Wywiady

Przez myśl by mi nie przeszło, by pisać jak Harlan Coben! Wywiad z Agatą Kołakowską, autorką Pokrewnych dusz

Jeśli lubisz kli­mat dresz­czow­ców umiej­sco­wio­nych na wyspie, z któ­rej boha­te­ro­wie nie mogą się wydo­stać, naj­now­sza książ­ka Aga­ty Koła­kow­skiej jest wła­śnie dla Cie­bie. Znaj­dziesz w niej dwie nie­jed­no­znacz­ne boha­ter­ki i wie­le zwro­tów akcji. Dziś roz­ma­wia­my z autor­ką „Pokrew­nych dusz” na temat jej recep­ty na dobry kry­mi­nał i co tu kryć – po pro­stu o życiu.

Zuzan­na Pęk­sa: Pani naj­now­sza książ­ka, „Pokrew­ne dusze”, mówi o kobie­tach. Ich losy poka­za­ne są w peł­nym napię­cia kry­mi­na­le. Trud­no oprzeć się wra­że­niu, że każ­dej z boha­te­rek cze­goś w życiu bra­ku­je (nawet jeśli same przed sobą nie potra­fią się do tego przy­znać). Czy rze­czy­wi­ście uwa­ża Pani, że więk­szość kobiet nie jest do koń­ca usa­tys­fak­cjo­no­wa­na ze swo­je­go życia, czy to raczej lite­rac­ka konwencja?

Aga­ta Koła­kow­ska: W ogó­le stwier­dze­nie w dzi­siej­szych cza­sach, że ktoś może być nie­za­do­wo­lo­ny ze swo­je­go życia jest nie­mal­że wywro­to­we. Prze­cież obec­nie wszy­scy jeste­śmy speł­nie­ni i rado­śni na dro­dze nie­ustan­ne­go samo­roz­wo­ju. Obser­wu­je­my to na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych, jed­no­cze­śnie słu­cha­jąc zachęt do sta­nia się „naj­lep­szą wer­sją sie­bie”. To jakieś szaleństwo!
W „Pokrew­nych duszach” mamy dwie boha­ter­ki, ale rów­nie dobrze mogli­by je zastą­pi męż­czyź­ni. Podej­rze­wam, że tak samo bory­ka­ją się z trud­no­ścia­mi i wąt­pli­wo­ścia­mi. Aku­rat w tej histo­rii posta­wi­łam na kobie­ty, bo wie­dzia­łam, że to co dzie­je się na wyspie, w wyda­niu dam­skim będzie jesz­cze bar­dziej inte­re­su­ją­ce. Nie wysnu­wam więc tez, że w życiu z pew­ny­mi bra­ka­mi sty­ka­ją się tyl­ko kobie­ty. Ja w ogó­le nie gene­ra­li­zu­ję, tyl­ko pod­su­wam pew­ne kwe­stie i zachę­cam do prze­my­śleń. Nad boha­ter­ka­mi, nad ich losem, wybo­ra­mi, a tak­że zapra­szam czy­tel­ni­ka do reflek­sji nad sobą.

Z.P.: W prze­ci­wień­stwie do wie­lu auto­rek nie pomi­ja Pani pro­ble­mów męż­czyzn. Zwra­ca Pani uwa­gę na to, jak bar­dzo prze­ży­wa­ją oni zdra­dę, pro­ble­my mał­żeń­skie, nie­szczę­śli­we dzie­ciń­stwo. Jak Pani sądzi, cze­mu tak czę­sto emo­cje męż­czyzn są pomi­ja­ne w lite­ra­tu­rze współ­cze­snej two­rzo­nej przez kobie­ty, tak jak­by książ­ki były kie­ro­wa­ne tyl­ko do pań?

A.K.: Istot­nie, w moich powie­ściach czę­sto znaj­du­ją się męż­czyź­ni. Chęt­nie czy­nię ich tak­że głów­ny­mi boha­te­ra­mi. Sko­ro piszę o życiu, nie wyobra­żam sobie, abym mogła ich pomi­jać. Zawsze sta­wiam na takich boha­te­rów, za pomo­cą któ­rych moja histo­ria będzie bar­dziej nośna, któ­rzy mi to lepiej opowiedzą.
Nie wiem dla­cze­go pisar­ki czę­sto rezy­gnu­ją z posta­ci męskich. Może po pro­stu łatwiej im się utoż­sa­mić z kobie­ta­mi. A może two­rzą bar­dziej dla kobiet i sądzą, że to kobie­ty i ich życie będą dla czy­tel­ni­czek bar­dziej inte­re­su­ją­ce? Ja nie lubię się ogra­ni­czać. Uwiel­biam wycho­dzić z kate­go­rii, do któ­rych jestem przy­po­rząd­ko­wy­wa­na. Kocham pisać o wszyst­kim, co nas ota­cza. O ludz­kiej psy­chi­ce. Tak­że męskiej.

Z.P.: W „Pokrew­nych duszach” nawią­zu­je Pani do kry­mi­na­łu Har­la­na Cobe­na. Czy jest Pani fan­ką jego twór­czo­ści i szu­ka u nie­go inspi­ra­cji? Jacy auto­rzy są dla Pani mistrza­mi w trud­nej sztu­ce pisa­nia kryminałów?

A.K.: Frag­ment z Cobe­na zna­lazł się w powie­ści, bo pod­czas pisa­nia spoj­rza­łam na swo­ją biblio­tecz­kę i mój wzrok padł aku­rat na „Kli­ni­kę śmier­ci”. Chcia­łam, żeby boha­ter­ka w danej sce­nie czy­ta­ła coś z dresz­czy­kiem i padło na ten tytuł dość przy­pad­ko­wo. Cza­sem się­gam po Cobe­na, ale nie mogę nazwać się jego fan­ką. Tym bar­dziej nie czer­pię z nie­go inspi­ra­cji. W ogó­le nie wzo­ru­ję się na żad­nym twór­cy. Nawet sobie tego nie wyobra­żam. Mogę kogoś podzi­wiać, ale przez myśl nie prze­szło­by mi, aby pró­bo­wać pisać np. jak Har­lan Coben.
Każ­dy twór­ca ma swo­ją oso­bo­wość i indy­wi­du­al­ny cha­rak­ter, któ­ry powi­nien być odczu­wal­ny dla czy­tel­ni­ka. Jeśli go nie ma, według mnie robi się pro­blem. Mimo że bar­dzo podo­ba mi się styl pisa­nia choć­by Char­lot­te Link, nigdy nie chcia­ła­bym, aby ktoś o mnie powie­dział „Koła­kow­ska pisze jak Link”. Wolę, aby mówio­no: „To jest Koła­kow­ska. I to czuć!”
Z.P.: To, co nie­zwy­kle spodo­ba­ło mi się w Pani powie­ści, to umiej­sco­wie­nie akcji na wyspie. Niczym w fil­mach „Wyspa tajem­nic”, czy „Wyspa ska­zań­ców” taki zabieg powo­du­je uczu­cie odcię­cia od świa­ta, nie­moż­li­wo­ści uciecz­ki. U Pani jest to odma­lo­wa­ne wyjąt­ko­wo reali­stycz­nie. Czy była Pani kie­dyś w takim miejscu?

A.K.: Nigdy nie byłam odcię­ta od świa­ta, ale zda­rzy­ło mi się prze­by­wać na małym stat­ku pły­ną­cym na wyspę. Bar­dzo wia­ło, przez co fale były ogrom­ne. Rzu­ca­ło nami na wszyst­kie stro­ny. Ta nie­wiel­ka jed­nost­ka nigdy nie powin­na wypły­nąć z por­tu, bo żaden inny sta­tek tego dnia nie wypły­nął. Kie­dy prze­stra­szo­na szu­ka­jąc wspar­cia zapy­ta­łam kapi­ta­na, czy to jest w ogó­le bez­piecz­ne, odpo­wie­dział: „Teraz tak, ale za godzi­nę to nie wiem co będzie!” Prze­ży­łam dłu­gie dwie godzi­ny na morzu, pod­czas któ­rych czu­łam się uwię­zio­na w tej sytu­acji i zupeł­nie bez­sil­na. Marzy­łam tyl­ko, aby stam­tąd uciec. Teraz mam z tego zabaw­ną aneg­do­tę, ale sta­ła się nią tyl­ko dla­te­go, że wszyst­ko się dobrze skończyło.
Ta książ­ko­wa wyspa to oczy­wi­ście pewien zabieg lite­rac­ki, któ­ry miał mi pomóc w uzy­ska­niu okre­ślo­nej atmos­fe­ry, spo­wo­do­wać, że akcja książ­ki sta­nie się cie­kaw­sza, a rela­cje mię­dzy boha­ter­ka­mi napię­te i kom­pli­ku­ją­ce się, ale jest to tak­że pew­na prze­no­śnia. Nie trze­ba bowiem fizycz­nie zna­leźć się na wyspie, aby czuć się w potrza­sku. Cza­sa­mi sami dla sie­bie jeste­śmy taką wyspą. Co wię­cej, nie­rzad­ko wśród ludzi czu­je­my się jak samot­ne wyspy.

Z.P.: Jed­na z głów­nych boha­te­rek Pani naj­now­szej powie­ści jest psy­cho­lo­giem. Z każ­dym z pacjen­tów w koń­cu docie­ra ona do eta­pu roz­mów o dzie­ciń­stwie, jej losy też zosta­ły zde­ter­mi­no­wa­ne mię­dzy inny­mi przez trud­ną rela­cję z mat­ką. Czy oso­bi­ście też uwa­ża Pani, że nasze naj­wcze­śniej­sze lata mają aż tak sil­ny wpływ na to, jak radzi­my sobie w życiu?

A.K.: Wyda­je mi się, że dzie­ciń­stwo jest bar­dzo waż­nym eta­pem w życiu czło­wie­ka, któ­ry może budo­wać, ale i wie­le rze­czy utrud­nić. Jako dzie­ci jeste­śmy bez­bron­ni. Nasią­ka­my więc sytu­acją, w któ­rej wzra­sta­my. Jeśli jest zdro­wa i budu­ją­ca, to wspa­nia­le. Jeśli sty­ka­my się z rze­cza­mi trud­ny­mi, naj­pew­niej zosta­wią w nas śla­dy. Rzecz w tym, że jako doro­śli może­my pod­jąć decy­zję, co z tym zro­bić. Czy pozwo­lić temu, co minę­ło, kie­ro­wać nami i wpły­wać na naszą teraź­niej­szość, czy nie. Cza­sa­mi, aby pew­ne rze­czy w sobie uło­żyć, nie­zbęd­na jest pomoc psychoterapeuty.

Z.P.: Gdy rodzi­ce mają kil­ko­ro dzie­ci, zwy­kle mówią, że wszyst­kie kocha­ją tak samo moc­no. Podob­nie jest z auto­ra­mi. Pyta­ni o to, któ­re­go bohatera/bohaterkę ostat­niej swo­jej książ­ki lubią naj­bar­dziej, dyplo­ma­tycz­nie odpo­wia­da­ją, że więk­szość posta­ci jest dla nich tak samo waż­na. A jak jest w Pani przy­pad­ku? Czy jest w „Pokrew­nych duszach” jakiś Pani ulubieniec?

A.K.: Bar­dzo lubię Mile­nę. Pew­nie dla­te­go, że jest taka nie­jed­no­znacz­na. Kie­dy myśli­my, że już o niej wszyst­ko wie­my, oka­zu­je się, że wca­le tak nie jest. Ma odwa­gę, by o coś wal­czyć, choć w pew­nym momen­cie bar­dzo się w tym gubi i zapę­tla. Pró­bu­je na swój spo­sób poma­gać innym, bo nie potra­fi pomóc sobie. Zasko­czy­ła mnie, jako pisar­kę, i myślę, że zasko­czy tak­że czytelnika.

Z.P.: Bar­dzo dzię­ku­ję za rozmowę!

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy