymywał się już wyłącznie z pisania – magazyny chętnie zamieszczały jego teksty. Nie tworzył jedynie fantastyki, w swoim dorobku ma również utwory realistyczne i teksty oparte na własnych wspomnieniach. Powszechne uznanie przyniosły mu „Kroniki marsjańskie” (1950 rok), a wydany niedługo potem zbiór opowiadań „Ilustrowany człowiek” oraz „451° Fahrenheita” potwierdziły jego pozycję.
Pisałem wcześniej o adaptacjach jego najsłynniejszej powieści, ale trzeba wspomnieć, że romans pisarza z kinem i telewizją zaczął się wcześniej. Jego utwory były adaptowane już na początku lat ’50., m.in. na potrzeby takich programów jak „Tales of Tomorrow”, „Lights Out”, czy „Alfred Hitchcock Presents”. W 1953 roku powstał film pełnometrażowy „It Came from Outer Space” na podstawie jego tekstu. Na tym się oczywiście nie skończyło. Na ekran trafiły „Jakiś potwór tu nadchodzi”, „Kroniki marsjańskie” i wiele innych. Sam Bradbury również zajmował się pisaniem scenariuszy. Przykładowo: w 1956 roku współtworzył scenariusz „Moby Dicka” (reżyserował John Huston, a w rolę Ahaba wcielił się Gregory Peck). W latach 1985–1992 autor prowadził własny program w telewizji „The Ray Bradbury Theater”, w którym zaadaptowano 65 jego opowiadań. W 1993 roku powstała animacja na podstawie „The Halloween Tree” – Bradbury napisał scenariusz i wystąpił w roli narratora.
Twórczość amerykańskiego autora stała się też podstawą dla licznych sztuk teatralnych oraz komiksów.
Bradbury’ego zalicza się do grona najważniejszych autorów science-fiction i uznaje się go za jednego z pisarzy, którzy sprawili, że tym gatunkiem literackim zainteresowali się ludzie spoza środowiska. W swoich utworach pisarz skupiał się mniej na kwestiach technicznych, a raczej próbował zgłębić tajniki ludzkiej psychiki w obliczu spotkania z nieznanym i fantastycznym. Jego twórczość podejmowała też szereg zagadnień społecznych oraz cywilizacyjnych – bardzo często wyrażała strach przed nadchodzącymi zmianami i gloryfikowała mityczne krainy dzieciństwa.
Jak można przewidzieć, przez całe swoje życie Bradbury uzbierał solidną kolekcję nagród. National Medal of Arts, Emmy, Ordre des Arts et des Lettres, World Fantasy Award, Bram Stoker Award – długo by wymieniać. Dandelion Crater na księżycu otrzymał tę nazwę na cześć jego powieści „Dandelion Wine”, w 1992 roku imieniem Bradbury’ego nazwano asteroidę, a w 2012 miejsce lądowania łazika Curiosity na Marsie ochrzczono mianem „Bradbury Landing”.
Bradbury był pisarzem dosyć płodnym, w swoim długim życiu (autor przeżył 91 lat) napisał sporo powieści, a także multum (ponad 400) opowiadań. Przyjrzyjmy się tym najciekawszym, wydanym w Polsce.
„Jakiś potwór tu nadchodzi” to powieść opowiadająca o dwóch chłopcach – Jimie i Willu – dorastających razem w małej miejscowości. Do ich miasteczka przyjeżdża wesołe miasteczko. Tylko coś z nim jest bardzo nie tak. Na pewno nie jest to zwykły park rozrywki. W środku czai się coś dużo mroczniejszego. Chłopcy odkrywają, że szefowie lunaparku – Dark i Cooger – pod przykrywką przedstawień porywają dusze ludzi i przekształcają je w dziwaczne potwory, przetrzymywane w ich cyrku. Bohaterowie nie mają wyjścia – żeby uwolnić mieszkańców miasteczka, muszą zmierzyć się z przerażającymi właścicielami wesołego miasteczka.
To fascynująca powieść, pełna subtelnego mroku i nieustannie trzymająca czytelnika w napięciu. „Jakiś potwór tu nadchodzi” jest powieścią kierowaną teoretycznie do młodszych odbiorców, jednak starsi na pewno nie będą zawiedzeni – lektura tej książki to jak nostalgiczna podróż do czasów pełnego przygód dzieciństwa.
Ale trzecia, o Chryste, trzecia rano! Lekarze twierdzą, że ciało pracuje wówczas na najniższych obrotach. Dusza wyłącza się. Krew krąży leniwie. Właśnie o tej porze człowiek najbardziej zbliża się do śmierci. Co prawda sen to mała śmierć, lecz trzecia nad ranem, kiedy człowiek zupełnie rozbudzony leży w łóżku, jest zupełnie jak śmierć za życia.
(Tłum.: Paulina Braiter-Ziemkiewicz)
„Kroniki marsjańskie” to właściwie zbiór opowiadań, jednak połączone są one wspólnym tematem – kolonizacją czerwonej planety. Kolejne teksty pokazują następujące po sobie stadia kolonizacji Marsa przez Ziemian. Bradbury opisuje w nich historię od czasu prób dotarcia tam, przez osiedlanie się Ziemian, starania mające na celu upodobnienie nowych terenów do Ziemi, kontakty z ocalałymi kosmitami, wojnę nuklearną na macierzystym globie, aż po czas, gdy osadnicy stali się nowymi Marsjanami. Opowieść o zaludnianiu Marsa stała się dla pisarza pretekstem do krytyki współczesnej cywilizacji – przede wszystkim tej amerykańskiej.
My, Ziemianie, mamy talent do niszczenia wszelkich pięknych rzeczy. Tylko dlatego nie umieściliśmy budek z hot dogami pośrodku egipskiej świątyni w Karnaku, że leży ona na uboczu i przez to nie przyciąga handlowców.
(Tłum.: Paulina Braiter-Ziemkiewicz, Paweł Ziemkiewicz)
Jak sam tytuł wskazuje, „K jak Kosmos” jest zbiorem opowiadań fantastyczno-naukowych. Książka nie skupia się jednak wyłącznie na eksploracji kosmosu – znajdziemy tu też np. naukowca, który został otoczony przez dziwną powłokę i w jej wnętrzu przechodzi metamorfozę, ziemskie dziecko zawierające przyjaźń z kosmitą, szkolną wycieczkę w maszynie czasu, społeczeństwo uzależnione od telewizji, niestarzejącego się mężczyznę, latającą machinę w starożytnych Chinach i wiele innych zaskakujących pomysłów.
Puls był nieprawdopodobny. Jedno uderzenie serca na trzydzieści pięć sekund. A oddech – też nie do wiary – co cztery minuty. Ruch klatki piersiowej właściwie niedostrzegalny. Temperatura ciała? Sześćdziesiąt stopni.
(Tłum.: Kazimierz Hałajkiewicz)
Kolejnym wartym uwagi zborem opowiadań Bradbury’ego jest „Październikowa kraina”. Tu z kolei pisarz zajmuje się głównie historiami grozy. Autor odkrywa sekrety miejsc mrocznych i tajemniczych, dziwacznych zjawisk oraz niepokojących osób. Mężczyzna przekonany, że jego szkielet chce go zniszczyć. Kobieta lękająca się swojego nowonarodzonego dziecka. Chłopiec wychowywany, by stać się Bogiem, jakim kiedyś był jego ojciec. Osoby, które zawsze zbierają się na miejscach wypadków. To tylko niektóre atrakcje zawarte w tym tomie – w dziedzinie horroru Bradbury był równie pomysłowy, co w przypadku fantastyki naukowej. To właśnie zbiór opowiadań grozy pt. „Dark Carnival” był pierwszą wydaną przez niego książką – większość opowiadań w niej zawartych stała się podstawą dla „Październikowej krainy”.
Zjawiliście się jak przy każdym wypadku. Żeby mieć pewność, że przeżyją ci, co trzeba, a ci co trzeba, umrą. Dlatego właśnie mnie podnieśliście. Wiedzieliście, że to mnie zabije.
(Tłum.: Tomasz S. Gałązka)
Na zakończenie mam dla Was coś z zupełnie innej beczki, jednak jak najbardziej związanego z tematem. Artystka Rachel Bloom nagrała w 2010 roku prześmieszny teledysk do swojej równie zabawnej piosenki, zatytułowanej „Fuck me, Ray Bradbury”. Nie ma co opisywać zawartości – sami zobaczcie. Utwór był nominowany do nagrody Hugo w kategorii Najlepsza Prezentacja Dramatyczna, Krótka Forma.