Aktualności

Cari Mora – przeczytaj fragment najnowszej książki Thomas Harris, twórca Hannibala Lectera.

Tho­mas Har­ris, twór­ca Han­ni­ba­la Lec­te­ra, autor Mil­cze­nia owiec i Czer­wo­ne­go smo­ka, wra­ca po 13 latach z nową książ­ką. Cari Mora to wcią­ga­ją­ca opo­wieść o złu, chci­wo­ści i mrocz­nej obse­sji – Har­ris w naj­wyż­szej formie!

Prze­stęp­cy od lat pró­bu­ją wytro­pić skarb ukry­ty pod posia­dło­ścią nale­żą­cą nie­gdyś do Pablo Esco­ba­ra w Mia­mi Beach. W wyści­gu po 25 milio­nów dola­rów w zło­cie pro­wa­dzi tar­ga­ny cho­ry­mi namięt­no­ścia­mi Hans-Peter Schne­ider – czło­wiek, któ­ry zara­bia na życie, reali­zu­jąc prze­ra­ża­ją­ce fan­ta­zje boga­czy. Na dro­dze sta­je mu Cari Mora, pięk­na straż­nicz­ka rezy­den­cji, któ­ra zna­la­zła w Sta­nach schro­nie­nie przed prze­mo­cą panu­ją­cą w jej kra­ju. Schne­ider wkrót­ce pozna zaska­ku­ją­ce umie­jęt­no­ści Cari i prze­ko­na się, jak sil­na jest jej wola wal­ki. Mię­dzy męskim pra­gnie­niem a kobie­cym instynk­tem prze­trwa­nia cza­ją się potwory.
 
Prze­czy­taj­cie frag­ment książki!

*…*…*

O pierw­szej w nocy stał już za żywo­pło­tem obok wiel­kie­go domu na pla­ży. Jasno świe­cił księ­życ i na sre­brzy­stej zie­mi malo­wa­ły się czar­ne jak krew syl­wet­ki palm. Kie­dy wie­je wiatr, cie­nie ich wiel­kich liści poru­sza­ją się jak cień czło­wie­ka. A cza­sem jest to napraw­dę cień czło­wie­ka. Hans-Peter zacze­kał na podmuch wiatr i wraz czar­ny­mi pal­ma­mi ruszył przez trawnik.
Gdy dotarł na miej­sce i sta­nął przy ścia­nie, oka­za­ło się, że z domu wciąż bije skwar dnia, jak z wiel­kie­go, cie­płe­go zwie­rzę­cia. Przy­warł do ścia­ny, żeby cie­pło roz­la­ło się po całym cie­le. W gło­wę łasko­ta­ły go pro­mie­nie księ­ży­ca. Czuł się jak nowo naro­dzo­ne kan­gu­rząt­ko, któ­re wspi­na się po brzu­chu mat­ki, żeby dotrzeć do przy­tul­nej torby.
W domu było ciem­no. Weran­da mia­ła przy­ciem­nio­ne szy­by i nic przez nie nie widział. Nie­któ­re żalu­zje prze­ciw­hu­ra­ga­no­we były opusz­czo­ne. Wetknął wytrych do zam­ka i kil­ka razy nim poru­szał, żeby zadra­pać zapadki.
Potem powo­li wsu­nął do zam­ka klucz od Felik­sa. Jak­by zanur­ko­wał do lodo­wa­tej wody – miłe uczu­cie. Przy­tu­la­nie się do cie­płe­go domu i wkła­da­nie klu­cza do zam­ka były czyn­no­ścia­mi nie­zwy­kle intym­ny­mi. Sły­szał, jak zapad­ki ustę­pu­ją z serią cichut­kich klik­nięć i przy­po­mnia­ły mu się gawę­dzą­ce ze sobą owa­dy na cie­le mar­twej kobie­ty, któ­rą odwie­dził w buszu po wie­lu dniach, kobie­ty mar­twej i cie­plej­szej niż za życia, bo cudow­nie ogrza­nej przez gro­ma­dy larw.
Głów­ka klu­cza opar­ła się o roze­tkę. Przy­lgnę­ła do niej, tak jak on przy­lgnie do Cari, jeśli zde­cy­du­je się wejść na górę. Przy­lgnie i nie wsta­nie, dopó­ki jej cia­ło nie osty­gnie. Nie­ste­ty, będzie sty­gło szyb­ciej niż dom odda­ją­cy cie­pło dnia. Zwłasz­cza w kli­ma­ty­zo­wa­nym poko­ju, nawet gdy­by przy­tu­lił się do niej pod kocem. Zawsze tak było. Tak szyb­ko sta­wa­ły się wil­got­ne i lep­kie, tak szyb­ko się wyziębiały.
Nie musiał decy­do­wać już teraz. Mógł iść za gło­sem ser­ca. Cie­ka­we, czy dał­by radę nie pójść. Ser­ce GŁOWA, gło­wa SERCE, bum! Miał nadzie­ję, że Cari ład­nie pach­nie. Nie lubię buracz­ków z kiszo­ną kapustą.
Prze­krę­cił gał­kę klam­ki i otwo­rzył drzwi. Zasy­cza­ła uszczel­ka. Wykry­wacz meta­lu, przy­kle­jo­ny taśmą do buta, powi­nien wykryć każ­dą meta­lo­wą matę alar­mo­wą ukry­tą pod wykła­dzi­ną. Ostroż­nie prze­su­nął nogę po pod­ło­dze i dopie­ro wte­dy oparł na niej cię­żar cia­ła. Przy­sta­nął w chłod­nej ciem­no­ści, z dala od snu­ją­cych się po traw­ni­ku cie­ni i roz­grze­wa­ją­cych gło­wę pro­mie­ni księżyca.
Cichy brzęk i sze­lest. W kącie weran­dy, za nim.
– Car­men, a chuj z tym!
Trzy­mał w ręku pisto­let, choć nie pamię­tał, żeby go wyj­mo­wał. Znie­ru­cho­miał. Ptak otrzą­snął się w klat­ce i cicho mam­ro­cząc, prze­szedł po żer­dzi tam i z powrotem.
Syl­wet­ki mane­ki­nów na tle sre­brzy­stych okien. Czyż­by któ­ryś się poru­szył? Kie­dy je mijał, dotknę­ła go czy­jaś gip­so­wa ręka.
To tu jest. To tu jest. Zło­to. Es ist hier! Wie­dział, że jest. Gdy­by mia­ło uszy, usły­sza­ło­by, jak woła do nie­go z salo­nu. Okry­te pokrow­ca­mi meble, okry­te pokrow­cem pia­ni­no. Wszedł do baru, gdzie stał okry­ty pokrow­cem stół bilar­do­wy. Kost­kar­ka wyplu­ła kil­ka kostek lodu i bły­ska­wicz­nie ukuc­nął, cze­ka­jąc, nasłu­chu­jąc i myśląc.
Cari Mora zna­ła ten dom na wylot. Zanim cokol­wiek zro­bi, powi­nien wycią­gnąć z niej jak naj­wię­cej infor­ma­cji. Zawsze może sprze­dać ją potem. Mar­twa będzie war­ta nie wię­cej jak kil­ka tysię­cy dola­rów, na doda­tek musiał­by prze­trans­por­to­wać ją w suchym lodzie.
Nie było sen­su jej budzić, lecz na tara­sie wyglą­da­ła tak uro­czo, tak przy­jem­nie, że chciał popa­trzeć, jak śpi. Miał pra­wo tro­chę się zaba­wić. Ot, spu­ścić kro­pel­kę na prze­ście­ra­dło, na jej pokry­te bli­zna­mi ramio­na, nic wię­cej. Ach, albo parę kro­pe­lek na pogrą­żo­ny we śnie poli­czek. A co tam, idź­my na całe­go, mały spust na twarz! Cie­niut­ką struż­ką w kącik oka. Żeby przy­go­to­wać gał­ki dla póź­niej­szych łez. Ach, witaj!
Na udzie zawi­bro­wa­ła ukry­ta w kie­sze­ni komór­ka. Prze­su­nął ją tro­chę, żeby było mu milej. Potem spoj­rzał na ekran i poczuł się jesz­cze lepiej. SMS. Od Feliksa.

Zała­twio­ne. Za 10k i parę bzde­tów zre­zy­gno­wał z naj­mu. Od jutra dom jest wasz. Może­cie się wprowadzać!

Hans-Peter wycią­gnął się na wykła­dzi­nie pod sto­łem bilar­do­wym i napi­sał kil­ka SMS czymś, co nazy­wał „pal­cem cyn­ko­wym”. Pazno­kieć pal­ca wska­zu­ją­ce­go znie­kształ­ci­ła ta sama przy­pa­dłość gene­tycz­na, któ­ra cał­ko­wi­cie pozba­wi­ła go wło­sów. Dowie­dział się o tym na stu­diach medycz­nych, zanim wyrzu­co­no go za nagan­ną posta­wę moral­ną. Ojciec miał już na szczę­ście swo­je lata i nie mógł go za to zbić. Pazno­kieć był ostry i przy­da­wał mu się do czysz­cze­nia bez­wło­sych prze­wo­dów noso­wych, tak wraż­li­wych na pleśń, spo­ry, pyłek szar­ła­tu i rzepaku.

*…*…*

Cari obu­dzi­ła się w ciem­no­ści, nie wie­dząc dla­cze­go. I natych­miast – odru­cho­wo – wsłu­cha­ła w ostrze­gaw­cze odgło­sy dżun­gli. Szyb­ko otrzeź­wia­ła i nie poru­sza­jąc gło­wą, rozej­rza­ła się po wiel­kiej sypial­ni. Jarzy­ły się wszyst­kie świa­teł­ka – na deko­de­rze kablów­ki, ter­mo­sta­cie i zegar­ku – ale to na pane­lu sys­te­mu alar­mo­we­go świe­ci­ło na zie­lo­no zamiast na czerwono.
Alarm – ktoś go wyłą­czył, na dole, i to ją obu­dzi­ło, to poje­dyn­cze piśnię­cie. A teraz świa­teł­ko zamru­ga­ło, bo ten ktoś mijał wła­śnie czuj­nik ruchu w przedpokoju.
Wło­ży­ła dres i wyję­ła spod łóż­ka kij base­bal­lo­wy. W kie­sze­niach mia­ła tele­fon, nóż i spray na niedź­wie­dzie. Wyszła na kory­tarz, przy­sta­nę­ła na szczy­cie krę­tych scho­dów i zawołała:
– Kto tam jest? Lepiej się odezwij!
Cisza, co naj­mniej pięt­na­sto­se­kun­do­wa. A potem głos:
– Felix.
Cari prze­wró­ci­ła ocza­mi i syk­nę­ła przez zęby.
Zapa­li­ła świa­tło i zeszła na dół. Wciąż z kijem.
Felix stał u pod­nó­ża scho­dów, pod fil­mo­wym potwo­rem, zębia­stym rap­to­rem z pla­ne­ty Zorn.
Nie robił wra­że­nia pija­ne­go. I nie miał w rękach żad­nej bro­ni. Był w kapeluszu.
Cari przy­sta­nę­ła na czwar­tym stop­niu od dołu. Nie poczu­ła na sobie wzro­ku jego świń­skich oczek. To dobrze.
– Przy­cho­dzisz w nocy bez uprze­dze­nia? Mógł­byś naj­pierw zadzwonić.
– Pil­na spra­wa – odparł. – Mam nowych najem­ców. Fil­mow­ców. Dobrze pła­cą. Znasz ten dom, więc chcą, żebyś zosta­ła, może nawet dla nich goto­wa­ła, jesz­cze nie wiem. Zała­twi­łem ci robo­tę, powin­naś mi podzię­ko­wać. I tro­chę mi odpa­lić, kie­dy już ci zapła­cą. A pła­cą dużo, jak to filmowcy.
– Co kręcą?
– Nie wiem. Mam to gdzieś.
– I przy­cho­dzisz z tym do mnie o pią­tej rano?
– Nasz klient, nasz pan – odparł Felix. – Chcą się wpro­wa­dzić przed świtem.
– Spójrz na mnie. Jeśli krę­cą por­no­sy, dobrze wiesz, co odpo­wiem. Nie ma mowy.
Po tym jak wła­dze hrab­stwa Los Ange­les wyda­ły Zarzą­dze­nie B, naka­zu­ją­ce uży­wa­nia pre­zer­wa­tyw na ekra­nie i ogra­ni­cza­ją­ce swo­bo­dę eks­pre­sji, wie­lu pro­du­cen­tów tego rodza­ju fil­mów prze­nio­sło się do Miami.
Wykłó­ca­ła się z nim o to już przedtem.
– To nie por­no­sy. To coś w rodza­ju reali­ty… coś tam. Chcą mieć dwu­stu­dwu­dzie­sto­wol­to­we gniazd­ka i gaśni­ce. Wiesz, gdzie to wszyst­ko jest, tak? – Felix wyjął z kie­sze­ni wymię­te pozwo­le­nie na fil­mo­wa­nie i kazał przy­nieść taśmę klejącą.
Kwa­drans póź­niej usły­sza­ła war­kot sil­ni­ka zbli­ża­ją­cej się do brze­gu łodzi.
– Aha – rzu­cił Felix. – I nie zapa­laj świa­tła na pomoście.

*…*…*

W miej­scach publicz­nych Hans-Peter Schne­ider jest zwy­kle bar­dzo czy­sty i ład­nie pach­nie. Ale ści­ska­jąc mu w kuch­ni rękę, Cari poczu­ła przy­tłu­mio­ny odór siar­ki. Jak we wsi, w któ­rej wraz z doma­mi pło­ną ludzie.
Schne­ider odno­to­wał zdro­wą twar­dość jej dło­ni i posłał jej wil­czy uśmiech.
– Będzie­my roz­ma­wia­li po angiel­sku czy po hiszpańsku?
– Jak pan woli – odparła.
Potwo­ry wie­dzą, kie­dy je ktoś roz­po­zna, podob­nie jak nudzia­rze, dla­te­go Hans-Peter przy­wykł do tego, że nowi zna­jo­mi reagu­ją na nie­go odra­zą i stra­chem. A w pew­nych jak­że cudow­nych chwi­lach, peł­nym bólu bła­ga­niem o szyb­szą śmierć. Jed­ni pra­wie natych­miast, inni z czasem.
Cari tyl­ko na nie­go patrzy­ła. Nawet nie mru­gnę­ła. Czar­ne źre­ni­ce jej oczu nosi­ły śla­dy inteligencji.
Pró­bo­wał dostrzec w nich swo­je odbi­cie, lecz – ku swo­je­mu roz­cza­ro­wa­niu – nie mógł. Co za ślicz­not­ka! I chy­ba o tym nie wie.
Korzy­sta­jąc z chwi­li zamy­śle­nia, uło­żył zgrab­ny kuple­cik. „W czar­nych sadzaw­kach twych oczu nie widać moje­go obli­cza, trud­no będzie cię zła­mać, lecz to na nagro­dę się prze­li­cza!” Posta­no­wił, że kie­dy znaj­dzie tro­chę cza­su, prze­ło­ży go na nie­miec­ki. Angiel­skie „zła­mać” zastą­pi sło­wem hörig, czy­li „ujarz­mić”. Tak, i zaśpie­wa go na melo­dię Nie lubię buracz­ków z kiszo­ną kapu­stą. Pod prysz­ni­cem. Może nawet dla niej, kie­dy już doj­dzie do sie­bie i zacznie bła­gać o kąpiel.
Ale na razie musiał ją do sie­bie prze­ko­nać. Czas na przedstawienie.
– Pra­cu­je tu pani od bar­dzo daw­na. Felix mówi, że jest pani bar­dzo sumien­na i dobrze zna pani ten dom.
– Pil­nu­ję go od pię­ciu lat – odpar­ła. – Poma­ga­łam przy kil­ku naprawach.
– Czy dach dom­ku nad base­nem przecieka?
– Nie, jest szczel­ny. Domek moż­na ochło­dzić. Jest kli­ma­ty­zo­wa­ny, z oddziel­ną skrzyn­ką elek­trycz­ną i auto­ma­tycz­ny­mi kor­ka­mi na ścia­nie od ogrodu.
Z kąta gapił się na nią Bob­by Joe, czło­wiek Schne­ide­ra. Jego spoj­rze­nie uzna­no by za nie­grzecz­ne nawet tam, gdzie gapie­nie się za nie­grzecz­ne nie ucho­dzi. Miał poma­rań­czo­wo­żół­te oczy, jak nie­któ­re żół­wie. Schne­ider przy­wo­łał go ski­nie­niem ręki.
Bob­by Joe pod­szedł do nich i sta­nął sta­now­czo za bli­sko Cari.
„Wal to, żyj na mak­sa!” – prze­czy­ta­ła napis wyta­tu­owa­ny na jego szyi pod odra­sta­ją­cą już wię­zien­ną fry­zu­rą. Na pal­cach wid­nia­ły sło­wa MIŁOŚĆ i NIENAWIŚĆ, a na dło­ni imię: „Manu­ela”. Miał małą gło­wę, dla­te­go dale­ko poza nią ster­czał dłu­gi pasek czap­ki. Prze­szy­ło ją wspo­mnie­nie cze­goś złe­go. Szyb­ko przeminęło.
– Zanieś cięż­ki sprzęt do dom­ku – pole­cił Schne­ider. – I niech tam na razie zostanie.
Mija­jąc ją, Bob­by Joe musnął kłyk­cia­mi jej poślad­ki. Dotknę­ła odwró­co­ne­go krzy­ży­ka świę­te­go Pio­tra, któ­ry zwi­sał jej z szyi na łań­cusz­ku z koralików.
– Czy woda i prąd są w całym domu? – spy­tał Schneider.
– Tak – odparła.
– Dwie­ście dwa­dzie­ścia woltów?
– Tak. Gniazd­ka są w pral­ni i w kuch­ni, za kuchen­ką. W gara­żu jest łado­war­ka do wóz­ka gol­fo­we­go. Nad łado­war­ką wiszą dwa prze­dłu­ża­cze. Weź­cie czer­wo­ny. W czar­nym ktoś wyła­mał bolec uzie­mie­nia. W gara­żu są dwie skrzyn­ki z dwu­dzie­sto­am­pe­ro­wy­mi kor­ka­mi, a w dom­ku ziem­no­zwar­cio­wy wyłącz­nik ochronny.
– Ma pani plan par­te­ru? – drą­żył Schneider.
– W biblio­te­ce są pla­ny archi­tek­to­nicz­ne i sche­mat sie­ci elek­trycz­nej. W szaf­ce, tej na podłodze.
– Czy sys­tem alar­mo­wy jest nad­zo­ro­wa­ny przez jakąś cen­tra­lę, czy przez policję?
– Nie, alarm jest ręcz­nie ste­row­ny, pod­łą­czo­ny do syre­ny na uli­cy. Pokry­wa czte­ry stre­fy i drzwi. Ma czuj­ni­ki ruchu.
– Czy jest tu coś do jedzenia?
– Nie – odpar­ła. – Chce­cie tu jeść?
– Tak. Przy­naj­mniej nie­któ­rzy z nas.
– I spać?
– Dopó­ki nie skoń­czy­my. Nie­któ­rzy będą tu jedli i spali.
– W oko­li­cy jest peł­no food truc­ków. Jeż­dżą w tę i we w tę, wszę­dzie tam, gdzie coś się budu­je. Mają nie­złe jedze­nie. Naj­lep­sze na począt­ku tygo­dnia. Wystar­czy zacze­kać na klak­son. Mnie naj­bar­dziej sma­ku­je to z Comi­das Distin­gu­idas i od Bra­ci Sala­za­rów. Wasi poprzed­ni­cy u nich kupo­wa­li. Na fur­go­net­ce jest napis „Gorą­ce posił­ki”. Jeśli chce­cie, dam wam ich numer.
– Chciał­bym, żeby to pani nam goto­wa­ła – powie­dział Schne­ider. – Mogła­by pani robić zaku­py i goto­wać jeden porząd­ny posi­łek dzien­nie? Nie musi pani poda­wać do sto­łu, wystar­czy nam bufet. Dobrze zapłacę.
Cari potrze­bo­wa­ła pie­nię­dzy. Była nie­zwy­kle szyb­ką i pedan­tycz­ną kuchar­ką, tak jak wszyst­kie kobie­ty, któ­re przy­jeż­dża­ły do Mia­mi, aby haro­wać w domach bogaczy.
– Dobrze – odpar­ła. – Będę wam goto­wa­ła. Jeden posi­łek dziennie.
Kie­dyś pra­co­wa­ła z budow­lań­ca­mi. Gdy jako nasto­lat­ka goto­wa­ła dla nich od pół­no­cy do rana, a potem w obcię­tych dżin­sach sprze­da­wa­ła im jedze­nie, fur­go­net­kę zawsze ota­czał tłum cie­śli i inte­res krę­cił się jak sza­lo­ny. Z doświad­cze­nia wie­dzia­ła, że więk­szość męż­czyzn cięż­ko pra­cu­ją­cych fizycz­nie ma dobre zamia­ry i jest nawet uprzej­ma. Ludzie ci są po pro­stu głod­ni – głod­ni wszystkiego.
Ale trzy­oso­bo­wa eki­pa Han­sa-Pete­ra Schne­ide­ra zupeł­nie się jej nie podo­ba­ła. Byli kry­mi­na­li­sta­mi upstrzo­ny­mi wię­zien­ny­mi dzia­ra­mi zro­bio­ny­mi tuszem z sadzy i elek­trycz­ną szczo­tecz­ką do zębów. Do dom­ku nad base­nem wnie­śli cięż­ką magne­tycz­ną wier­tar­kę kolum­no­wą, dwa mło­ty pneu­ma­tycz­ne i kame­rę filmową.
Kobie­ty pra­cu­ją­ce z bru­tal­ny­mi męż­czy­zna­mi w odlud­nych miej­scach dobrze wie­dzą, jak to jest. Trze­ba kie­ro­wać się prak­tycz­ną zasa­dą, któ­ra spraw­dza­ła się tak­że w dżun­gli: im ich wię­cej, tym bez­piecz­niej. Jeśli zespół skła­da się co naj­mniej z dwóch, wygry­wa cywi­li­za­cja. Nie zaczną się do niko­go dobie­rać, chy­ba że są pija­ni. Ale ci robi­li wra­że­nie dużo bar­dziej agre­syw­nych. Gapi­li się na nią, kie­dy pro­wa­dzi­ła Schne­ide­ra do skrzy­nek elek­trycz­nych w wąskim przej­ściu mię­dzy wyso­kim żywo­pło­tem i ścia­ną domu. Wie­dzia­ła, co myślą: Dawaj, wyru­chaj­my ją! Zrób­my szta­fe­tę. Szta­fe­tę! Ale bar­dziej niż ich cham­skich spoj­rzeń była świa­do­ma obec­no­ści idą­ce­go za nią Schneidera.

Ten sta­nął przed nią za żywo­pło­tem Twa­rzą w twarz, z uśmie­chem na ustach, wyglą­dał jak bia­ły gronostaj.
– Felix mówi, że zanim panią zna­lazł, pra­co­wa­ły tu czte­ry inne kobie­ty. Tam­te bały się tego domu, wszyst­kich tych maka­brycz­nych rze­czy. Ale pani się nie boi, praw­da? Cie­ka­wym dlaczego.
Nie gadaj z nim, pod­szep­ty­wał jej instynkt. Nie odpowiadaj.
Wzru­szy­ła ramionami.
– Muszę mieć pie­nią­dze na zakupy.
– Zwró­cę pani.
– Nie. Musi pan zapła­cić z góry. Serio.
– Jest pani poważ­ną oso­bą. Mówi pani pięk­ną hisz­pańsz­czy­zną, jak rodo­wi­ta Kolum­bij­ka. Jak uzy­ska­ła pani pozwo­le­nie na pobyt w Sta­nach? Powo­ła­ła się pani na „uza­sad­nio­ny lęk przed powro­tem do kra­ju”? Ci z urzę­du imi­gra­cyj­ne­go uwierzyli?
– Zaku­py – odpar­ła. – Dwie­ście pięć­dzie­siąt dola­rów powin­no wystarczyć.
– Uza­sad­nio­ny lęk przed powro­tem do kra­ju… – powtó­rzył Schne­ider. Podo­ba­ły mu się płasz­czy­zny jej twa­rzy i zasta­na­wiał się, jak zmie­ni je ból. – Te wszyst­kie mon­stra, rekwi­zy­ty do fil­mów gro­zy. Te zabaw­ki zupeł­nie pani nie prze­ra­ża­ją. Dla­cze­go? Bo rozu­mie pani, że są to jedy­nie pro­duk­ty wyobraź­ni zwy­kłych szczu­rów miej­skich, któ­re mają napę­dzić stra­chu innym szczu­rom miej­skim. Praw­da? Pani to rozu­mie. Dostrze­ga pani róż­ni­cę. Wie pani, jak wyglą­da rze­czy­wi­stość. Las ver­da­des, la reali­dad. Gdzie się pani tego nauczy­ła? Gdzie widzia­ła pani coś napraw­dę strasznego?
– W Publik­sie mają teraz dobre chu­le­tas, poza tym trze­ba kupić kil­ka bez­piecz­ni­ków. – Cari odwró­ci­ła się i ode­szła, zosta­wia­jąc go pod paję­czy­na­mi za żywopłotem.
– W Publik­sie mają teraz dobre chu­le­tas – powtó­rzył Schne­ider jej gło­sem. Jest napraw­dę wyśmie­ni­tym imitatorem.
Cari wzię­ła Felik­sa na bok i oświadczyła:
– Nie nocu­ję tutaj.
– Ale prze­pi­sy przeciwpożarowe…
– To nocuj tu sam. Tyl­ko pamię­taj, śpij na ple­cach. Ale zgo­da, coś im ugotuję.
– Cari, mówię ci, że…
– A ja mówię tobie. Jeśli zosta­nę tu na noc, wyda­rzy się coś głu­pie­go. A to, co będzie potem, nie spodo­ba się ani tobie, ani im.

Roz­dział 5

- Don Erne­sto chce wie­dzieć, co się dzie­je w sta­rym domu Pabla – powie­dział kapi­tan Mar­co. – Kie­dy da się tam zajrzeć?
Wcze­snym wie­czo­rem sie­dział wraz z dwo­ma męż­czy­zna­mi w otwar­tej szo­pie w warsz­ta­cie szkut­ni­czym. Lek­ka bry­za poru­sza­ła fla­ga­mi frach­tow­ców cumu­ją­cych na Mia­mi River. Bur­ta jego łodzi ocie­ra­ła się z piskiem o pomost zasta­wio­ny ster­ta­mi kla­tek-puła­pek na kraby.
– Jeśli wóz Clau­dia odpa­li, o siód­mej rano mogę tam wejść z ogrod­ni­ka­mi – odparł Beni­to. – Zgod­nie z umo­wą, muszą nas wpusz­czać co dwa tygo­dnie, żeby­śmy mogli zabrać opa­dłe liście palm i sko­sić tra­wę. – Beni­to był sta­ry i skó­rza­sty. Miał jasne oczy. Gru­by­mi jak banan pal­ca­mi zro­bił ide­al­ne­go skrę­ta z tyto­niu Bugle­ra, zakrę­cił koniec i trza­snął kuchen­ną zapałką.
– Jesús Vil­lar­re­al twier­dzi, że zło­to tam jest – cią­gnął kapi­tan. – Przy­wiózł je dla Pabla łodzią w osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym. Don Erne­sto mówi, że ci fil­mow­cy to prze­bie­rań­cy i kopią pod domem.
– Jesús był dobrym żegla­rzem – powie­dział Beni­to. – Myśla­łem, że już nie żyje, tak jak Pablo. Że nikt z nas nie żyje, nikt oprócz mnie, cho­ciaż mnie też nie­wie­le zostało.
– Ty nie umrzesz, za wiel­ki z cie­bie łaj­dak. – Anto­nio nalał mu z butel­ki na sto­le. Miał dwa­dzie­ścia sie­dem lat i był w pod­ko­szul­ku z napi­sem „Ser­wis basenowy”.
Wszy­scy trzej dora­bia­li na boku jako taj­ni obser­wa­to­rzy i w imie­niu swo­je­go men­to­ra z Car­ta­ge­ny przy­glą­da­li się dys­kret­nie wszyst­kie­mu, co dzia­ło się w Mia­mi. Wszy­scy mie­li taki sam tatu­aż, w róż­nych miej­scach cia­ła. Przed­sta­wiał dzwo­nek wiszą­cy na haczy­ku do łowie­nia ryb.
Po rze­ce, aż po szczy­ty strze­la­ją­cych w nie­bo wie­żow­ców, nio­sła się muzy­ka z pobli­skiej restauracji.
– Kto kopie pod domem? – spy­tał Antonio.
– Hans-Peter Schne­ider i jego ludzie – odparł Marco.
– Widzia­łem go – mruk­nął Beni­to. – A wy? Widzisz go pierw­szy raz i robi ci się smut­no, bo myślisz, że jest cho­ry. Ale kie­dy się go pozna, wyglą­da jak kutas w okularach.
– Jest z Para­gwa­ju – powie­dział kapi­tan. – Podob­no to bar­dzo zły człowiek.
– On też się za takie­go uwa­ża. – Beni­to scho­wał bla­sza­ne pudeł­ko tyto­niu do kie­sze­ni ogrod­ni­czek. – Kie­dyś szu­kał zło­ta pod domem Pabla na przed­mie­ściach Bogo­ty i na moich oczach odstrze­lił face­to­wi tyłek za lese­ro­wa­nie. To wariat, w dodat­ku groźny.
– Pro­wa­dzi tu inte­re­sy – dodał Anto­nio. – Cią­gle jeź­dzi, tam i z powro­tem. Ma inter­ne­to­wy peep-show i dwa bur­de­le w Mia­mi, w Roach Motel i tym dru­gim, nie­da­le­ko lot­ni­ska. Naj­wię­cej kasy wyj­mo­wał z dwóch ostro pokrę­co­nych barów. Jeden nazy­wał się Gęsty Sos, a dru­gi Sztos. Depar­ta­ment Zdro­wia odkrył, że na górze klien­ci sra­ją na sie­bie i sika­ją i hrab­stwo ode­bra­ło mu licen­cję na sprze­daż wódy. Raz pró­bo­wał się do nie­go dobrać Urząd Imi­gra­cyj­ny, za han­del ludź­mi, dziew­czę­ta­mi i chłop­ca­mi. Teraz nic na nie­go nie mają. Jak­by w ogó­le nie ist­niał. Ale wciąż przy­jeż­dża tu po kasę.
Anto­nio czę­sto pły­wał na ryby z mło­dy­mi poli­cjan­ta­mi i dużo wiedział.
Dopił drinka.
– Mogę tam zaj­rzeć jutro po ósmej. Basen prze­cie­ka i spró­bu­ję prze­cią­gnąć naprawę.
– A ten agent czy pośred­nik? – spy­tał kapi­tan Mar­co. – Felix, tak? Nie wyrzu­ci­li go jeszcze?
Beni­to pokrę­cił głową.
– Wyżej sra, niż dupę ma. Nosi do pra­cy kape­lusz za pięć­set pięć­dzie­siąt dola­rów plus VAT. Mówi wam to coś? Dobre jest tyl­ko to, że mało widzi. Za to ta dziew­czy­na jest bar­dzo miła. Cudow­nie miła.
– Mnie to mówisz? – rzu­cił Antonio.
– Nie powin­na tam zosta­wać. Nie z tym Schneiderem.
– Roz­ma­wia­łem z nią przez tele­fon – powie­dział Anto­nio. – Nie będzie tam nocowała.
– Szko­da, że Schne­ider w ogó­le ją widział.
– Dobrze, jedź­cie tam – zde­cy­do­wał kapi­tan. – Jutro oko­ło dzie­wią­tej będę łowił kra­by w zato­ce. Poplą­cze­my liny i tro­chę posto­imy. Beni­to, w razie jakichś kło­po­tów powa­chluj się kape­lu­szem. Jeśli każą ci pod­nieść ręce do góry, przy­pad­ko­wo strąć go z gło­wy. Przyj­dzie­my po was. Nasłu­chuj­cie war­ko­tu sil­ni­ka. Jeśli ucich­nie, to znak, że wcho­dzi­my na ostro. Nie uda­waj­cie boha­te­rów. Don Erne­sto chce tyl­ko wie­dzieć, co się tam dzieje.
Nad roz­cią­ga­ją­cy­mi się na zacho­dzie mokra­dła­mi Ever­gla­des wisia­ły burzo­we chmu­ry. Pul­so­wa­ły w nich bły­ska­wi­ce. Linia nie­ba na wscho­dzie błysz­cza­ła jak góra lodowa.
Tuż za bur­tą cumu­ją­cej przy pomo­ście łodzi do poło­wu kra­bów wypły­nę­ła sami­ca mana­ta. Wzię­ła świsz­czą­cy oddech i przez chwi­lę nasłu­chi­wa­ła ciche­go odde­chu towa­rzy­szą­ce­go jej cie­lę­cia. Uspo­ko­jo­na zanur­ko­wa­ła i zniknęła.

Roz­dział 6

Beni­to przy­je­chał wcze­śnie, z ogrod­ni­ka­mi. Parę godzin póź­niej, gdy usu­wał moty­ką chwa­sty przy wale od stro­ny morza, usły­szał war­kot sil­ni­ka łodzi wyciecz­ko­wej. Zer­k­nął na taras na pię­trze domu. Ubra­ny w obci­sły czar­ny pod­ko­szu­lek ban­dzior imie­niem Umber­to też usły­szał obcy hałas. Wła­śnie wyno­sił zaku­rzo­ną kame­rę fil­mo­wą. Tłu­mik jego AR-15 wysta­wał dobre pięć cen­ty­me­trów nad balustradę.
Beni­to pokrę­cił gło­wą. Ach, ci mło­dzi. Są tacy bez­tro­scy i nie­ostroż­ni. Nie, myślisz jak sta­ruch. Nie zwa­laj winy na jego mło­dość. Jest po pro­stu głu­pi i już z tego nie wyrośnie.
– Weź reflek­tor! – krzyk­nął Felix z kli­ma­ty­zo­wa­ne­go poko­ju. Felix i jego pana­ma za pięć­set pięć­dzie­siąt dola­rów plus VAT. Pana­ma, któ­rą tak napraw­dę uszy­to w Ekwadorze.
Za wałem, pod zachmu­rzo­nym nie­bem, roz­cią­ga­ła się sza­ro­zie­lo­na Biscay­ne Bay, a za nią, sześć i pół kilo­me­tra dalej, wyra­stał mur wie­żow­ców w cen­trum Miami.
Łódź wyciecz­ko­wa, duży zada­szo­ny pon­ton, wciąż była trzy domy dalej i korzy­sta­jąc z przy­pły­wu, sunę­ła powo­li bli­sko brze­gu wzdłuż Alei Milio­ne­rów. Z pokła­do­wych gło­śni­ków pły­nę­ła muzy­ka pop. Prze­wod­nik musiał być kie­dyś naga­nia­czem w weso­łym mia­stecz­ku. Jego głos odbi­jał się od wiel­kich domów, z któ­rych wie­le mia­ło zamknię­te okiennice.
– Po lewej widzi­my rezy­den­cję magna­ta muzycz­ne­go Gre­enie­go Par­dee. Jeśli wytę­ży­cie wzrok, zoba­czy­cie, jak pro­mie­nie słoń­ca odbi­ja­ją się od ścia­ny jego gabi­ne­tu, od góry do dołu wyło­żo­nej zło­ty­mi płytami.
Łódź zrów­na­ła się pra­wie z Beni­tem. Ogrod­nik widział bla­de twa­rze sto­ją­cych przy relin­gu turystów.
Prze­wod­nik puścił muzy­kę z Czło­wie­ka z blizną.
– A teraz coś mrocz­niej­sze­go. Patrzy­my w lewo. Podar­te zie­lo­ne mar­ki­zy, wypło­wia­ły rękaw lot­ni­sko­wy, poro­śnię­te ziel­skiem lądo­wi­sko dla heli­kop­te­rów: ta posia­dłość nale­ża­ła kie­dyś do Pabla Esco­ba­ra, nar­ko­ty­ko­we­go kró­la, mor­der­cy i okrut­ne­go miliar­de­ra, któ­re­go poli­cja zastrze­li­ła na dachu domu w Kolum­bii. Nikt tam teraz nie miesz­ka. Dom cze­ka na nowe­go wła­ści­cie­la i na razie wynaj­mu­ją go fil­mow­cy. Coś takie­go! Mamy szczę­ście! Wyglą­da na to, że wła­śnie coś krę­cą! Wypa­trzy­cie jakie­goś słyn­ne­go gwiazdora?
Prze­wod­nik poma­chał ręką Beni­to­wi. Beni­to ponu­ro mu odma­chał. Tury­ści szyb­ko stwier­dzi­li, że żaden z nie­go gwiaz­dor. Mimo to kil­ku też mu pomachało.
Nie­co dalej, na pła­skiej zie­lon­ka­wej wodzie, zało­ga kapi­ta­na Mar­co wrzu­ca­ła klat­ki do wody. Dud­nie­nie die­sla zagłu­sza­ło cza­sem przewodnika.
Sto­ją­cy na tara­sie Umber­to odkrę­cił nakręt­kę motyl­ko­wą na kame­rze, po czym znów ją zakręcił.
– Zdej­mij osło­nę obiek­ty­wu – rzu­cił Felix, sie­dząc wygod­nie w chłod­nym poko­ju. – Bądź prze­ko­nu­ją­cy. – Felix w ciem­nych oku­la­rach za dwie­ście dolarów.
– Jeśli chce­cie, może­cie go kupić – cią­gnął prze­wod­nik. Łódź wyciecz­ko­wa powo­li mija­ła dom. – Za jedy­ne dwa­dzie­ścia sie­dem milio­nów dola­rów. Czte­ry domy dalej widać pałac Leslie­go Mul­len­sa, jed­ne­go z naj­więk­szych pro­du­cen­tów fil­mów por­no­gra­ficz­nych. „Dooko­ła świa­ta na osiem­dzie­siąt spo­so­bów”. Coś się wam koja­rzy? Jak na iro­nię jego naj­bliż­szym sąsia­dem jest Alton Fle­et, tele­wi­zyj­ny kazno­dzie­ja i uzdro­wi­ciel, któ­ry ma milio­ny wier­nych wyznaw­ców w całym kra­ju, ludzi zauro­czo­nych poka­za­mi uzdra­wia­nia, któ­re trans­mi­tu­je z Kate­dry pod Pal­ma­mi. – Łódź coraz bar­dziej się odda­la­ła i jego głos powo­li cichł.
Dom Pabla Esco­ba­ra zadrżał od ude­rzeń mło­ta. Z pod­ło­gi tara­su pod­niósł się kurz. Jasz­czur­ki ucie­kły, szu­ka­jąc kry­jów­ki w szparach.
Sta­ry Beni­to miał nadzie­ję, że Cari Mora wyj­dzie na dwór. Było­by bar­dzo miło ją zoba­czyć, choć tro­chę na nią popa­trzeć i usły­szeć jej głos.
Wypły­wa­ją­ce z wody bąbel­ki wska­zy­wa­ły, że Anto­nio, w masce i z butlą na ple­cach, wciąż szu­ka prze­cie­ku na dnie base­nu. Jego obec­ność wzmo­gła w star­cu nadzie­ję, że Cari jed­nak wyj­dzie. I rze­czy­wi­ście, kil­ka minut póź­niej wyszła w obszer­nym far­tu­chu szpitalnym.
W rękach mia­ła dwie oszro­nio­ne szklan­ki her­ba­ty mię­to­wej i – o TAK! – jed­ną z nich nio­sła dla nie­go. Czuł jej pięk­ny zapach i zapach mię­ty. Zdjął kape­lusz. Poczuł też zapach kape­lu­sza, więc szyb­ko go włożył.
– Hola, Señor Benito.
– Mil gra­cias, Seño­ri­ta. Miło panią widzieć, dzi­siaj i zawsze. – Nic dziw­ne­go, że jej kuzyn­ka zdo­by­ła tytuł Miss Hawaj­skich Tro­pi­ków, pomy­ślał. I to gdzie, w Nik­ki Beach Club! Ona też mogła­by wystar­to­wać i bez tru­du wygrać, gdy­by nie bli­zny na ramio­nach. A wła­ści­wie nie bli­zny, tyl­ko linie wiją­ce się jak węże na zło­ci­sto­brą­zo­wej skó­rze. Nie tyle ją defor­mu­ją, co doda­ją egzo­ty­ki. Jak malun­ki w jaski­niach. Doświad­cze­nie nas upiększa.
Cari uśmiech­nę­ła się i wie­dział już, że widzi w nim praw­dzi­we­go męż­czy­znę. Zabra­kło mu tchu, jak po szkla­necz­ce moc­ne­go rumu, jak po hau­ście dymu ze skrę­ta wypeł­nio­ne­go tyto­niem Two-Toke Sour Diesel.
Spoj­rzał jej w twarz.
– Cari?
– Tak, mi señor?
– Musisz bar­dzo uwa­żać. Z tymi ludźmi.
Patrzy­ła mu pro­sto w oczy.
– Wiem. Dzię­ku­ję, Señor Benito.
Przy­sta­nę­ła nad base­nem, śle­dząc wypły­wa­ją­ce z wody bąbel­ki. Zdję­ła but i posta­wi­ła sto­pę na gło­wie zanu­rzo­ne­go Anto­nia. Ten wypły­nął, pry­cha­jąc dużo gło­śniej, niż musiał. Był w służ­bo­wym pod­ko­szul­ku z napi­sem, a w lewym uchu nosił kol­czyk z czar­nym gotyc­kim krzyżykiem.
Cari posta­wi­ła szklan­kę na brze­gu basenu.
Anto­nio zdjął maskę i roz­cią­gnął usta w uśmiechu.
– Gra­cias, Guapa! Hej, musi­my poga­dać. Posłu­chaj, mam bile­ty na Juane­sa w Hard Rock. Świet­ne miej­sca. Gdy­byś usia­dła bli­żej, facet zaga­pił­by się na cie­bie i spadł ze sce­ny. Kola­cja i kon­cert, co ty na to?
Jesz­cze nie skoń­czył mówić, a ona już pokrę­ci­ła głową.
– Nie, Anto­nio. Mnó­stwo dziew­cząt chęt­nie by z tobą poszło, ale ja nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo masz żonę, dlatego.
– Skar­bie, to nie tak. Cho­dzi tyl­ko o zie­lo­ną kar­tę. My nawet nie…
– Żona to żona. Dzię­ku­ję, ale nie. – Ode­szła w stro­nę domu, a on odpro­wa­dził ją tęsk­nym spojrzeniem.
– Gra­cias za her­ba­tę, Guapa!
– Gdzie two­je manie­ry? – rzu­cił z odda­li Beni­to. I z uśmie­chem dodał: – Chy­ba Prin­ce­sa Guapa!
– Discúl­pe­me! – zawo­łał Anto­nio. – Gra­cias, Prin­ce­sa Guapa!
Cari roze­śmia­ła się, lecz nie zer­k­nę­ła na nie­go przez ramię.
Beni­to pocią­gnął solid­ny łyk her­ba­ty i posta­wił szklan­kę na szczy­cie wału. Bar­dzo odświe­ża­ją­ce, pomy­ślał. Her­ba­ta też.
Na środ­ku base­nu sta­ła gip­so­wa kopia posą­gu Nike z Samo­tra­ki, bez­gło­wej bogi­ni zwy­cię­stwa z roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi. Poprzed­ni wła­ści­ciel domu myślał, że to ory­gi­nał z Luwru.
Sta­ry ogrod­nik spoj­rzał na posąg i pomy­ślał: Cie­ka­we, czy stra­ta gło­wy ode­bra­ła jej marze­nie o lata­niu. A może marze­nie to wciąż tam jest? Może widać je w powie­trzu drżą­cym nad kiku­tem szyi albo w jej ser­cu, tak jak u nas? Nie, jestem sta­ry, powi­nie­nem uni­kać takich myśli. Ale cie­ka­we, czy Cari wciąż marzy po tym, co widzia­ła. Ja też spo­ro widzia­łem. Oby sufit jej ser­ca był wyż­szy niż mojego.
Po połu­dniu Cari wysia­dła z tak­sów­ki na pod­jeź­dzie domu. Kie­row­ca ube­ra pomógł jej wypa­ko­wać zaku­py z bagaż­ni­ka. Widząc, że usta­wia tor­by na traw­ni­ku, Beni­to szyb­ko odło­żył moty­kę i chwy­cił czte­ry, któ­re uznał za najcięższe.
– Dzię­ku­ję, Señor Beni­to – powie­dzia­ła Cari.
Wnie­śli zaku­py bocz­ny­mi drzwia­mi, na weran­dę z dużą papu­gą kaka­du w klat­ce. Żeby zwró­cić na sie­bie uwa­gę, ptak zawisł na żer­dzi gło­wą w dół i zadarł dzio­bem wyście­ła­ją­cą dno klat­ki gaze­tę, zasy­pu­jąc pod­ło­gę łupi­na­mi ziaren.
Bani­to i Cari weszli do kuch­ni. W kuch­ni było gło­śno, ponie­waż na dole wciąż pra­co­wa­ły mło­ty pneu­ma­tycz­ne. Z pral­ni do piw­ni­cy biegł wiją­cy się na pod­ło­dze czer­wo­ny prze­dłu­żacz, a wtycz­ka dru­gie­go tkwi­ła w gniazd­ku za kuchen­ką. Pod ścia­ną sta­ło kil­ka butli z ace­ty­le­nem; pew­nie cze­ka­ły na swo­ją kolej. Beni­to chciał zaj­rzeć do piw­ni­cy. Posta­wił tor­by na bla­cie i ruszył do drzwi, ale w tej samej chwi­li do kuch­ni zszedł Umberto.
– Co ty tu, kur­wa, robisz? – warknął.
– Przy­nio­słem zaku­py – odparł Benito.
– Spier­da­laj stąd. Tu nie wol­no niko­mu wcho­dzić. – Spoj­rzał na Cari. – Uprze­dza­li­śmy. Nie chcę tu niko­go widzieć.
– Przy­nio­słem zaku­py – powtó­rzył Beni­to. – Poza tym ja nie prze­kli­nam przy kobie­cie. Resz­tę toreb możesz przy­nieść sobie sam, chy­ba że nie dasz rady.
Koń­ców­ka nie była zbyt mądra. Ale star­cy lubią powie­dzieć cza­sem coś głu­pie­go, jeśli mają z tego fraj­dę. Rękę trzy­mał pod kla­pą ogrodniczek.
Umber­to nie wie­dział, co sta­rzec może tam ukry­wać. A Beni­to rze­czy­wi­ście ukry­wał. Tuż pod most­kiem miał col­ta 1911 A1, czter­dziest­kę piąt­kę prze­ro­bio­ną na czter­dziest­kę szóst­kę Row­lan­da, poda­ru­nek od kocha­ją­ce­go sio­strzeń­ca, któ­ry roz­wa­lał z niej arbu­zy na strzel­ni­cy. Nabój w lufie, odwie­dzio­ny kurek, opusz­czo­ne skrzy­deł­ko bez­piecz­ni­ka – broń była goto­wa do strzału.
Umber­to uznał, że sta­ruch jest lek­ko świrnięty.
– Tu nie wol­no niko­mu wcho­dzić – powtó­rzył. – Dziew­czy­na może wyle­cieć przez to z pra­cy. Mam powie­dzieć szefowi?
– Dzię­ku­ję, mi señor – prze­rwa­ła im Cari. – Pro­szę. Z resz­tą pora­dzę sobie sama.
– Prze­pra­szam. – Beni­to rzu­cił mu to pro­sto w twarz i wyszedł z kuchni.

Tłu­ma­cze­nie Jan Kraśko

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy