Aktualności

Drugi Legion – fragment książki fantasy do lektury!

Sku­mu­lo­wa­na akcja, zuchwa­li boha­te­ro­wie i egzo­ty­ka orien­tu… Do gospo­dy Pod Gło­wom­ło­tem tra­fia tajem­ni­czy wędro­wiec z zapo­mnia­ne­go kró­le­stwa Aski­ru. Opo­wia­da o roz­bi­ciu daw­ne­go mocar­stwa i obja­śnia pół-elf­ce Lean­drze i wojow­ni­ko­wi Haval­do­wi funk­cjo­no­wa­nie magicz­nych wrót. Havald, Lean­dra i gro­mad­ka ich towa­rzy­szy wyru­sza­ją na poszu­ki­wa­nia por­ta­lu, by prze­nieść się do Aski­ru. Tam mają szu­kać pomo­cy, ale też ostrzec miesz­kań­ców przed najeźdź­cą, bru­tal­nym wład­cą Tha­la­ku. Nie wie­dzą, że po pię­tach dep­cze im już wróg. Zamiast w Aski­rze śmiał­ko­wie lądu­ją jed­nak w pustyn­nym Besa­raj­nie, kró­le­stwie, w któ­rym czy­ha­ją na nich nowe nie­bez­pie­czeń­stwa i poli­tycz­ne intrygi.

Dru­gi tom cyklu fan­ta­sy “Tajem­ni­ca Aski­ru” ponow­nie zadzi­wia napię­ciem i ładun­kiem emo­cji. Zapra­sza­my do lek­tu­ry, frag­ment poniżej:

Por­ta­le i kamienie

Z zado­wo­le­niem odchy­li­łem się na krze­śle. Eber­hard, gospo­darz zajaz­du Pod Gło­wom­ło­tem, w kuch­ni prze­szedł same­go sie­bie, a ja czu­łem bło­gą sytość. W izbie było przy­tul­nie i na tyle cie­pło, że mogłem się roz­ko­szo­wać kro­pel­ką chłod­ne­go fio­renc­kie­go wina. Może nawet ciut za cie­pło, ale wąt­pię, by ktoś się na to skarżył.
Trzy tygo­dnie temu u pod­nó­ża Prze­łę­czy Gro­mów sza­la­ła magicz­na burza śnież­na, któ­ra pra­wie zgnio­tła nas w swej mroź­nej pię­ści. Tyl­ko dzię­ki poświę­ce­niu paru śmiał­ków uda­ło się poko­nać tego, któ­ry ją wywo­łał, i zła­mać jego potę­gę. Nigdy wię­cej nie chcia­łem już czuć tego zim­na. Ani narze­kać na to, że jest za ciepło.
Burza się skoń­czy­ła, lecz zima nie. Nadal tkwi­li­śmy tu uwię­zie­ni przez śnieg. Zima jed­nak, choć nie­wąt­pli­wie sro­ga, teraz wyda­wa­ła mi się łagodna.
W piw­nicz­ce Eber­har­da leża­ły wystar­cza­ją­ce zapa­sy pro­wian­tu i opa­łu, towa­rzy­stwo – z pew­ny­mi wyjąt­ka­mi – było przy­jem­ne, a wio­sna w koń­cu kie­dyś nadej­dzie. Nigdzie mi się nie spieszyło.
Cóż lep­sze­go od utknię­cia z cza­ru­ją­cą kobie­tą na zasy­pa­nym śnie­giem odlu­dziu mogło się przy­tra­fić mężczyźnie?
Odsta­wi­łem wino, pozwo­li­łem sobie na dys­kret­ne ziew­nię­cie, a potem się­gną­łem po kozik i kawa­łek drew­na, któ­ry miał się zamie­nić w kró­lo­wą. Rze­za­nie figu­rek z drew­na nie było sztu­ką, raczej czymś w rodza­ju daru – daru dostrze­ga­nia cze­goś, czym chciał się stać ów mate­riał… W tym przy­pad­ku dłu­go szu­ka­łem odpo­wied­nie­go kawałka.
Ujrza­łem ją w sło­jach drew­na. Bia­łą kró­lo­wą. To też nie było wiel­ką sztu­ką, wszak dzi­siej­sze­go ran­ka mogłem w spo­ko­ju stu­dio­wać jej śpią­ce oblicze.
Lean­dra, maestra de Girancourt.
– Mówię wam, on coś knu­je! Nie dzi­wi was, że zja­wił się tu, jak już było po wszystkim?
Ziry­to­wa­ny pod­nio­słem wzrok. Zrzę­dli­wy głos nale­żał do Hol­ga­ra, kup­ca z Losa­aru. Był jed­nym z mniej przy­jem­nych kam­ra­tów. Nie wiem, ile już razy się skar­żył, że został zruj­no­wa­ny, że burza znisz­czy­ła jego egzy­sten­cję, że prze­łęcz zosta­ła zamknię­ta przed­wcze­śnie i że było­by słusz­ne i spra­wie­dli­we, by i jemu przy­znać część skar­bu, któ­ry zna­leź­li­śmy w pod­zie­miach pod gospodą.
Spoj­rze­nia, jaki­mi skwi­to­wa­no jego pro­po­zy­cję, skło­ni­ły go do zmia­ny tak­ty­ki. W duchu zada­wa­łem sobie pyta­nie, ile jesz­cze cza­su upły­nie, zanim ktoś znaj­dzie go w śnie­gu pod bra­mą. Zamarzniętego.
Astar­te naucza, że nie­mą­drze jest źle życzyć dru­gie­mu czło­wie­ko­wi, lecz przy Hol­ga­rze nawet świę­ty stra­cił­by cier­pli­wość. Zresz­tą świę­ci sta­no­wi­li rzad­kość – szcze­gól­nie Pod Głowomłotem.
Kupiec od dłuż­sze­go już cza­su pró­bo­wał zasiać ziar­no nie­uf­no­ści wobec jedy­ne­go gościa zajaz­du, któ­ry nie był świad­kiem upior­nej nie­po­go­dy. Był nim Ken­nard, męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, uczo­ny histo­ryk i mistrz opo­wie­ści. Hol­gar zarzu­cał mu, że zja­wił się tuż po tym, jak usta­ła burza. I wymą­drzał się, że tam­ten za dużo wie o Daw­nym Królestwie.
– Dla­cze­go nikt go nie zapy­ta, skąd pocho­dzi? A tak w ogó­le, jak mu się uda­ło zabrnąć tu pod­czas zamie­ci? Maria, daj no jesz­cze wina!
Z wes­tchnie­niem odło­ży­łem kozik. Nie chcia­łem, żeby moja złość sku­pi­ła się na figurce.
Maria, jed­na z córek gospo­da­rza, rzu­ci­ła mu na poły cier­pli­we, na poły roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie. Podzi­wia­łem ją za ten spo­kój, kie­dy nie­śpiesz­nie pode­szła do sto­łu i dola­ła mu wina. Skrzy­wio­ny han­dlarz upił łyk i poto­czył wokół gniew­nym wzro­kiem. Wyglą­da­ło na to, że nie miał tu sprzy­mie­rzeń­ców, bo nikt się do nie­go nie przy­siadł, nawet ci, któ­rzy przed­tem byli jego stra­żą. Uskrzy­dlo­ny winem, pro­wa­dził więc roz­mo­wę na odle­głość, pod­czas gdy cała resz­ta sta­ra­ła się go ignorować.
Musiał zauwa­żyć, że go obser­wu­ję, bo prze­niósł na mnie wzrok.
– Ha! Chce­cie być boha­te­rem… a pozwa­la­cie się wodzić za ryj jak wie­przek! Choć to aku­rat dobrze się skła­da, praw­da, świniopasie?
Wsta­łem. Dłu­gie życie nauczy­ło mnie cier­pli­wo­ści. Odro­bi­nę, nie­zbyt dużo. I może też tro­chę mądro­ści. Ponie­waż jed­nak moja cier­pli­wość była na wyczer­pa­niu, a mądrość dora­dza­ła, żeby nie zatłuc go na śmierć, uzna­łem, że naj­le­piej będzie odciąć się od nie­go i jego gadaniny.
Otwo­rzy­łem drzwi na podwó­rze i mój oddech zawisł w powie­trzu. W śnie­gu wyko­pa­no ścież­ki pro­wa­dzą­ce do stud­ni pośrod­ku dzie­dziń­ca, do kuź­ni i staj­ni. Oraz do zaśnie­żo­nej bra­my, a dokład­niej – do umiesz­czo­nej w niej furty.
Kto nie znał histo­rii zajaz­du Pod Gło­wom­ło­tem, mógł­by być nie­co zdzi­wio­ny obron­nym cha­rak­te­rem zabu­do­wań. Nie mie­ścił się tu zwy­kły zajazd, lecz woj­sko­wa baza słu­żą­ca całej armii Daw­ne­go Kró­le­stwa na pół­noc­nym zacho­dzie, któ­ra wyru­szy­ła, by uwol­nić kraj od barbarzyńców.
Pra­wie tysiąc dwu­stu męż­czyzn wyma­sze­ro­wa­ło stąd za cza­sów naszych przod­ków, by oswo­bo­dzić kraj. Żaden nie wró­cił na ojczy­ste ziemie.
Skie­ro­wa­łem kro­ki do fur­ty. Za bra­mą wyko­pa­ny w śnie­gu kory­tarz pro­wa­dził na nie­wiel­ki pagó­rek. Tam po burzy pocho­wa­li­śmy zmar­łych, a wraz z nimi dzie­wię­ciu żoł­nie­rzy Daw­ne­go Kró­le­stwa, któ­rych zwło­ki zna­leź­li­śmy głę­bo­ko w pod­zie­miach pod zajazdem.
Nie zamie­rza­łem pod­słu­chi­wać. Lek­ki wie­trzyk niósł krysz­tał­ki lodu nad wyko­pa­nym w śnie­gu przej­ściem, a nie­ustan­ne poskrzy­py­wa­nie i sze­le­sty zagłu­sza­ły moje kro­ki. Mimo to rozu­mia­łem każ­de słowo.
– Łatwo wam mówić, mistrzu Ken­nar­dzie. Dla was mrocz­ne impe­rium, prze­klę­ty Tha­lak, to tyl­ko pla­ma na mapie. Dla mnie to zaprzy­się­żo­ny wróg. Zaś moim pla­nem było zna­le­zie­nie pomo­cy. Pomo­cy tego, kto nie­gdyś tutaj wysłał naszych przod­ków, aby umoc­nić wła­sną władzę.
– Przy­kro mi, maestra, ale już wam mówi­łem: Askan­non oddał tron wie­ki temu. Monar­chia Aski­ru już nie ist­nie­je, roz­pa­dła się na sie­dem kró­lestw, któ­re dziś nie zasłu­gu­ją na nazwę imperium.
Lean­dra zaśmia­ła się z goryczą.
– Nie dostrze­ga­cie iro­nii, mistrzu Ken­nar­dzie? To przez ten prze­klę­ty węzeł magii pod naszy­mi sto­pa­mi nasze zie­mie nie zosta­ły zasie­dlo­ne! Askan­non, żąd­ny wła­dzy mag, spro­wa­dził tu naszych przod­ków, aby go chro­nić. A jed­no­cze­śnie miej­sce to jest zarze­wiem naszej zagła­dy, bo Tha­lak pra­gnie tyl­ko mocy drze­mią­cej pod naszy­mi stopami.
– Wiem, sera – usły­sza­łem spo­koj­ny głos Ken­nar­da, męż­czy­zny, któ­ry ścią­gnął na sie­bie nie­ła­skę Hol­ga­ra. Był to głos gawę­dzia­rza, czy­sty i mięk­ki jak dobre wino. Moż­na by się nim roz­ko­szo­wać bez koń­ca. Może otrzy­mał ten głos w darze od wró­żek – tak jak Sieglinde.
Sie­glin­de, naj­star­szą cór­kę gospo­da­rza, wyda­rze­nia ostat­nich tygo­dni odmie­ni­ły chy­ba naj­bar­dziej. Nie tyl­ko roz­bu­dzi­ło się w niej dzie­dzic­two wró­żek – nosi­ła w sobie rów­nież ducha jed­ne­go z żoł­nie­rzy z daw­no minio­nych cza­sów. Twier­dzi­ła wpraw­dzie, że duch zgod­nie z obiet­ni­cą już pra­wie ją opu­ścił, lecz pozo­sta­wił jej wie­dzę, doj­rza­łość i pew­ność sie­bie. Codzien­nie ćwi­czy­ła wal­kę na mie­cze z Jano­sem, innym oca­la­łym, i z dnia na dzień sta­wa­ła się w tym coraz lep­sza. I nic dziw­ne­go, wszak w dzie­dzic­twie po przy­wód­cy oddzia­łu prze­ję­ła Ostrze Spój­ni, miecz zwa­ny Lodo­wym Pogrom­cą. Wie­le wie­ków temu Sier­żant po raz pierw­szy pró­bo­wał prze­ła­mać moc lodo­we­go wil­ka. To wte­dy zie­mie te nawie­dzi­ła magicz­na śnież­na burza.
– Lecz to jesz­cze nie powód, żeby tra­cić nadzie­ję – pod­jął Ken­nard, wyry­wa­jąc mnie z zamyślenia.
– Ach, dopraw­dy? – W gło­sie Lean­dry zabrzmia­ła twar­dość, któ­rej nigdy dotąd nie słyszałem.
– Jeste­ście maestrą. Dla­cze­go nie wyko­rzy­sta­cie mocy magii, któ­ra drze­mie pod zie­mią? – To pyta­nie przy­ku­ło moją uwa­gę. W sło­wach Ken­nar­da pobrzmie­wa­ło dziw­ne napięcie.
Lean­dra zaśmia­ła się cierpko.
– Powin­ni­ście to wie­dzieć. Uśpio­na moc tyl­ko by mnie wykpi­ła. Obie­cu­je oca­le­nie dla nasze­go kra­ju, lecz gdy­bym tyl­ko ośmie­li­ła się ją tknąć, spa­li­ła­by mnie na popiół, i to prę­dzej, niż spło­nął Bal­tha­sar! A nawet gdy­bym umia­ła z niej czer­pać, to i tak bym się na to nie odwa­ży­ła, bo taka moc nie jest prze­zna­czo­na dla mnie. Bra­ku­je mi mądrości.
Ken­nard zachi­cho­tał cicho.
– Oto dowód waszej mądro­ści, maestra.
Chcia­łem jakoś zazna­czyć swą obec­ność, ale Lean­dra mówi­ła dalej:
– Mądrość? Co mi po mądro­ści? Zresz­tą, sama jestem sobie win­na. To było głu­pie z mojej stro­ny, żeby całą nadzie­ję pokła­dać w kupie gruzów!
– Jakich gru­zów, maestra? – spy­tał zasko­czo­ny Kennard.
– Gru­zów Aski­ru. A o czym mówimy?
– Nie wspo­mnia­łem o gru­zach, sera. Askir ist­nie­je. Wpraw­dzie kró­le­stwo ode­szło w nie­pa­mięć, ale impe­rial­ne mia­sto wciąż ist­nie­je i ma się kwitnąco.
Chrząk­ną­łem i wyło­ni­łem się zza rogu. Sta­li pod obe­li­skiem ku czci męż­nych żoł­nie­rzy Daw­ne­go Kró­le­stwa. Na kaftan z lnia­ne­go płót­na Ken­nard narzu­cił dłu­gi płaszcz z kap­tu­rem. Pomi­ja­jąc krót­ki szty­let u pasa i solid­ny wędrow­ny kij oku­ty sta­lą, był nie­uzbro­jo­ny. Ski­nął mi na powi­ta­nie, pod­czas gdy Lean­dra wpa­try­wa­ła się w nie­go w bez­gra­nicz­nym zdu­mie­niu. W koń­cu powo­li odwró­ci­ła gło­wę w moją stronę.
– Sły­sza­łeś, Haval­dzie? Ken­nard mówi, że mia­sto wciąż istnieje!
Pod­sze­dłem bli­żej i wzią­łem ją za rękę. Ści­snę­ła ją z zadzi­wia­ją­cą siłą i obda­rzy­ła mnie spoj­rze­niem, od któ­re­go zro­bi­ło mi się cie­pło. Potem ponow­nie zwró­ci­ła się do mistrza opowieści:
– Co mi po tym? Impe­rium prze­mi­nę­ło, sami o tym opowiadaliście.
– Tak, ale sie­dem kró­lestw jest połą­czo­nych przy­mie­rzem – przy­tak­nął. – Wpraw­dzie są skłó­co­ne, każ­de szu­ka wła­snych korzy­ści, lecz razem two­rzą całość, któ­ra kie­dyś będzie sta­no­wi­ła impe­rium. I gdy­by zna­lazł się ktoś, kto nakło­nił­by je, aby prze­sta­ły się nawza­jem wynisz­czać przez małost­ko­we spo­ry, mogły­by pomóc wasze­mu kra­jo­wi. Może nawet lepiej, niż zro­bił­by to Askan­non. Szan­sa przyj­dzie, jeśli tyl­ko umie­jęt­nie ją wyko­rzy­sta­cie, sera.
– O jakiej szan­sie mówi­cie, mistrzu Ken­nar­dzie? – zapy­ta­ła Lean­dra z nadzieją.
– Raz na sie­dem lat, w cza­sie Świę­ta Wio­sny, sie­dem kró­lestw spo­ty­ka się na posie­dze­niu Rady Koron­nej – odparł Ken­nard z lek­kim roz­ba­wie­niem. – Trwa ono trzy tygo­dnie, ale bywa, że dłu­żej, bo przed zakoń­cze­niem posie­dze­nia muszą dojść do zgo­dy. A to cza­sem trwa.
– Zgo­dy? – powtó­rzy­łem. – Pech chciał, że kie­dyś byłem obec­ny przy spo­rzą­dza­niu umo­wy pań­stwo­wej. Bła­zen nie wymy­ślił­by lep­szej szop­ki. Cza­sa­mi wyda­je mi się, że koro­na uci­ska nie tyl­ko gło­wę, ale i rozum. Przez czte­ry tygo­dnie spie­ra­no się, do kogo nale­ży pew­na wyspa. Na tym kawał­ku ska­ły nie chcia­ły miesz­kać nawet owce. Była nie­wie­le więk­sza od okrętu.
– Okręt może zato­nąć – zauwa­żył Ken­nard. – A ska­ła nie. W zależ­no­ści od tego, gdzie się znaj­du­je, może być ważna.
Roze­śmia­łem się.
– W samym środ­ku pust­ko­wia, na Morzu Sztor­mów. Sły­sza­łem, że kró­lew­skim kar­to­gra­fom jej odszu­ka­nie zaję­ło mie­siąc. A ja pytam: co stoi na prze­szko­dzie, by kró­lo­wie zro­bi­li to, co zwy­kle, czy­li zakoń­czy­li spo­ry żelazem?
Ken­nard popa­trzył na mnie. Jego uśmiech stał się szerszy.
– Boją się, że Askan­non wró­ci. Abdy­ku­jąc, naka­zał usta­no­wić Radę Koron­ną, i zagro­ził, że powró­ci, jeśli nie będą prze­strze­gać tego edyktu.
– I co, przestrzegają?
– W pew­nym sen­sie. – Nagle spo­waż­niał. – To nie jest otwar­ta woj­na, ale dele­ga­cje czę­sto zapa­da­ją na dziw­ne cho­ro­by lub spo­ty­ka­ją je inne prze­ciw­no­ści losu. Pod­czas ostat­nie­go posie­dze­nia król Nor­th­gar­tu udła­wił się jabłkiem.
– Rozu­miem – rze­kła Lean­dra. – Aż za dobrze znam ten rodzaj dyplo­ma­cji. Kie­dy zbie­rze się następ­na rada?
– W przy­szłym roku, na Świę­to Wiosny.
– To mniej niż czte­ry mie­sią­ce! A prze­łęcz jest nie­prze­jezd­na! – zawo­ła­ła z rozczarowaniem.
Z bólem patrzy­łem, jak nadzie­ja zni­ka z jej oczu.
– Nigdy nam się to nie uda. – Po chwi­li jed­nak na jej twarz wystą­pił krzy­wy uśmiech. – To i tak było­by darem­ne. Wyobra­żam sobie, jak sto­ję przed tymi koro­no­wa­ny­mi gło­wa­mi i pro­szę o wspar­cie… Praw­do­po­dob­nie ponio­sła­bym poraż­kę. – Ści­snę­ła moją rękę jesz­cze moc­niej. – Ale, na bogów, chcia­ła­bym przy­naj­mniej spró­bo­wać. Nawet gdy­by wyśmia­li mnie po stokroć.
Uczo­ny pokrę­cił głową.
– Nikt by was nie wyśmiał, maestra. Na waszą korzyść prze­ma­wia wie­le rze­czy. Przede wszyst­kim w waszych żyłach pły­nie krew elfów, a elfy cie­szą się w Aski­rze wiel­ką esty­mą. No i nosi­cie Ostrze Spój­ni – Kamien­ne Ser­ce. Już sam widok tego mie­cza gwa­ran­tu­je, że was wysłuchają.
– Ale prze­cież w życiu nie dotrę tam na czas! A za sie­dem lat będzie za póź­no. Wte­dy będzie­my zgubieni.
Ken­nard z waha­niem ski­nął głową.
– Z przy­kro­ścią muszę przy­znać wam rację, maestra. Chęt­nie bym wam pomógł.
– To pomóż, baja­rzu – roz­legł się cichy głos Zoko­ry, jed­nej z naj­dziw­niej­szych towa­rzy­szek bro­ni, u boku któ­rych zda­rzy­ło mi się walczyć.
Kie­dy zja­wi­ła się znie­nac­ka za jego ple­ca­mi, Ken­nard zawi­ro­wał, sta­nął na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych nogach i wyrzu­cił przed sie­bie ręce, pra­wą dłoń trzy­ma­jąc pła­sko. Wędrow­ny kij wetknął pod lewą pachę i odchy­lił go moc­no w bok.
Zoko­ra uśmiech­nę­ła się z zado­wo­le­niem. W prze­ci­wień­stwie do Lean­dry była czy­stej krwi elf­ką, jed­nak nale­ża­ła do szcze­pu, któ­rym stra­szo­no małe dzie­ci. Była mrocz­ną elf­ką. Kie­dy te dzie­ci doro­sną, będą mia­ły wszel­kie powo­dy ku temu, by modlić się o to, aby nigdy w życiu nie musia­ły sta­nąć oko w oko z kosz­ma­rem z dzie­ciń­stwa. Praw­da bowiem była strasz­liw­sza od bajek.
Mia­ła na sobie ciem­ną sza­tę i wyglą­da­ła w mia­rę zwy­czaj­nie, pomi­ja­jąc odcień jej skó­ry, przy­po­mi­na­ją­cy głę­bo­ki mahoń. Była drob­nej budo­wy, o gło­wę mniej­sza od Lean­dry – patrząc na nią, czło­wiek zasta­na­wiał się, cze­mu miał­by się jej bać. Jed­nak cał­kiem nie­daw­no widzia­łem ją w jej żywio­le, w lodo­wych gro­tach, gdzie nigdy nie zaj­rzał pro­mień słoń­ca. Wte­dy jej uśmiech był krwa­wy, a oczy żarzy­ły się niczym węgle. Dłu­żej niż kto­kol­wiek z nas sta­wia­ła opór nekro­man­cie Bal­tha­sa­ro­wi. Wie­dzia­łem, że była zdol­na do naj­gor­szych okru­cieństw, dokład­nie tak jak baja­no. Jed­nak jesz­cze bar­dziej zdu­mie­wa­ją­ce niż jej obec­ność na powierzch­ni zie­mi było to, że ona i Lean­dra tak dobrze się rozu­mia­ły. Tyle że Zoko­ra nigdy nicze­go nie robi­ła bez zasta­no­wie­nia czy namy­słu. Teraz chcia­ła wywo­łać kon­kret­ną reak­cję Ken­nar­da. I uda­ło się jej.
Lean­dra i ja ze zdu­mie­niem przy­glą­da­li­śmy się histo­ry­ko­wi, sto­ją­ce­mu w obron­nej pozie, pod­czas gdy Zoko­ra z wyraź­ną satys­fak­cją mie­rzy­ła go wzrokiem.
– Sły­sza­łam, że doświad­czo­ny wojow­nik uzbro­jo­ny w kij potra­fi poko­nać wal­czą­ce­go mie­czem – powie­dzia­ła, uno­sząc brew. – Czyż­byś wca­le nie był tak łagod­ny i nie­szko­dli­wy, jakie­go udajesz?
– Wybacz­cie, Zoko­ro. – Ken­nard wró­cił do poprzed­niej posta­wy, swo­bod­nie opie­ra­jąc się na kiju. – Pod­czas mych wędró­wek bywa­łem zmu­szo­ny się bro­nić. Oba­wiam się, że mnie wystraszyłyście.
Zoko­ra prze­chy­li­ła gło­wę. Przy­szło mi na myśl, że gest ten ozna­cza u niej to samo, co wzru­sze­nie ramion u ludzi, lecz cza­sem wyko­ny­wa­ła go rów­nież wte­dy, gdy coś uważ­nie stu­dio­wa­ła. Teraz stu­dio­wa­ła Kennarda.
– Zasko­czy­łam was, to lep­sze określenie.
– To tak­że, owszem. Nie sły­sza­łem wasze­go nadejścia.
– Taki był mój zamiar. – Zoko­ra uśmiech­nę­ła się sze­rzej. – Co ty na to, żeby­śmy urzą­dzi­li sobie przy­ja­ciel­ski poje­dy­nek? Jesz­cze nigdy nie wal­czy­łam na kije.
Oczy Ken­nar­da zabły­sły. Jeśli się nie myli­łem, poja­wi­ły się w nich roz­ba­wie­nie i radość oczekiwania.
– Jestem do waszej dys­po­zy­cji, pod warun­kiem że wyja­śni­cie mi, co przed­tem mia­ły­ście na myśli. Jak niby miał­bym pomóc maestrze de Giran­co­urt? Gdy­by był jakiś spo­sób, daw­no bym z nie­go skorzystał.
– Opo­wiedz­cie jej o magicz­nych por­ta­lach. Wie­my, że jeden znaj­du­je się Pod Gło­wom­ło­tem. Może da się go wyko­rzy­stać i tra­fić do Askiru.
Ken­nard przy­glą­dał się jej przez chwi­lę; w koń­cu roz­cią­gnął usta w uśmiechu.
– W rze­czy samej, być może ist­nie­je taka dro­ga. Powiedz­cie, Zoko­ro, dla­cze­go to robi­cie? Cze­mu mie­sza­cie się w spra­wy pół-elfów i ludzi?
Zoko­ra nadal mie­rzy­ła go bacz­nie spojrzeniem.
– Parę dni temu Havald pró­bo­wał wytłu­ma­czyć mi, o co cho­dzi z tą tak zwa­ną przy­jaź­nią, tak wyso­ce cenio­ną przez ludzi. Jeśli dobrze zro­zu­mia­łam, jest to dziw­na rzecz, kom­plet­nie ode­rwa­na od korzy­ści wła­snej. Wła­śnie to ćwiczę.
– Czy wie­cie coś o tych por­ta­lach? – Lean­dra wyraź­nie naci­ska­ła na Kennarda.
Męż­czy­zna się­gnął pod płaszcz i wycią­gnął faj­kę. Uzna­łem, że to dobry pomysł, i wyją­łem swo­ją. Zoko­ra popa­trzy­ła na nas i zmarsz­czy­ła nos, co ponow­nie wywo­ła­ło krót­kie par­sk­nię­cie Kennarda.
Pokry­wa śnie­gu w tym miej­scu prze­wyż­sza­ła wyso­kość dwóch chło­pa. Zerwał się dość sil­ny wiatr; zwie­wał nad naszy­mi gło­wa­mi roz­iskrzo­ne kaska­dy krysz­tał­ków lodu – poły­skli­wy spek­takl, któ­ry tutaj, w zacisz­nym przej­ściu, wywo­ły­wał nie­mal­że przy­tul­ne wra­że­nie. Nadal było zim­no, lecz teraz nie wywo­ły­wa­ło to w nas oba­wy. Już nie.
– Cóż – zaczął Ken­nard spo­koj­nym tonem baja­rza, powo­li nabi­ja­jąc faj­kę – wiem parę rze­czy na temat por­ta­li. Sta­no­wi­ły jeden z narzę­dzi wła­dzy impe­ra­to­ra. Dzię­ki nim monar­cha mógł bły­ska­wicz­nie prze­rzu­cać oddzia­ły po całym kró­le­stwie, wysy­łać posił­ki i zaopa­trze­nie. Choć były dla nie­go waż­ne, jed­no­cze­śnie sta­no­wi­ły zagro­że­nie. Bo gdy wróg objął­by w posia­da­nie jeden z nich, mógł­by omi­nąć mury kró­lew­skiej sto­li­cy i na skró­ty wtar­gnąć do same­go ser­ca impe­rium. Nie wia­do­mo, czy cesarz był w sta­nie wyłą­czać por­ta­le. Wszyst­ko wska­zu­je na to, że nie, bo podej­mo­wał wiel­kie wysił­ki, by je chro­nić. Ochro­na ta, jak dzi­siaj wia­do­mo, była róż­no­ra­ka. Przede wszyst­kim loka­li­za­cja por­ta­li, z nie­wiel­ki­mi wyjąt­ka­mi, była taj­na. Ponad­to były chro­nio­ne przez gru­be mury, przez pułap­ki, a nie­kie­dy przez magię. Czę­sto znaj­do­wa­ły się na przy­kład pośrod­ku labi­ryn­tu. Innym spo­so­bem ochro­ny był sam klucz uru­cha­mia­ją­cy por­tal. W więk­szo­ści daw­nych impe­rial­nych por­ta­li w pod­ło­dze osa­dzo­ny był srebr­ny lub zło­ty ośmio­kąt. W jego kątach, a tak­że pośrod­ku wie­lo­bo­ku znaj­do­wa­ły się doł­ki na Kamie­nie Wrót. Zna­ją­cy sekret wrót ukła­dał w okre­ślo­nej kolej­no­ści osiem z dzie­się­ciu kamie­ni, a na koń­cu pośrod­ku kładł dzie­wią­ty. Tak uru­cha­mia­no por­tal, a wszyst­ko, co się znaj­do­wa­ło wewnątrz meta­lo­we­go obrę­bu, było prze­no­szo­ne. Jeśli coś wysta­wa­ło poza obręb, por­tal uci­nał to niczym naj­ostrzej­szym mie­czem, obo­jęt­ne, czy była to stal, drew­no czy żywe cia­ło. Kamie­nie uży­te do obsłu­gi wrót zosta­wa­ły jed­nak na miej­scu. Kie­dy przy­by­wa­ło się do wyzna­czo­ne­go celu, w doł­kach leża­ły inne, upo­rząd­ko­wa­ne według inne­go wzor­ca i pro­wa­dzą­ce do innych wrót. Przy­pusz­czal­nie nie­któ­re por­ta­le pro­wa­dzi­ły doni­kąd. – Pocią­gnął ust­nik faj­ki, aż tytoń zajął się żarem. Obłok dymu poszy­bo­wał w nie­bo, nie­sio­ny lodo­wa­tym wia­trem. Moja faj­ka też się roz­ża­rzy­ła. – Waż­ne było nie tyl­ko uło­że­nie kamie­ni w okre­ślo­nym porząd­ku – pod­jął – ale i to, że w każ­dym por­ta­lu układ roz­po­czy­nał się od inne­go doł­ka. Raz liczy­ło się, począw­szy od drzwi do wnę­trza kom­na­ty, raz ukła­da­ło lewo­skręt­nie, raz pra­wo­skręt­nie, cza­sa­mi jakiś kolor wystę­po­wał podwój­nie, a cza­sem jeden z doł­ków miał pozo­stać pusty. Jeśli więc ktoś nie wie­dział, dokąd się udać i nie znał odpo­wied­niej kom­bi­na­cji albo jej nie rozu­miał, por­tal mógł zapro­wa­dzić go dokąd­kol­wiek, a może i doni­kąd. W każ­dym razie nie tam, dokąd chciał. Może­my się domy­ślać, że tajem­ni­ca kom­bi­na­cji kamie­ni była pil­nie strze­żo­na. Kody zna­ły tyl­ko wybra­ne oso­by, czę­sto wyłącz­nie ci, któ­rzy doraź­nie ich potrze­bo­wa­li. Do gro­na wybrań­ców nale­że­li przy­wód­cy kla­nów, oni byli w posia­da­niu tak zwa­nych Ksiąg Kamie­ni, któ­re też były magicz­ne, a nawet mel­do­wa­ły impe­ra­to­ro­wi, któ­re por­ta­le zosta­ły uży­te. – Popa­trzył na Lean­drę. – Potrze­bu­je­cie więc nie tyl­ko wie­dzy o samym por­ta­lu, któ­ry zapro­wa­dzi was bli­żej celu, ale i Kamie­ni Wrót. A nawet zdo­by­wa­jąc je, posu­nę­li­by­ście się zale­d­wie o jeden krok, bo cho­ciaż natknię­to się na parę por­ta­li, nigdy nie odna­le­zio­no żad­nych kamie­ni. Podob­no Askan­non sam wszyst­kie zabrał, zanim abdykował.
– Szlag by to… – zaklą­łem. – Już myśla­łem, że odna­leź­li­śmy dro­gę. A tym­cza­sem bra­ku­je nam kom­bi­na­cji kamieni.
– I samych kamie­ni – dorzu­cił Kennard.
Zaśmia­łem się.
– Kamie­nie mamy. Wię­cej niż jeden zestaw, dwa­dzie­ścia pięć sztuk. Dar od Sierżanta.
Histo­ryk gwizd­nął przez zęby.
– Trzy­mał je w ukry­ciu? Nic dziw­ne­go, że Bal­tha­sar tu był. Ale i tak potrzeb­ny wam jest portal.
– W pod­zie­miach pod dzie­dziń­cem Eber­hard zna­lazł halę. Znaj­du­je się w niej por­tal. Przy­naj­mniej wyda­je mi się, że to por­tal; odpo­wia­da wasze­mu opi­so­wi. Zło­ta obręcz w kształ­cie ośmio­ką­ta, sze­ro­ka na dobre dwa kciu­ki, osa­dzo­na w posadzce.
– Jakich rozmiarów?
Popa­trzy­łem pyta­ją­co na Lean­drę. Ona była bli­żej ośmiokąta.
– Na pew­no mia­ła śred­ni­cę dwu­dzie­stu stóp – odparła.
– Więc to por­tal prze­zna­czo­ny dla towa­rów. A kamie­nie? Macie je przy sobie?
Zawa­ha­łem się chwi­lę, a potem wyją­łem mie­szek, wysu­pła­łem jeden kamień i unio­słem go. Był krwi­sto­czer­wo­ny i pomi­mo pół­mro­ku żarzył się, jak­by skry­wał w sobie pło­mień. Już ze wzglę­du na same roz­mia­ry musiał mieć nie­oce­nio­ną war­tość, lecz jako klucz do magicz­nych wrót był bezcenny.
Ken­nard krót­ko otak­so­wał go wzro­kiem i ski­nął głową.
– To kamie­nie do mniej­sze­go por­ta­lu. Kamie­nie por­ta­li towa­ro­wych były więk­sze, nie­mal roz­mia­ru pię­ści. Oba­wiam się, że dla tych kamie­ni musi­cie naj­pierw zna­leźć odpo­wied­nie wrota.
– Roz­mia­ru pię­ści? – zapy­ta­łem zdu­mio­ny. – Gdzie moż­na zna­leźć takie kamienie?
– Podob­no Askan­non sam je stwo­rzył. Tak czy ina­czej potrze­bu­je­cie wła­ści­wych kamieni.
– I kom­bi­na­cji – dopo­wie­dzia­ła Zoko­ra. Spo­glą­da­ła wyzy­wa­ją­co na mistrza opowieści.
– Nie ufa­cie niko­mu, praw­da? – rzu­cił Kennard.
– Niko­mu, kto pro­ro­ku­je, niby od nie­chce­nia, że speł­ni się moje naj­więk­sze życze­nie. Nadal jesteś mi winien wyjaśnienie.
Parę dni temu Ken­nard mimo­cho­dem prze­po­wie­dział jej, że uro­dzi bliź­nia­cze cór­ki, co dla mrocz­nych elfów było ozna­ką szcze­gól­nej łaski bogów.
– Nie. – Histo­ryk zadarł pod­bró­dek i popa­trzył lodo­wa­to na Zoko­rę. – Potrak­tuj­cie to jako pre­zent. Jeśli będzie­cie na sie­bie uwa­żać, to za dwa­dzie­ścia dwa księ­ży­ce zosta­nie­cie mat­ką dwóch córek. I będzie­cie musia­ły doko­nać wybo­ru. Mię­dzy wami, waszy­mi cór­ka­mi a waszym ludem.
Zoko­ra patrzy­ła na nie­go przez dłuż­szą chwi­lę. Mia­łem wra­że­nie, że pomię­dzy ich spoj­rze­nia­mi prze­my­ka­ją bły­ska­wi­ce. Ku moje­mu zasko­cze­niu to ona pierw­sza spu­ści­ła wzrok.
Wte­dy Ken­nard ponow­nie zwró­cił się do mnie:
– Sier­żant dał wam coś wię­cej niż kamie­nie. W swo­im dzien­ni­ku zano­to­wał trzy kom­bi­na­cje kamie­ni wraz z loka­li­za­cją wrót.
Przy­po­mnia­łem sobie upior­ne spo­tka­nie z żoł­nie­rza­mi Pierw­sze­go Rogu. Sier­żant prze­jął nade mną wła­da­nie i moje wła­sne ręce wyję­ły dzien­nik zza pazu­chy jego zamar­z­nię­te­go cia­ła. Od tam­tej pory zeszyt nosi­łem przy sobie, choć nie potra­fi­łem go prze­czy­tać. Był zapi­sa­ny kodem. Lecz Ken­nard rozu­miał i pismo, i kod.
Wpraw­dzie nie było mi to w smak, ale Hol­gar w pew­nym sen­sie miał rację. Dopó­ki nie musia­łem ufać Ken­nar­do­wi, nie było to istot­ne, lecz parę pytań odno­śnie do jego oso­by rze­czy­wi­ście pozo­sta­wa­ło bez odpo­wie­dzi. W jaki spo­sób tra­fił do zajaz­du? Sta­łem przy drzwiach, kie­dy Eber­hard pozwo­lił mu wejść do środ­ka. Poza cien­ką war­stew­ką szro­nu na ubra­niu nic nie wska­zy­wa­ło na to, że przez wie­le dni pie­szo prze­dzie­rał się przez śnieg. I cho­ciaż ani razu – z wyjąt­kiem pro­roc­twa doty­czą­ce­go nie­na­ro­dzo­nych dzie­ci Zoko­ry – nie oka­zał magicz­ne­go talen­tu, byłem pewien, że był kimś wię­cej niż zwy­czaj­nym baja­rzem albo uczonym.
– Czy to wszyst­ko, co możesz nam powie­dzieć o por­ta­lach? – zapy­ta­ła Zokora.
Ken­nard popa­trzył na nią. Na jego ustach znów błą­kał się nikły uśmiech. Histo­ryk ski­nął głową.
Zoko­ra płyn­nie jak cień napar­ła do przo­du. Ujrza­łem błysk jej mie­cza, kie­dy sko­czy­ła na Ken­nar­da, a potem roz­le­gło się stac­ca­to meta­licz­nych ude­rzeń o twar­de drewno.
Nie wie­dzia­łem, co robi­ło na mnie więk­sze wra­że­nie – to, jak mrocz­na elf­ka pro­wa­dzi­ła miecz, cze­go do tej pory nie mia­łem oka­zji podzi­wiać, czy pozor­nie nie­dba­łe krę­gi, jakie zata­czał kij Kennarda.
Ja i Lean­dra wymie­ni­li­śmy spoj­rze­nie, cofa­jąc się. Ona rów­nież nie była pew­na, czy mrocz­na elf­ka ma w pla­nie przy­ja­ciel­ski poje­dy­nek. Obo­je trzy­ma­li­śmy ręce na gło­wi­cach mie­czy – ale z kim mie­li­by­śmy walczyć?
Potycz­ka skoń­czy­ła się tak samo rap­tow­nie, jak roz­go­rza­ła. Po moc­nym cio­sie ostrze Zoko­ry szpi­cem do przo­du prze­le­cia­ło obok mnie, by wbić się głę­bo­ko w śnieg za moimi ple­ca­mi. Zoko­ra oddy­cha­ła cię­żej niż przed­tem, lecz na pew­no nie była zdy­sza­na. Z kolei na czo­le Ken­nar­da kro­plił się pot, a jego pierś wzno­si­ła się i opa­da­ła od cięż­kie­go oddechu.
– Teraz… jesteś… zado… wolona?
Zoko­ra prze­chy­li­ła gło­wę. A póź­niej nią kiwnęła.
– Myślę, że mam już odpo­wie­dzi na swo­je pytania.
– Jakie… pytania?
Uśmiech­nę­ła się.
– Powiem ci, kie­dy dasz mi odpowiedzi.
Ken­nard zaśmiał się krótko.
– Są… takie… pyta­nia… bez któ­rych… mogę… się… obyć.
Ukło­nił się lek­ko mnie i Lean­drze, odwró­cił i odszedł.
Odcze­ka­li­śmy chwi­lę. Ja posu­ną­łem się nawet do tego, że spraw­dzi­łem, czy nie przy­sta­nął w wyko­pa­nym w śnie­gu przej­ściu, by podsłuchiwać.
– Dla­cze­go to zro­bi­ły­ście, Zoko­ro? – Lean­dra prze­rwa­ła milczenie.
– Tak jak powie­dzia­łam: chcia­łam uzy­skać odpo­wie­dzi na swo­je pytania.
– I co, teraz je macie?
Nie odpo­wie­dzia­ła. Zamiast tego zapy­ta­ła mnie:
– Ile cza­su upły­nę­ło, odkąd zosta­łeś poko­na­ny w wal­ce na miecze?
Wzru­szy­łem ramionami.
– Dużo.
– Poko­nał­byś mnie?
– O co ci cho­dzi, Zoko­ro? Nie mam zamia­ru z wami walczyć.
– Odpo­wiedz na moje pytanie.
Westchnąłem.
– Nie wiem. Nigdy nie wiem tego przed wal­ką. A po niej zwy­kle jestem zdu­mio­ny, że jesz­cze żyję.
– Widzia­łam, jak pro­wa­dzisz miecz. Myślę, że to zale­ża­ło­by od oko­licz­no­ści. Bra­ku­je ci fine­zji. Masz okrop­ny styl. To nie two­ja wina, wszy­scy rze­ko­mo dosko­na­li wojow­ni­cy, któ­rzy wła­da­li twym ostrzem przed tobą, wpo­ili ci same błę­dy. Ale masz doświad­cze­nie, swo­ją wolę i ich wspar­cie. Jeśli wal­czył­byś Ostrzem Spój­ni, może byś zwy­cię­żył. Jeśli zwy­kłym mie­czem, poko­na­ła­bym cię.
Dobrze to uję­ła – nie byłem żad­nym boha­te­rem czy mistrzem mie­cza. Nie chcia­łem swo­je­go ostrza ani na nie nie zasłu­ży­łem. To był przy­pa­dek. Albo klą­twa Sol­ta­ra. Mimo to musia­łem przy­znać, że poczu­łem się nie­co dotknięty.
– I co chce­cie mi przez to powiedzieć?
– Ken­nard poko­nał mnie bez tru­du. Bawił się ze mną, a potem, kie­dy się zasa­pał, zakoń­czył wal­kę. Seria cio­sów, któ­re wytrą­ci­ły mi z ręki miecz, nie była dokoń­czo­na. Koniec jego kija prze­bił­by moje ser­ce. – Zoko­ra popu­ka­ła się w pierś. – Powstrzy­mał cios, tak abym poczu­ła tyl­ko lek­kie dotknięcie.
– Szyb­ko zabra­kło mu tchu – pró­bo­wa­łem ją pocieszyć.
Popa­trzy­ła na mnie z litością.
– Tobie na jego miej­scu zabra­kło­by życia, Haval­dzie. – Wycią­gnę­ła rękę po swój miecz, któ­ry wysu­nął się ze śnie­gu, i scho­wa­ła go do pochwy. – Żaden śmier­tel­ny czło­wiek nie powi­nien być zdol­ny do poko­na­nia mnie w uczci­wej wal­ce. On jest. – Popa­trzy­ła z namy­słem w kie­run­ku, w któ­rym znik­nął Ken­nard. – Zasta­na­wiam się tyl­ko, jak by to wyglą­da­ło w nie­uczci­wej walce.
Z tymi sło­wy odwró­ci­ła się i ode­szła, zosta­wia­jąc mnie i Lean­drę w wyko­pa­nych w śnie­gu korytarzach.
Odpro­wa­dzi­łem ją wzrokiem.
– Mam nadzie­ję, że nie przyj­dzie jej do gło­wy, żeby to spraw­dzić – powie­dzia­łem w końcu.
Lean­dra przy­war­ła do mnie i popa­trzy­ła mi w oczy.
– A więc pró­bo­wa­łeś wytłu­ma­czyć Zoko­rze zna­cze­nie przyjaźni?
Wzru­szy­łem ramionami.
– Pyta­ła o to.
Całym cia­łem wyczu­łem jej śmiech.
– Tyl­ko jak chcia­łeś jej to wyja­śnić na przy­kła­dzie naszych przyjaciół?

2
Miara
rozsądku

Kie­dy wró­ci­li­śmy do izby, powi­tał nas ogień trza­ska­ją­cy w obu komin­kach. Hol­gar sie­dział samot­nie i mam­ro­tał coś do swo­je­go kub­ka. Przy innym sto­le zoba­czy­łem Jano­sa i Sie­glin­de – z Zoko­rą i Varo­schem, któ­ry pie­czo­ło­wi­cie pole­ro­wał miecz mrocz­nej elf­ki. Towa­rzy­szy­li im Torim, jeden z gór­ni­ków, oraz Ulgar, daw­ny straż­nik Hol­ga­ra. Gra­li w kości na mie­dzia­ki. Za kon­tu­arem na tabo­re­cie stał Eber­hard – czy­ścił wierz­chy beczek, pod­czas gdy Maria wycie­ra­ła blaty.
Ken­nard sie­dział przy sto­le, przy któ­rym chęt­nie zasia­da­li­śmy z Lean­drą. Na nasz widok wstał z uśmiechem.
– Mario, przy­nieś nam her­ba­ty – zwró­cił się do cór­ki gospodarza.
W odpo­wie­dzi dziew­czy­na ski­nę­ła gło­wą i pomknę­ła do kuch­ni. Po chwi­li była z powro­tem – z tacą, na któ­rej sta­ły gli­nia­ny dzba­nek i trzy czarki.
Gdy pierw­szy raz ujrza­łem Ken­nar­da, osza­co­wa­łem jego wiek na jakieś trzy tuzi­ny i dzie­sięć lat. Był wyso­ki i szczu­pły, miał bar­ki atle­ty i ruchy tan­ce­rza. Teraz, wpa­tru­jąc się w nie­go, po raz kolej­ny dozna­łem wra­że­nia, że już kie­dyś gdzieś go spo­tka­łem, lecz wciąż nie odga­dłem gdzie.
Jego wło­sy mia­ły odcień sta­re­go lodu i choć gęste, były przy­cię­te krót­ko, po żoł­nier­sku. Zie­lo­ne oczy spo­glą­da­ły uważ­nie, z bły­skiem roz­ba­wie­nia. Od ich kąci­ków pro­mie­ni­ście roz­cho­dzi­ły się zmarszcz­ki, nosa nie powsty­dził­by się orzeł, a cało­ści dopeł­nia­ły zde­cy­do­wa­ny pod­bró­dek i wąskie usta, świad­czą­ce o ener­gii i sile prze­bi­cia. Mimo to nikt nie wąt­pił, że męż­czy­zna jest uczo­nym – koniusz­ki pal­ców lewej dło­ni miał popla­mio­ne atra­men­tem i czę­sto zapi­sy­wał coś w jed­nej z książek.
Dziw­ny był z nie­go czło­wiek. Ale śmiał się czę­sto i chęt­nie, co budzi­ło moją sympatię.
– Rzeź­bi­cie kró­lo­wą? – Wska­zał na kawa­łek drew­na, któ­ry zosta­wi­łem na stole.
– Roz­po­zna­je­cie? – odpo­wie­dzia­łem pyta­niem, pod­czas gdy Lean­dra ostroż­nie wzię­ła do ręki topor­ną figur­kę i zaczę­ła ją oglą­dać ze wszyst­kich stron.
– O, tak – odparł ze śmie­chem i zna­czą­co spoj­rzał na Leandrę.
– Wybra­łeś mnie na model­kę? – zapytała.
– Sam nie zna­la­zł­bym lep­szej – zapew­ni­łem, mar­ku­jąc galan­te­ryj­ny pokłon.
– Kto będzie czar­ną królową?
– Jesz­cze pyta­cie? – Ken­nard łyp­nął okiem na Zoko­rę. – Wybór jest dość ogra­ni­czo­ny. – Zacią­gnął się dymem z faj­ki. – Jeśli chce­cie, chęt­nie prze­tłu­ma­czę wam frag­ment z opi­sem por­ta­lu i ukła­dem kamie­ni, potrzeb­nym do jego aktywowania.
– Myśli­cie, że mogli­by­śmy ich użyć po tak dłu­gim cza­sie? – zapy­ta­ła Leandra.
Ken­nard zmru­żył oczy, kie­dy ostroż­nie wyją­łem zza pazu­chy dziennik.
– Wie­le z tego, co stwo­rzył Askan­non, wciąż jesz­cze dzia­ła. Dla­cze­go nie por­ta­le? Tego nie może wie­dzieć nikt, bo nikt oprócz was nie ma kamie­ni, by się o tym prze­ko­nać. – Z pie­ty­zmem, z jakim ucze­ni trak­tu­ją sta­re doku­men­ty, wziął do ręki dzien­nik. Nie otwo­rzył go jed­nak, tyl­ko trzy­mał na otwar­tej dło­ni, ważąc sta­rą skó­rza­ną opra­wę. – Powin­ni­ście wie­dzieć dwie rze­czy, Haval­dzie. Kie­dy Askan­non oddał koro­nę, prze­ka­zał zarzą­dza­nie impe­rial­nym mia­stem w ręce księ­cia i komen­dan­ta Byków. Ksią­żę jest jego namiest­ni­kiem i nomi­nal­nie nadal panu­je w imie­niu impe­ra­to­ra. Kie­dy dotrze­cie na miej­sce, zyska­cie jego przy­chyl­ność, dając mu niniej­szą książ­kę. – Popa­trzył z powa­gą na Lean­drę. – Dru­ga spra­wa doty­czy was, maestra. W sied­miu kró­le­stwach potę­pia się sto­so­wa­nie magii. Widzie­li­ście, co Bal­tha­sar zro­bił z gór­ni­kiem, kie­dy zra­bo­wał mu duszę. Nie jest łatwo odróż­nić czy­stą magię od mrocz­nych arka­nów nekro­man­ty. Miesz­kań­cy sied­miu kró­lestw roz­wią­zu­ją to w pro­sty spo­sób: palą na sto­sie każ­de­go, kto posia­da choć krzty­nę magicz­nych zdol­no­ści. W czte­rech z sied­miu kró­lestw magia jest zaka­za­na i pro­wa­dzi pro­sto na stos.
– A w impe­rial­nym mieście?
Ken­nard się uśmiechnął.
– Rów­nież tam pod­cho­dzi się do magii nie­uf­nie, lecz raczej nie da się jej zaka­zać. W mie­ście jest zbyt dużo magii.
Dopie­ro teraz zda­łem sobie spra­wę, że Hol­gar przez cały czas mam­ro­cze coś pod nosem. Dopó­ki nie pod­no­sił gło­su, byłem w sta­nie go igno­ro­wać. Inni chy­ba nie; huk prze­wra­ca­ne­go krze­sła i brzęk spa­da­ją­cych naczyń spra­wi­ły, że obró­ci­łem się gwałtownie.
To Varosch zerwał się na rów­ne nogi, chwy­cił kup­ca za fra­ki i zamie­rzył się pięścią.
– Wszy­scy jeste­ście śle­pi! – krzy­czał kupiec, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc się mu wyrwać. – Wszyst­kich was zacza­ro­wa­ła! Mówię wam, skoń­czy­cie tak samo jak mój przy­ja­ciel Rigurd! On też leżał mię­dzy jej noga­mi; i widać, co mu z tego przyszło!
Varosch ude­rzył pię­ścią kup­ca, a ten zato­czył się do tyłu i pra­wie się prze­wró­cił na krze­sło. Otarł zakrwa­wio­ne war­gi i spio­ru­no­wał straż­ni­ka wzrokiem.
– Bić bez­bron­ne­go, to potra­fi­cie, o tak!
Varosch kop­nia­kiem odsu­nął krze­sło na bok, ale Hol­gar czmych­nął za jeden ze stołów.
– Tak, bij­cie mnie, wal­cie, przy­ja­cie­lu, pokaż­cie, jak ona odbie­ra wam rozum i dopro­wa­dza do wrze­nia waszą krew!
Pra­wie uda­ło mu się uchy­lić przed dru­gim cio­sem, ale tyl­ko pra­wie; kupiec zachwiał się, wal­nął o ścia­nę i o włos unik­nął kolej­ne­go wście­kłe­go ata­ku. Miał roz­cię­ty poli­czek i krwa­wił, ale – choć Varosch wyglą­dał, jak­by chciał go sprać na mia­zgę – kupiec jak­by do resz­ty postra­dał rozum. Draż­nie­nie roz­ju­szo­ne­go męż­czy­zny raczej nie świad­czy­ło o zdro­wym roz­sąd­ku. To mogło się źle skoń­czyć, jeśli nikt nie zain­ter­we­niu­je. Więk­szość obec­nych wola­ła jed­nak śle­dzić spek­takl. Hol­gar nie mógł liczyć na współ­czu­cie; rzad­ko spo­ty­ka­łem takich, któ­rzy w rów­nym stop­niu przy­cią­ga­li wro­gość. Ruszy­łem więc, żeby ich rozdzielić.
– Nie widzi­cie, że to zwy­czaj­na dziw­ka? Kła­dzie się z każ­dym jak suka w rui! – ryczał Holgar.
Varosch wydał z sie­bie nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny war­kot. Gdy­bym nie dosko­czył i nie powstrzy­mał go w ostat­niej sekun­dzie, rzu­cił­by się Hol­ga­ro­wi do gardła.
– To potwór! – wykrzy­ki­wał na cały głos kupiec. Chy­ba nie wie­dział, kie­dy powie­dzieć dość. – Nie widzi­cie, co ona wyczy­nia? Tam macie dowód! – Zakrwa­wio­ną ręką wska­zał w kąt izby, gdzie sie­dzia­ła oso­ba, któ­rą wszy­scy wole­li­śmy omi­jać spojrzeniem.
Była ład­na. Mia­ła porząd­ne ubra­nie, dłu­gie, zaple­cio­ne w war­ko­cze brą­zo­we wło­sy i wyra­zi­stą twarz. Sie­dzia­ła wypro­sto­wa­na, a każ­da fałd­ka jej sza­ty ukła­da­ła się tak, jak powin­na, jak­by ktoś ją ude­ko­ro­wał. Jak każ­dy, usi­ło­wa­łem nie zwra­cać uwa­gi, kie­dy Zoko­ra ją kar­mi­ła, myła i ubie­ra­ła, a wszyst­ko to tutaj, na oczach gapiów. Może elf­ka napraw­dę nie zna­ła wsty­du, przy­pusz­cza­łem jed­nak, że był to sub­tel­ny ele­ment kary, któ­rą sobie zaplanowała.
Sie­dzą­ca w kącie kobie­ta nie­ca­łe dwa tygo­dnie temu zastrze­li­ła z kuszy kochan­ka Zoko­ry, kup­ca Rigur­da. I gdy­by Zoko­ra wte­dy chy­bi­ła, kobie­ta pozba­wi­ła­by życia i mnie, więc i ja mia­łem nie­wie­le powo­dów, by darzyć sym­pa­tią tę bez­i­mien­ną oso­bę. Zoko­ra tra­fi­ła ją strzał­ką z dmu­chaw­ki w tej samej sekun­dzie, w któ­rej tam­ta chcia­ła pode­rżnąć mi gar­dło. Wszyst­ko to wyda­rzy­ło się pod­czas nasze­go despe­rac­kie­go ata­ku na świą­ty­nię w pod­zie­miach, gdzie nekro­man­ta Bal­tha­sar obu­dził do życia magię, któ­ra mia­ła zabić nas wszystkich.
Nikt nie wie­dział, jaką tru­ci­zną Zoko­ra nasą­czy­ła strzał­kę, lecz jej dzia­ła­nie było zatrwa­ża­ją­ce. Kie­dy mrocz­na elf­ka pod­no­si­ła ramię poj­ma­nej kobie­ty, ta trzy­ma­ła je tak godzi­na­mi, dopó­ki Zoko­ra w koń­cu go nie opuściła.
Natu­ral­nej wiel­ko­ści kukła. Jedy­ną czę­ścią cia­ła, do któ­re­go nie docie­ra­ła tru­ci­zna, były oczy. A wła­śnie one czy­ni­ły kobie­tę tak atrak­cyj­ną: prze­ślicz­ne bursz­ty­no­we oczy, z któ­rych bła­gal­nie wyzie­ra­ły roz­pacz, strach i brak nadziei.
Za każ­dym razem, gdy Zoko­ra zabie­ra­ła się do niej z pozor­nie miłym uśmie­chem, myła ją lub prze­bie­ra­ła, kie­dy cze­sa­ła jej wło­sy albo kar­mi­ła, opi­sy­wa­ła z naj­drob­niej­szy­mi deta­la­mi, jakie tor­tu­ry cze­ka­ją jej ofia­rę. Tak jak każ­dy, wola­łem nie widzieć, jak Zoko­ra pie­lę­gnu­je poj­ma­ną, jed­nak jej cichy głos docie­rał do mnie z wystar­cza­ją­cą czę­sto­tli­wo­ścią, bym wie­dział, co się dzie­je. Jak na razie elf­ka nie powtó­rzy­ła się ani jed­ną syla­bą. To, co obie­cy­wa­ła, z peł­ną wycze­ki­wa­nia rado­ścią i satys­fak­cją, dla każ­de­go czło­wie­ka ozna­cza­ło­by strasz­li­wą śmierć, okrut­ną i nie­odwo­łal­ną. Lecz Zoko­ra potra­fi­ła też leczyć. Tę bez­i­mien­ną kobie­tę, jedy­ną z dru­ży­ny Bal­tha­sa­ra, któ­ra prze­ży­ła, cze­ka­ły dzie­się­cio­le­cia tor­tur. Tor­tur, po któ­rych nastę­po­wa­ło lecze­nie, a po nim kolej­ne męki. Za każ­dym razem, gdy o tym myśla­łem, robi­ło mi się nie­do­brze, bo wie­rzy­łem w każ­de sło­wo. Mrocz­na elf­ka wyraź­nie dała mi do zro­zu­mie­nia, że jest wier­na swo­je­mu kodek­so­wi praw, ale też wie­dzia­łem, że nie zamie­rza nam, ludziom, radzić, jak mamy postę­po­wać z naszy­mi więź­nia­mi. Mrocz­ne elfy zamiesz­ki­wa­ły ciem­ne, pod­ziem­ne gro­ty, nazy­wa­jąc je swo­im kró­le­stwem, i to wła­śnie w lodo­wa­tej głę­bi pod zie­mią Zoko­ra wzię­ła w nie­wo­lę tę kobietę.
Zasta­na­wia­łem się, nie po raz pierw­szy zresz­tą, czy nie wyzwo­lić jej jed­nym pchnię­ciem sztyletu.
– Hol­ga­rze, to nie daje wam pra­wa, by obrzu­cać ją bło­tem – mity­go­wa­łem, pod­czas gdy Varosch pod uci­skiem mych dło­ni pró­bo­wał nad sobą zapa­no­wać. – Ona jest dla nas obca, tak jak my jeste­śmy obcy dla niej – dorzuciłem.
Hol­gar pozo­stał głu­chy na głos rozsądku.
– Nie ma pra­wa czy­nić z ludzi nie­wol­ni­ków! Na bogów, ona się do tego otwar­cie przy­zna­je! Popa­trz­cie na Varo­scha, kie­dyś był jed­nym ze spo­koj­niej­szych i roz­sąd­niej­szych ludzi w mojej stra­ży. A teraz się wście­ka, bo wpu­ści­ła go mię­dzy nogi, zanim Rigurd zdą­żył na dobre spo­cząć w gro­bie. Spójrz­cie na tę żądzę mor­du w jego oczach. Jakie­go jesz­cze dowo­du wam trze­ba, żeby­ście uwie­rzy­li, że go zaczarowała?
Tym razem potrze­bo­wa­łem całych sił, żeby powstrzy­mać Varo­scha. Gdy­by nie sło­wa Zoko­ry, być może by mi się to nie udało.
– Varosch – roz­legł się jej spo­koj­ny głos – prze­stań. On nie jest tego wart.
Spoj­rza­łem na Varo­scha. Wie­dzia­łem, że zmu­sza się do zacho­wa­nia spokoju.
– Mogę was puścić?
Ski­nął głową.
– Może­cie, ser Haval­dzie. Choć z przy­jem­no­ścią zatkał­bym dziób temu nie­na­wist­ne­mu sępowi.
Ode­rwa­łem ręce od jego ramion.
– Zoko­ra ma rację. Wierz­cie mi, nie war­to dawać się pro­wo­ko­wać nie­na­wist­nym sło­wom. Jeśli mu na to pozwo­li­cie, tyl­ko przy­sta­nie­cie na jego grę. Lepiej posłu­chaj­cie gło­su rozsądku…
– Cie­ka­we, że to wła­śnie wy pra­wi­cie kaza­nia. Sami ule­gli­ście elfiej dziw­ce, tak samo jak Varosch! – ryk­nął Hol­gar, prze­ry­wa­jąc mój wywód.
Chy­ba Janos odcią­gnął mnie od Hol­ga­ra; nie zwró­ci­łem na to uwa­gi – zbyt­nio upa­ja­łem się dawa­niem ujścia furii. Miar­ka się prze­bra­ła. O wie­le za dłu­go ten mały zło­śli­wy czło­wie­czek bez­kar­nie pluł jadem. Gdy­by mnie nie powstrzy­ma­li, być może zatłukł­bym go na śmierć. Ale uda­ło mi się ude­rzyć go tyl­ko raz.
Cios jed­nak był cel­ny. Hol­gar w koń­cu zamknął pysk i bez przy­tom­no­ści osu­nął się za stół.
– Ser Haval­dzie, pamię­taj­cie o roz­sąd­ku – usły­sza­łem głos Varoscha.
– Wła­śnie, ser Haval­dzie, okaż­cie mądrość! – Janos się roześmiał.
Zgro­mi­łem go wzro­kiem, choć wie­dzia­łem, że nie zro­bi to na nim wra­że­nia. Niż­szy ode mnie o gło­wę, był znacz­nie potęż­niej zbu­do­wa­ny, i nawet kie­dy uda­wał hersz­ta zbój­ców, cały czas trzy­ma­ły się go żar­ty. Teraz też w odpo­wie­dzi miał wyłącz­nie sal­wę śmiechu.
Strą­ci­łem ich ręce, popra­wi­łem ubra­nie i rzu­ci­łem im kolej­ne spoj­rze­nie, któ­re wywo­ła­ło kolej­ny wybuch śmie­chu. Następ­nie odwró­ci­łem się z god­no­ścią i wró­ci­łem do Lean­dry oraz Ken­nar­da. Hol­gar zaczął chra­pać pod stołem.
– Czu­jesz się lepiej? – ode­zwa­ła się Lean­dra lodo­wa­tym tonem, kie­dy usia­dłem. – Myślisz, że kobie­ty lubią, jak męż­czyź­ni gry­zą się o nie niczym par­szy­we kundle?
– Nazwał cię dziwką.
Wzru­szy­ła ramionami.
– Gdy­bym zabi­ja­ła każ­de­go, kto mnie tak nazy­wa, Kron­burg w Illia­nie wylud­nił­by się do cna. Two­ja reak­cja nie świad­czy o sza­cun­ku dla mnie.
– Dobrze. Ty widzisz to w ten spo­sób. Nie pobi­łem go, żeby oddać ci przy­słu­gę, lecz z moich wła­snych pobu­dek. Ten pies zatru­wa powie­trze od wie­lu dni… Nawet naj­bar­dziej cier­pli­wy czło­wiek w koń­cu miał­by dosyć.
– Dopraw­dy, jesteś wzo­rem cier­pli­wo­ści – skwi­to­wa­ła, ale wresz­cie się uśmiech­nę­ła. Odszu­ka­ła moją dłoń. – Zapo­mnij o nim. I sam weź sobie do ser­ca swo­ją radę.
Ken­nard chrząk­nął. Zdą­żył już dogłęb­nie się zapo­znać z zeszy­tem Sierżanta.
– Pies chra­pie, może więc teraz zdo­łam przy­kuć waszą uwa­gę. Cho­dzi o dro­gę do naj­bliż­sze­go portalu.
– Zamie­niam się w słuch.
Ken­nard wska­zał koń­cem faj­ki na północ.
– Naj­bliż­szy por­tal, do któ­re­go pasu­ją te kamie­nie, znaj­du­je się w Twier­dzy Gromów.
Popa­trzy­łem na nie­go i jęknąłem.
– Nie, tyl­ko nie to! Rów­nie dobrze mógł­by się znaj­do­wać na jed­nym z księżyców.
Gór­skie pasmo, u pod­nó­ża któ­re­go leżał zajazd Pod Gło­wom­ło­tem, nazy­wa­no Gro­mo­gó­ra­mi. Prze­łęcz nazy­wa­no Gro­mo­wą Prze­łę­czą, zaś sta­ra twier­dza, zbu­do­wa­na wyso­ko na ska­le, zna­na była jako Twier­dza Gro­mów. Wie­ki temu jedy­ne doj­ście do warow­ni, nie­gdyś strze­gą­cej prze­łę­czy i bro­nią­cej trzech kró­lestw przed bar­ba­rzyń­ca­mi, ule­gło zawa­le­niu. Teraz mógł tam dotrzeć tyl­ko orzeł – nawet dla gór­skich kozic skal­na ścia­na była zbyt stroma.
Czu­łem roz­cza­ro­wa­nie Lean­dry jak­by było moje. Na każ­dym kro­ku poja­wia­ły się nowe prze­ciw­no­ści losu.
– Widzie­li­ście kie­dyś tę twier­dzę, mistrzu Ken­nar­dzie? Leży w poło­wie wyso­ko­ści stro­mej skal­nej ścia­ny. Prze­łęcz zamy­ka mur z gład­kie­go kamie­nia, tak wyso­ki i tak moc­ny, jak­by wzniósł go tytan. To w nim znaj­du­je się bra­ma. Ludzie gada­ją, że wyku­cie w niej dziu­ry wystar­cza­ją­co dużej, by pomie­ścić wóz, zaję­ło całe lata. Zimą bra­ma jest zasy­pa­na śnie­giem i sku­ta lodem, ale śnieg nigdy nie się­ga zwień­cze­nia muru ani twierdzy.
– Są spo­so­by na poko­na­nie nawet naj­bar­dziej stro­mych ścian – odparł Ken­nard. – Trze­ba tyl­ko je znaleźć.
Opa­dłem na opar­cie krze­sła i się­gną­łem po gar­niec z winem.
– Nie wiem, od jak daw­na twier­dza jest nie­do­stęp­na. Krą­ży o niej mnó­stwo opo­wie­ści. Wie­my, kto ją zbu­do­wał, ta zagad­ka jest roz­wią­za­na, lecz warow­nia nadal ma sła­wę nawie­dzo­nej. Podob­no nikt, kto prze­stą­pił jej próg, nie powró­cił. Mówi się, że w sta­rych murach miesz­ka­ją duchy i potwory.
– Cie­kaw jestem źró­dła tych opo­wie­ści, sko­ro nikt nigdy stam­tąd nie powró­cił. – Ken­nard uśmiech­nął się kpiąco.
Nie cier­pię, kie­dy ktoś w ten spo­sób robi uży­tek z logi­ki. To brzmia­ło tak bar­dzo… rozsądnie.
– Rów­nie dobrze może­my spró­bo­wać prze­kro­czyć prze­łęcz. To też darem­ny trud.
– Nie­ko­niecz­nie – wtrą­ci­ła Lean­dra. – Twier­dza leży w naj­wyż­szym miej­scu prze­łę­czy, to praw­da, lecz patrząc stąd, jest w jed­nej pią­tej drogi.
– Trud­no będzie dotrzeć tak dale­ko. Mróz da nam się we zna­ki, brnię­cie przez zaspy nas wyczer­pie, a jeśli zasko­czy nas burza, nasze cia­ła odnaj­dą dopie­ro na wio­snę. Nie­je­den podróż­ny doświad­czył tu podob­ne­go losu.
– Hm – mruk­nął Ken­nard. – W tym zeszy­cie jest wzmian­ka o kory­ta­rzu, któ­ry podob­no pro­wa­dzi stąd do warowni.
– To dobre dwa­dzie­ścia mil – odrze­kłem. – Nikt nie wydrą­żył­by tak dłu­gie­go korytarza.
– To wca­le nie było koniecz­ne – usły­sza­łem głos Zoko­ry, któ­ra nagle zja­wi­ła się przy naszym stole.
Pod­nio­słem na nią wzrok, zmie­sza­ny jej uro­dą, co czę­sto mi się zda­rza­ło. Gdy­by nie ciem­ny odcień skó­ry, mogła­by ucho­dzić za sio­strę Lean­dry. Obie mia­ły deli­kat­ne rysy elfich przod­ków – wąskie, pro­ste nosy, szla­chet­nie zary­so­wa­ne usta, wyso­kie kości policz­ko­we… Takie twa­rze widy­wa­ło się na fre­skach w sta­rych świą­ty­niach; mia­ły je posą­gi daw­no zapo­mnia­nych wład­ców dyna­stii. Może sło­wo „uro­da” nie było wła­ści­we, bar­dziej odpo­wied­nie było­by okre­śle­nie „cha­rak­ter”, będą­ce sumą poje­dyn­czych cech, któ­re tak bar­dzo na mnie dzia­ła­ły. Spo­glą­da­nie w zim­ne tęczów­ki Zoko­ry za każ­dym razem wywo­ły­wa­ło we mnie dziw­ne uczu­cie. Były czar­ne jak węgle albo naj­ciem­niej­sza noc. Rzad­ko dostrze­ga­łem w nich żywą iskrę; raz ujrza­łem wście­kłość, ból i nie­na­wiść – wte­dy pło­nę­ły głę­bo­ką zło­wro­gą purpurą.
Iry­to­wa­ła mnie jej zdol­ność do nagłe­go poja­wia­nia się obok mnie. Mógł­bym przy­siąc, że dosko­na­le o tym wie­dzia­ła i robi­ła to umyśl­nie, przy byle oka­zji. Tak jak teraz. Dla­cze­go, na bogów, nie mogła podejść nor­mal­nie, jak każ­dy inny człowiek?
– Co macie na myśli? – Lean­dra prze­su­nę­ła się na ławie, żeby zro­bić dla niej miejsce.
Mrocz­na elf­ka usia­dła z wdzię­kiem kot­ki i wyjaśniła:
– Całe to pasmo jest pod­szy­te gro­ta­mi. Daw­no temu za Gro­mo­gó­ra­mi pię­trzy­ło się morze. Szu­ka­ło sobie dro­gi w kamie­niu i znaj­do­wa­ło ją, gro­ty pod nami noszą śla­dy sil­nych, pod­ziem­nych prą­dów rzecznych.
Przy­po­mnia­łem sobie poły­skli­we jaski­nie z ich zlo­do­wa­cia­ły­mi, potęż­ny­mi kolum­na­mi. Tak, tyl­ko woda ma moc for­mo­wa­nia podob­nych katakumb.
– Sami widzie­li­ście frag­men­ty dro­gi, o któ­rej mówi ten człek. – Zoko­ra popa­trzy­ła wyzy­wa­ją­co na Ken­nar­da, on jed­nak tyl­ko się uśmiechnął.
– To praw­da – zgo­dzi­ła się Lean­dra. – Widzie­li­śmy śla­dy robót kamie­niar­skich, a raz nawet mostek. Lecz spo­ro z tego było dzie­łem krasnoludów.
– Kra­sno­lu­dy znik­nę­ły stąd daw­niej niż legio­ny kró­le­stwa, po któ­rym obie­cu­jesz sobie wyba­wie­nie – doda­ła mrocz­na elfka.
– Skąd o tym wszyst­kim wie­cie? – zapytałem.
Popa­trzy­ła na mnie.
– Tak jak ty odnaj­du­jesz dro­gę na powierzch­ni zie­mi, tak ja odnaj­du­ję ją w pod­ziem­nych gro­tach. Znam mrocz­ne kra­iny. Wierz mi, kra­sno­lu­dów nie ma tam już od daw­na. Zosta­wi­ły tyl­ko swo­ich strażników.
Tyl­ko. Dobrze pamię­ta­łem nie­umar­łe kra­sno­lu­dy, któ­re całe wie­ki po śmier­ci, poru­sza­ne magią, wciąż usi­ło­wa­ły chro­nić to, za co odda­ły życie. Byłem wdzięcz­ny, że inni jesz­cze przed nami zli­kwi­do­wa­li więk­szość nieumarłych.
– Chy­ba nie zosta­ło ich zbyt wie­lu – rze­kłem z nadzieją.
Lean­dra wychy­li­ła się do przo­du i obrzu­ci­ła spoj­rze­niem Zokorę.
– A zatem pro­po­nu­je­cie, aby­śmy podą­ży­li tam­tym daw­nym szla­kiem? W nadziei, że jest nie­na­ru­szo­ny i że dopro­wa­dzi nas w pobli­że lub nawet pro­sto do twierdzy?
– Szlak może i jest krę­ty, ale z pew­no­ścią krót­szy i łatwiej­szy do poko­na­nia niż dro­ga po powierzch­ni. Na górze jest śnieg, na dole lód. Wolę lód, jest twar­dy, a jeśli trak­tu­je się go z sza­cun­kiem, pozo­sta­je tam, gdzie powi­nien, i nie sta­cza się na cie­bie z hukiem. – Zoko­ra zadrża­ła lek­ko, jak­by było jej zimno.
– Przy­sy­pa­ła was kie­dyś lawi­na? – zapy­ta­łem zdumiony.
– Pyta­nia, Haval­dzie. Wciąż te pyta­nia! Dla­cze­go cią­gle pytasz, sko­ro odpo­wie­dzi nie mają dla cie­bie znaczenia?
– Roz­bu­dzi­ły­ście mą cie­ka­wość – odpar­łem szczerze.
Pokrę­ci­ła głową.
– Wam, ludziom, udzie­la­ją się nawy­ki innych. Ja też już zbyt wie­le mówię. Jeśli pój­dzie­cie tym szla­kiem, posłu­żę wam za prze­wod­ni­ka. To chcia­łam powie­dzieć. – Wsta­ła. – Varosch o nic nie pyta. To bar­dziej mi się podo­ba. – Zna­czą­co zer­k­nę­ła na swe­go kochanka.
Zatrzy­ma­łem ją gestem.
– To nie było zwy­kłe wścib­stwo. Jeśli wyru­szy­my na prze­łęcz, nam rów­nież gro­zi przy­sy­pa­nie lawi­ną. Nie­wie­lu wycho­dzi żywo z cze­goś takie­go. Może­cie mi powie­dzieć, w jaki spo­sób wydo­sta­ły­ście się z bia­łe­go grobu?
Przy­glą­da­ła mi się przez chwi­lę. W koń­cu ski­nę­ła głową.
– Wypłynęłam.
Patrzy­li­śmy za nią, gdy wra­ca­ła do stołu.
– Ma dobry słuch – zauwa­żył Kennard.
– Czę­sto śle­dzi nasze roz­mo­wy – odpo­wie­dzia­łem. – Cho­ciaż tak nie lubi wścibstwa.
Uśmiech­nął się.
– O co jej cho­dzi­ło z tym wypły­nię­ciem? – zapy­ta­ła Leandra.
Wzru­szy­łem ramionami.
– Mam nadzie­ję, że się tego dowie­my, jeśli kie­dyś znaj­dzie­my się w takiej sytu­acji. – Dopi­łem wino i ujrza­łem dno kub­ka. Flasz­ka też była pusta. Zer­k­ną­łem na Ken­nar­da; on też miał przed sobą kubek. Pełen.
– Popij­cie her­ba­ty – pora­dził mi.
Her­ba­ta była już zim­na. Ale i tak ją wypiłem.
– Co się dzie­je? – zapy­ta­ła Lean­dra. – Widzę, że coś ci cho­dzi po głowie.
– Myślę o lawi­nie. I mam nadzie­ję, że jej rada nie była dosłow­na. – Przy­glą­da­łem się czar­ce z her­ba­tą w swo­ich dło­niach. – Nigdy nie nauczy­łem się pływać.

źró­dło: Infor­ma­cja prasowa

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy