Ciekawostki Felieton

Młodzieżówki też dla starszych / Literatura dla młodszych, co i starszym się spodoba

Od kil­ku lat obieg lite­ra­tu­ry dla dzie­ci i mło­dzie­ży koja­rzo­ny jest z wsze­la­kie­go rodza­ju mniej lub bar­dziej uda­ny­mi dzie­ła­mi young adult czy absur­dal­ny­mi utwo­ra­mi przy­go­do­wy­mi, pole­ga­ją­cy­mi na cią­głych poje­dyn­kach, wal­kach, prze­miesz­cza­niu się z jed­nej malow­ni­czej loka­cji do dru­giej, po dro­dze odno­sząc licz­ne suk­ce­sy, zysku­jąc sła­wę i doko­nu­jąc czy­nów pra­wie nie­moż­li­wych (z tym, że logi­ka i realizm idą w las). Pomi­mo że tego typu pro­za rośnie jak grzy­by po desz­czu, obok niej wciąż moż­na odkry­wać per­ły, któ­re star­szych czy­tel­ni­ków poru­szą i nie pozo­sta­ną niko­mu obojętne.

Wśród takich lek­tur z pew­no­ścią znaj­dą się „Mały Ksią­żę” Anto­ine­’a de Saint-Exu­péry­’e­go, „Ali­cja w Kra­inie Cza­rów” Lewi­sa Car­rol­la, „Czar­no­księż­nik z kra­iny Oz” Lyma­na Fran­ka Bau­ma, „O czym szu­mią wierz­by” Ken­ne­tha Grahame’a czy „Tajem­ni­czy ogród” Fran­ces Hodg­son Bur­nett – ich wie­lo­war­stwo­wość, moż­li­wość odkry­wa­nia nowych zna­czeń, tre­ści, war­to­ści nie powin­na być przez niko­go kwe­stio­no­wa­na, podob­nie nie­zwy­kle uni­wer­sal­ny cha­rak­ter wspo­mnia­nych dzieł. Jed­nak abso­lut­na kla­sy­ka sprzed dekad nie budzi żad­nych wąt­pli­wo­ści, a co z lite­ra­tu­rą mło­dzie­żo­wą bar­dziej współczesną?

W 1997 roku w księ­gar­niach poja­wi­ła się książ­ka, któ­ra sta­ła się feno­me­nem, ale nie ze wzglę­du na treść, tyl­ko na oddzia­ły­wa­nie oraz wzrost czy­tel­nic­twa wśród młod­szych. Choć nie nale­ży lek­ce­wa­żyć „Harry’ego Pot­te­ra” J.K. Row­ling (o nim mowa), gdyż mimo cha­rak­te­ru popkul­tu­ro­we­go i maso­we­go, a tak­że tre­ści typo­wo roz­ryw­ko­wych, autor­ka prze­my­ca wie­le tro­pów i zwra­ca uwa­gę na war­to­ści codzien­ne­go życia i uni­wer­sal­ne praw­dy o naszym świe­cie. W dodat­ku fan­dom serii ksią­żek i wła­ści­wie całe­go biz­ne­su, jakim one obro­sły (gadże­ty, koszul­ki, fil­my, tury­sty­ka), ma nie­ma­ło walo­rów inte­gra­cyj­nych, wię­zio­twór­czych, nie­wy­twa­rza­ją­cych spo­łecz­no­ści zamknię­tych, lecz otwar­te i cie­szą­ce się wspól­ną pasją.

Co praw­da nie jest to wyją­tek, bowiem nawet nie­daw­no na pół­kach pol­skich anty­kwa­ria­tów zago­ści­ła nie­po­zor­na „Dziew­czyn­ka, któ­ra wypi­ła księ­życ” Kel­ly Barn­hill, tro­chę trud­niej­sza w odbio­rze niż cykl „Harry’ego Pot­te­ra”. Na rap­tem trzy­stu pięć­dzie­się­ciu stro­nach autor­ka roz­pi­su­je histo­rię tytu­ło­wej Luny, odda­nej w posta­ci ofia­ry enig­ma­tycz­nej i podob­no krwio­żer­czej wiedź­mie z pobli­skie­go lasu. Pisar­ka zręcz­nie bawi się baśnio­wy­mi ste­reo­ty­pa­mi oraz śmia­ło prze­war­to­ścio­wu­je moty­wy dorob­ku pro­zy dzie­cię­cej i mło­dzie­żo­wej, two­rząc dzie­ło, w któ­rym zanu­rzą się zarów­no młod­si (iden­ty­fi­ku­ją­cy się z uczą­cą się i dora­sta­ją­cą dziew­czy­ną), nie­co star­si (dla któ­rych toż­sa­mym boha­te­rem pew­nie oka­że się Anta­in), jak i doświad­cze­ni w doro­sło­ści (oni zro­zu­mie­ją, a nie­rzad­ko i nawią­żą rela­cję z men­to­ra­mi owej powie­ści). Spo­glą­da ona (książ­ka) bowiem na sytu­ację, oko­licz­no­ści, realia zaist­nia­łe w Mie­ście Smut­ków z kil­ku per­spek­tyw, pozwa­la­jąc czy­tel­ni­ko­wi stop­nio­wo odkry­wać sekre­ty i praw­dę na temat świa­ta przed­sta­wio­ne­go i alu­zji, ale­go­rii wzglę­dem rze­czy­wi­ste­go. Prze­sa­dą rów­nież nie będzie stwier­dze­nie, że powieść – w podob­ny spo­sób, co „Mały Ksią­żę” – będzie „doj­rze­wać” wraz z odbior­cą, co spra­wi, że dostrze­ga­nie w niej cze­goś nowe­go sta­nie się moż­li­we z każ­dym prze­czy­ta­niem. A dla­cze­go w zasa­dzie powin­ni się­gnąć po nią i star­si i młod­si? Z pew­no­ścią ma walo­ry mora­li­za­tor­skie (dla wszyst­kich), prze­ła­mu­je sche­ma­ty myślo­we i zmu­sza do prze­my­śla­nia dzia­łań, szcze­gól­nie, gdy kru­chą moty­wa­cję wspo­ma­ga­ją przy­zwy­cza­je­nia i nie do koń­ca rze­tel­ny por­tret sytuacji.

Do spra­wy nie­co ina­czej pod­cho­dzi Neil Gaiman. W „Księ­dze cmen­tar­nej” uczy i mora­li­zu­je poprzez wyko­rzy­sta­nie zarów­no sche­ma­tu z „Księ­gi dżun­gli”, jak i popu­lar­nych moty­wów (wam­pi­ry, zom­bie, duchy), któ­re odpo­wied­nio dobra­ne i roz­pi­sa­ne two­rzą spój­ną, sen­sow­ną całość – a doro­śli z pew­no­ścią odkry­ją w niej tak­że typo­we dla auto­ra, choć w tym wypad­ku mało nasi­lo­ne, wstaw­ki filo­zo­ficz­ne zaha­cza­ją­ce o isto­tę życia, trwa­nia i prze­mi­ja­nia. Podob­ne tro­py pod­su­wa w „Kora­li­nie”, lecz ona ukie­run­ko­wa­na jest moc­niej w stro­nę doro­słe­go czy­tel­ni­ka (pomi­mo wątłej obję­to­ści) – sta­wia na sur­re­alizm, rural fan­ta­sy oraz „poucze­nie” i dziec­ka, i rodzi­ca. Na ubo­czu spo­czy­wa tro­chę „Gwiezd­ny pył” bawią­cy się po tro­sze w przy­go­dę z roman­ty­zmu, po tro­sze w samo­świa­do­mą neo-baśń, z tym, że wie­le powo­dów do reflek­sji jest tu tak sub­tel­nie wple­cio­nych, że nie­trud­no je przeoczyć.

Siri Peter­sen z kolei nie owi­ja nic w baweł­nę i jak na powie­ści dla mło­dzie­ży (cykl „Kru­cze pier­ście­nie”) jest nie­zwy­kle dosłow­na, uka­zu­jąc okrut­ne obli­cza świa­ta, a w zasa­dzie pew­ną waria­cję na jego temat. Oto skan­dy­naw­ska pisar­ka, czer­piąc z rodzi­me­go folk­lo­ru, zary­so­wu­je uni­wer­sum prze­peł­nio­ne nie­rów­no­ścia­mi spo­łecz­ny­mi, kse­no­fo­bią i fana­tycz­ną wia­rą – w spo­sób może mało odkryw­czy, lecz inte­re­su­ją­cy, w swej książ­ce pięt­nu­je strach, wro­gość wobec odmien­no­ści i rasi­zmu, jasno i wyraź­nie akcen­tu­je podo­bień­stwa. Jed­nak nie jest to świat przy­ja­zny, w któ­rym mimo rzą­dów tyra­nii czy cza­ją­ce­go się za góra­mi najeźdź­cy na koń­cu nastę­pu­je „hap­py end”. Doro­śli z pew­no­ścią doce­nią prze­my­ca­ne war­to­ści i intry­gę utwo­ru, zaś dzie­ci otrzy­ma­ją nie­co słod­ko-gorz­ką pointę.

John Gre­en nie wli­cza się w poczet wybit­nych pisa­rzy i naj­wy­raź­niej nie jest to jego życio­wy cel, ale nie moż­na odmó­wić jego twór­czo­ści, pomi­mo rysu typo­we­go dla „love sto­ry” i kon­wen­cji young adult, bycia dobrym nośni­kiem war­to­ści i trud­nych tema­tów. Szcze­gól­ny przy­pa­dek sta­no­wi tu „Gwiazd naszych wina”, okra­szo­na cukier­ko­wa­to­ścią, infan­ty­li­zma­mi i nachal­nym roman­sem, a mimo to potra­fią­ca na poważ­nie pod­jąć się pro­ble­ma­ty­ki życia z nie­ule­czal­ną cho­ro­bą, zbli­ża­ją­cej się śmier­ci w mło­dym wie­ku oraz prze­mi­ja­nia. Jed­nak cze­go star­si mogą szu­kać w tego typu powie­ści? Chy­ba naj­bar­dziej zro­zu­mie­nia mło­dzie­ży, jej być może nie­doj­rza­łych potrzeb, wariactw, pro­stych prób roz­ła­do­wa­nia napię­cia, spo­so­bów radze­nia sobie z suro­wą codzien­no­ścią i nie­u­kształ­to­wa­ne­go świa­to­po­glą­du, tego, czy w momen­cie kry­tycz­nym war­to jesz­cze wal­czyć z wia­tra­ka­mi. Ot, mło­dzie­żów­ka YA do bólu sztam­po­wa, a jed­nak ofe­ru­ją­ca coś więcej.

A co z tytu­ła­mi pokro­ju „Zwia­dow­ców” Joh­na Fla­na­ga­na czy „Percy’ego Jack­so­na i bogów olim­pij­skich” Ric­ka Rior­da­na? Są cie­ka­we, tego im odmó­wić nie moż­na. Na pew­no anga­żu­ją, pozwa­la­ją poznać kil­ka uni­wer­sal­nych prawd i war­to­ści (przy­jaź­ni, altru­izmu, wie­dzy), no i przede wszyst­kim zapew­nia­ją wie­le roz­ryw­ki. Jeże­li zaś cho­dzi o walo­ry mora­li­za­tor­skie wypa­da­ją nie naj­go­rzej, acz­kol­wiek „Baśnio­bór” Bran­do­na Mul­la bądź „Atra­men­to­wa try­lo­gia” Cor­ne­lii Fun­ke sto­ją w tym przy­pad­ku na wyż­szej pół­ce – i zapew­nia­ją tyle samo roz­ryw­ki (ta przy tych przy­kła­dach powin­na prze­ko­nać star­szych) z czy­ta­nia. Takich powie­ści ponad­to jest nie­ma­ło: Bran­don San­der­son z „Alca­tra­zem” i „Mści­cie­la­mi”, Leigh Bar­du­go z „Szóst­ką wron” i „Try­lo­gią Gri­szów”, Jay Kri­stoff z „Niby­no­cą”, Tui T. Suther­land ze „Skrzy­dła­mi ognia” czy Joe Aber­crom­bie z „Morzem Drzazg”… i wie­le, wie­le innych pozy­cji roz­ryw­ko­wych, któ­re star­szych co nie­co zain­te­re­su­ją. Cho­ciaż więk­szość z nich z uwa­gi na przy­stęp­ność i fabu­łę, a nie walo­ry edu­ka­cyj­no-poznaw­czo-mora­li­za­tor­sko-sym­bo­licz­no-etc., ale to też pewien suk­ces tego obiegu.

W zasa­dzie wszyst­kie powyż­sze tytu­ły to zale­d­wie śnie­żyn­ka na czub­ku góry lodo­wej, nawet gdy mowa o współ­cze­snej pro­zie obie­gu mło­dzie­żo­we­go i dzie­cię­ce­go, któ­ry i star­szym może się spodo­bać. Ste­reo­ty­po­we spoj­rze­nie na całą gałąź lite­rac­ką tego obie­gu w spo­sób szu­flad­ku­ją­cy z wyłącz­nie banal­ny­mi, nie­lo­gicz­ny­mi, pro­sty­mi czy nie­ofe­ru­ją­cy­mi nic poza roz­ryw­ką książ­ka­mi dla wie­lu pozy­cji – jak „Har­ry Pot­ter”, „Dziew­czyn­ka, któ­ra wypi­ła księ­życ” bądź „Baśnio­bór” – może oka­zać się krzyw­dzą­ce. No i kto powie­dział, że czy­ta­nie dzieł skie­ro­wa­nych do dzie­ci i mło­dzie­ży musi być nud­ne, nie­od­po­wied­nie i mało war­to­ścio­we, gdy robi­my to jako doro­śli? Więk­szość ze wspo­mnia­nych ma w sobie wię­cej tre­ści, niż choć­by „Mak­bet” Jo Nes­bo czy „Infek­cja” Gra­ha­ma Master­to­na, a ich raczej młod­szym się nie pole­ci, nato­miast te z powyż­szych aka­pi­tów mogą czy­tać i star­si i tro­chę mniej starsi.

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy