Zapowiedzi

Tylko u nas! Opowiadanie z najnowszej książki Andrzeja Pilipiuka – Wilcze leże!

Już 28 czerw­ca do sprze­daż tra­fi naj­now­sza książ­ka Andrze­ja Pili­piu­ka “Wil­cze leże”, z tej oka­zji tyl­ko u nas może­cie prze­czy­tać opo­wia­da­nie “Odle­głe kra­iny”! Zapra­sza­my do lektury!

Odle­głe krainy

Zatrzy­ma­łem moje tru­po­wa­te auto. Od Wisły wia­ło chło­dem. W odda­li budo­wa­no paskud­ne wia­dro, zwa­ne Sta­dio­nem Naro­do­wym. Nawet stąd widać było dźwi­gi pod­no­szą­ce jakieś deta­le. Dwa miliar­dy zło­tych w bło­to, a zabyt­ki niszczeją.
Kamie­ni­ca sta­no­wią­ca cel mojej wypra­wy sta­ła samot­nie, stra­sząc ciem­ny­mi okna­mi i spa­lo­nym dachem. Zapew­ne przed woj­ną ota­cza­ła ją zabu­do­wa, ale przy­szły szko­py i zro­bi­ły tu swój „ord­nung”. Budow­la zosta­ła prze­zna­czo­na do wybu­rze­nia. A tak dokład­nie, nie do koń­ca do wybu­rze­nia. Z tego, co usta­li­łem, pla­no­wa­no wyciąć tyl­ko stro­py i wewnętrz­ne ścia­ny, a sta­ra cegla­na ele­wa­cja po odczysz­cze­niu i uzu­peł­nie­niu ubyt­ków mia­ła być wkom­po­no­wa­na w ścia­ny nowo powsta­ją­ce­go apar­ta­men­tow­ca. Nie byłem tak zupeł­nie zwo­len­ni­kiem podob­nych dzia­łań, ale z dru­giej stro­ny zda­wa­łem sobie spra­wę, że stu­let­nie stro­py z drew­nia­nych belek zazwy­czaj są nie do uratowania…
Wio­sna była chłod­na i desz­czo­wa. W dodat­ku nie szło mi w inte­re­sach. Na zle­ce­nie róż­nych człon­ków Gro­na Jarzę­bi­ny grze­ba­łem po biblio­te­kach i archi­wach. Mia­łem z tego parę gro­szy na czynsz i jedze­nie, ale nie mogłem uściu­bić kil­ku tysię­cy na zakup nowe­go auta. Ojciec co raz suge­ro­wał, że przy­dał­by mu się pra­cow­nik w sto­lar­ni. Kil­ku wuj­ków, stryj­ków i dal­szych człon­ków rodzi­ny też dawa­ło do zro­zu­mie­nia, że etat się znaj­dzie. Lubi­łem pra­cę w drew­nie, lubi­łem kłaść intar­sje, lubi­łem robo­ty tapi­cer­skie. Mógł­bym też sprze­da­wać w skle­pie. Klan rodzin­ny dał­by mi jakieś zaję­cie. Ale mimo wszyst­ko nie mogłem się zde­cy­do­wać. Życie domo­ro­słe­go poszu­ki­wa­cza anty­ków i kurio­zów nio­sło ze sobą wyzwa­nia. Wyda­wa­ło mi się lep­sze i na swój spo­sób peł­niej­sze. Do szczę­ścia potrze­bo­wa­łem tyl­ko lukra­tyw­ne­go zle­ce­nia, albo cho­ciaż zagad­ki, któ­ra pobu­dzi wyobraź­nię. Ale tu aku­rat pano­wa­ła kom­plet­na posucha.
Prze­krę­ci­łem klu­czyk i wyją­łem ze sta­cyj­ki. Po praw­dzie naj­chęt­niej zosta­wił­bym włą­czo­ny sil­nik, wte­dy miał­bym gwa­ran­cję, że ten złom nie nawa­li wła­śnie wte­dy, gdy zechcę odje­chać… Z budyn­ku przed tygo­dniem wysie­dlo­no ostat­nich loka­to­rów, teraz cze­kał na eki­py budow­la­no-wybu­rze­nio­we. Zlu­stro­wa­łem płot z płyt OSB, ota­cza­ją­cy obiekt. Zarzu­ci­łem na ramię ple­cak, w któ­rym mia­łem łom i inne pod­ręcz­ne drobiazgi.
Sko­ro to wszyst­ko i tak idzie na zmar­no­wa­nie, trze­ba zoba­czyć, może znaj­dzie się coś, co war­to oca­lić… – uspra­wie­dli­wi­łem się przed samym sobą.
Ruszy­łem w kie­run­ku kamie­ni­cy. Od stro­ny uli­cy Kro­wiej w płot wkom­po­no­wa­no bra­mę. W szpa­rze pomię­dzy jej skrzy­dła­mi poja­wił się czar­ny nos. Ponu­re war­cze­nie dobie­ga­ją­ce jak­by z wnę­trza becz­ki nie pozo­sta­wia­ło wąt­pli­wo­ści. Rot­twe­iler, co naj­mniej z sie­dem­dzie­siąt kilo.
– No cóż – mruk­ną­łem. Sko­ro po pose­sji bie­ga taki ślicz­ny i grzecz­ny pie­se­czek, to zapew­ne jest też ktoś, kto go kar­mi, głasz­cze, wycze­su­je pchły z sier­ści i może nawet zbie­ra odcho­dy do folio­wej torebki.
– Grrrr…
Zapu­ka­łem grzecz­nie, odcze­ka­łem i znów zapu­ka­łem. Pies wark­nął raz jesz­cze i gdzieś polazł. Minę­ły może dwie minu­ty, zahur­go­tał łań­cuch i skrzy­dło drgnę­ło. W szpa­rze poja­wi­ła się nie­do­go­lo­na gęba cie­cia. Zlu­stro­wał mnie i nic nie mówiąc, zacią­gnął się petem.
– Pan w jakiej spra­wie? – zadał wresz­cie pyta­nie, wydmu­chu­jąc jed­no­cze­śnie kłę­by dymu.
– Dzień dobry, Robert Storm, histo­ryk – przed­sta­wi­łem się.
Cieć łyp­nął okiem, ale nic nie powie­dział. Zacią­gnął się jesz­cze raz. Oce­ni­łem jego wiek na tuż przed­eme­ry­tal­ny, ale spoj­rze­nie miał prze­ra­ża­ją­co bystre. Sądząc po dło­niach, w mło­do­ści pra­co­wał raczej ręka­mi niż gło­wą. Obaj mil­cze­li­śmy wyczekująco.
– Potrze­bu­ję tam. – Wska­za­łem zruj­no­wa­ną kamienicę.
– Nie pan jeden – odburk­nął i zacią­gnął się głę­biej, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc, co jesz­cze powiem.
– Chciał­bym pozwie­dzać ten pięk­ny budy­nek, zanim jego wewnętrz­na struk­tu­ra ule­gnie nie­od­wra­cal­ne­mu znisz­cze­niu. Oczy­wi­ście zda­ję sobie spra­wę, że jeśli obok zabyt­ku wysta­wio­no kasę bile­to­wą, to nale­ży liczyć się z pew­ny­mi kosztami…
– Kasę bile­to­wą – powtó­rzył cieć, oglą­da­jąc swo­ją bud­kę z pew­nym zdu­mie­niem. – Hmm…
Po jego minie pozna­łem, że zała­pał aluzję.
– Będzie pro­blem, bowiem dyrek­cja nie dostar­czy­ła kasy fiskal­nej ani blocz­ku bile­to­we­go – powie­dział wresz­cie i uśmiech­nął się chy­trze. – No i nie powie­dzie­li, po ile mam kaso­wać za zwiedzanie.
– Myślę, że wedle stan­dar­do­we­go cen­ni­ka. – Się­gną­łem do port­fe­la. – Fak­tu­ra VAT też nie będzie mi potrzebna.
Dozor­ca na widok bank­no­tu z Bole­sła­wem Chro­brym wyraź­nie poweselał.
– Zna­czy się wcho­dzisz pan i się roz­glą­dasz – uści­ślił. – A jak pan coś znajdziesz?
– To pomy­śli­my, co dalej. Za cie­ka­we pamiąt­ki dostęp­ne w muze­al­nym skle­pi­ku gotów jestem coś tam uiścić.
– Pro­szę za mną – powie­dział nie­ocze­ki­wa­nie uro­czy­stym tonem.
Czy­li wraz z bile­tem naby­łem usłu­gę prze­wod­ni­ka… Mia­łem już powie­dzieć, że sam tra­fię, ale w jego gło­sie było coś szcze­gól­ne­go. Coś, co naka­za­ło trzy­mać język za zęba­mi. Chciał mi naj­wi­docz­niej coś pokazać.
Wsze­dłem. Rot­twe­ile­ry były aż trzy. Popa­trzy­ły na mnie czuj­nie, ale już nie war­cza­ły. Wła­ści­ciel dobrze je widać uło­żył. Ruszy­li­śmy w stro­nę budyn­ku. Prze­szło poło­wę budow­li przed kil­ku laty stra­wił pożar, oca­la­ło jed­no skrzydło.
Przed wej­ściem ponie­wie­ra­ły się reszt­ki mebli. Wyglą­da­ło, jak­by ktoś zniósł je na par­ter, ale obej­rzaw­szy w świe­tle dzien­nym, uznał, że nie war­to zabie­rać takich gra­tów na nowe miesz­ka­nie. Przyj­rza­łem się. Pły­ta paź­dzie­rzo­wa z lat osiem­dzie­sią­tych, okle­jo­na papie­rem i pola­kie­ro­wa­na. Nadruk uda­ją­cy for­nir, któ­ry z kolei uda­wać miał lite drewno…
Po nie­wia­ry­god­nie trzesz­czą­cych scho­dach weszli­śmy na dru­gie piętro.
– Kiep­sko to wyglą­da, no nie? – ode­zwał się dozor­ca, poka­zu­jąc ścia­ny pozna­czo­ne pio­no­wy­mi kre­ska­mi pęknięć.
– Kon­struk­cja sia­da – potwierdziłem.
Po dru­giej stro­nie podwó­rza widać było wypa­lo­ne mury i zwę­glo­ne bel­ki poza­ry­wa­nych stropów.
Prze­szli­śmy kory­ta­rzem. Drzwi do miesz­kań były pootwie­ra­ne, nie­któ­re zni­kły wraz z fra­mu­ga­mi. Dozor­ca wyło­wił z kie­sze­ni klu­cze i otwo­rzył te na samym końcu.
– Pro­szę – zachę­cił mnie, żebym wszedł pierw­szy. – To tutaj.
Zna­leź­li­śmy się w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. Ponie­wie­ra­ły się tu jedy­nie reszt­ki mebli. Pod­ło­ga była cie­kaw­sza – sta­ra dębo­wa klep­ka, znisz­czo­na, ale gdy­by ją zde­mon­to­wać i wycy­kli­no­wać… Tyl­ko że podob­nej klep­ki mia­łem w szo­pie już kil­ka metrów sześciennych.
Na tape­tach widać było jaśniej­sze pla­my w miej­scach, gdzie sta­ły kie­dyś meble lub wisia­ły obra­zy. Nic cie­ka­we­go. W mniej­szym poko­ju znisz­czo­ny drew­nia­ny para­pet krył scho­wek. Szu­flad­ka była wysu­nię­ta i pusta…
Rozej­rza­łem się. Nadal nie dostrze­ga­łem tu nic inte­re­su­ją­ce­go, ale sądząc z natchnio­nej miny dozor­cy, miesz­ka­nie to z jakie­goś powo­du było ważne.
Może noco­wał tu na przy­kład Jan Paweł II, zanim został papie­żem? – prze­szło mi przez myśl. Nie, to bzdura.
– Podo­ba się panu? – zagad­nął cieć.
– Eee… – wyra­zi­łem swo­ją opinię.
– Jak­byś pan chciał samo­dziel­nie poma­chać tu różdż­ką i waha­deł­kiem albo wejść w trans czy inne takie, to pocze­kam na dole.
– Hmmm… Tak po praw­dzie to nie tego szu­kam – wybą­ka­łem, czu­jąc irra­cjo­nal­ne zawstydzenie.
– O! A ja myśla­łem, że jak poprzed­ni­cy chcia­łeś pan obej­rzeć to miesz­ka­nie – zdzi­wił się. – Maka­bra i nie­szczę­ście przy­cią­ga­ją ludzi…
– Kogoś tu zamor­do­wa­no? – domy­śli­łem się.
– No, tego to tak do koń­ca nie wie­my… Kie­dyś to była gło­śna spra­wa, cała Pra­ga o tym gada­ła. Ale jak pan nie znasz tej histo­rii, może opo­wiem, bo to cie­ka­we chy­ba… – Spoj­rzał dziw­nie wyczekująco.
Wycią­gną­łem nowiut­ką sze­lesz­czą­cą dychę. Cieć popa­trzył na nią jak­by z naga­ną, wes­tchnął z ubo­le­wa­niem nad moim skąpstwem.
– Pan wie, co tu było?
– Przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą wytwór­nia ele­men­tów meta­lo­wych i odlew­nia. Zagór­ski i Ogór­kie­wicz. W latach mię­dzy­wo­jen­nych zakład był mniej­szy, a część budyn­ku prze­zna­czo­no na miesz­ka­nia. Po dru­giej woj­nie fabrycz­kę ska­so­wa­no i wszyst­ko prze­ro­bio­no na mieszkania.
– To miesz­ka­nie przed woj­ną było więk­sze – powie­dział dozor­ca, zapa­la­jąc kolej­ne­go peta. – Miesz­kał tu żydow­ski rabin, a może nawet cadyk. Tyl­ko że jak szwa­by przy­szli go zabić, czy też aresz­to­wać, a może tyl­ko prze­sie­dlić do get­ta, to się oka­za­ło, że uciekł wraz z całą rodzi­ną. Co ja mówię, prak­tycz­nie cała kamie­ni­ca była pusta. Bar­dzo się zde­ner­wo­wa­li i szu­ka­li go, ale figę tam zna­leź­li… Tyle że po woj­nie już nie wró­cił. Miesz­ka­li tu róż­ni ludzie, aż w latach osiem­dzie­sią­tych osie­dli tu tacy pań­stwo. Inży­nie­ro­stwo Mali­now­scy. No i oni mie­li syna, spa­ra­li­żo­wa­ny był, na wóz­ku jeź­dził. Dużo to się nie najeź­dził, tyle, co po miesz­ka­niu, bo widzisz pan sam, jak to wyglą­da. To dru­gie pię­tro bez win­dy. Cza­sem go znie­śli na par­ter, cza­sem sąsie­dzi pomo­gli, bo choć to kiep­skie towa­rzy­stwo było, prze­cież nad kale­ką i w pew­nym sen­sie swo­ja­kiem nawet żul by się zli­to­wał. Ale tak na co dzień sie­dział sam w czte­rech ścia­nach… Rodzi­ce w robo­cie. Do szko­ły nie cho­dził, bo niby jak? Nauczy­cie­le przy­cho­dzi­li do nie­go do domu parę razy w tygo­dniu. No i któ­re­goś razu sta­rzy wró­ci­li z pra­cy, a jego nie było. Wypa­ro­wał razem z wóz­kiem inwa­lidz­kim. Bez śladu.
– Wypa­ro­wał? – podchwyciłem.
– Mili­cja dłu­go węszy­ła, cią­ga­li mnie na prze­słu­cha­nia z dzie­sięć razy. Czy widzia­łem, żeby go ktoś zno­sił na dół, i takie tam. Ale cze­pi­li się mnie tyl­ko tak pro for­ma, raczej nie byłem poważ­nie podej­rza­ny. Ale też nic nie widzia­łem. A prze­cież chy­ba­bym nie prze­ga­pił. Ja poważ­ny dozor­ca byłem, o wszyst­kim wie­dzia­łem. Inży­nie­ro­stwo sza­le­li. Wyzna­czy­li nagro­dę tysiąc dola­rów za jakiś ślad. Pan wiesz, ile to było tysiąc dola­rów za Jaruzela?
– Pięć­dzie­siąt wypłat. Czte­ry lata pra­cy – prze­li­czy­łem szybko.
– For­tu­na! Za dwa i pół tysia­ka duże­go fia­ta moż­na było w Pewek­sie kupić od ręki. Za pięć­set moż­na było dobry kolo­ro­wy tele­wi­zor i wideo. Panie, jak o tym usły­sza­łem, żyły wypru­łem, chcąc cokol­wiek wywę­szyć. Co ja się naga­nia­łem, wszyst­kich zna­jo­mych ­kizio­rów ­prze­py­ta­łem. Po pase­rach łazi­łem, czy ktoś wóz­ka nie chce sprze­dać. Zna­jom­ków z Róży­ca pod­pu­ści­łem i obie­ca­łem pro­cent, jak­by co. Ale figa. Zresz­tą to Pra­ga, wpraw­dzie żulia, ale z dru­giej stro­ny pewien sznyt wte­dy jesz­cze mie­li. Honor­ni ludzie, tu nikt by kale­ki nie skrzyw­dził, chy­ba że ktoś spo­za tere­nu. Kamie­ni­cę też spraw­dzi­łem od piw­nic po dach. Każ­dy zaka­ma­rek po pięć razy. Ale nie pomo­gło, prze­padł jak kamień w wodę.
– A milicja?
– Oj, też się przy­kła­da­li, bo ten Mali­now­ski nie tyl­ko inży­nier i dyrek­tor od robót eks­por­to­wych był, ale i w par­tii wiel­ka szy­cha. Mili­cja gania­ła, ube­cja… Nic nie pomo­gło. Kamień w wodę. Wresz­cie musie­li umo­rzyć tę spra­wę. A może nie tyle umo­rzyć, co zawie­sić? – zadu­mał się. – Nie zna­le­zio­no nicze­go. Po pro­stu dzie­ciak prze­padł bez wie­ści. No a to, co zna­leź­li… Nie paso­wa­ło abso­lut­nie do niczego.
– A co zna­leź­li? – zapytałem.
– Tro­chę pla­mek krwi na pod­ło­dze. Pod gał­ką łóż­ka była skryt­ka. Wycią­gnę­li z niej dwie rol­ki fil­mu. Wywo­ła­li, a może były już wywo­ła­ne? Zdję­cia przed­sta­wia­ły jakieś ruiny w dżun­gli. Praw­do­po­dob­nie Ame­ry­ka Połu­dnio­wa. Nie wia­do­mo, kto i gdzie je wyko­nał. Stąd poja­wi­ła się teo­ria o porwa­niu. Spik­nął się z kimś, kto też inte­re­so­wał się Inka­mi i taki­mi tam. I ten ktoś go porwał albo nakło­nił do uciecz­ki. Mili­cja podej­rze­wa­ła wątek homo­sek­su­al­ny, to zna­czy, że porwał go i zamor­do­wał jakiś pedo­fil. Prze­ma­glo­wa­li wszyst­kich, któ­rych mie­li w kartotece…
– I nic?
– I nic. Drzwi były zamknię­te, ale dru­gi kom­plet klu­czy zna­le­zio­no podob­no w środ­ku. Zna­czy się chło­pak nie wyszedł z miesz­ka­nia… Chy­ba że ktoś zamknął od zewnątrz jakimś wytry­chem. Do tego ta skryt­ka. – Dozor­ca stuk­nął dło­nią w para­pet, gubiąc część popio­łu z papie­ro­sa. – To z cza­sów woj­ny pew­nie, albo i daw­niej­sza. Była w niej książ­ka opra­wio­na w skó­rę, cała zapi­sa­na żydow­ski­mi lite­ra­mi. I to wszystko.
– Cie­ka­wa histo­ria – przyznałem.
– Było jesz­cze coś, tu, na tej ścia­nie. – Klep­nął dło­nią mur. – Napi­sa­ne były jakieś żydow­skie znacz­ki. Mili­cja spro­wa­dzi­ła jed­ne­go sta­ro­za­kon­ne­go, żeby to prze­czy­tał, ale on tyl­ko orzekł, że to jakiś goj prze­ry­so­wał ołów­kiem lite­ry, bo spo­sób kre­śle­nia wska­zu­je na kogoś, kto nie znał ani ich­niej­sze­go alfa­be­tu, ani zna­cze­nia słów…
– A co tam było napi­sa­ne? – zacie­ka­wi­łem się.
– A tego wła­śnie nie wiem. W każ­dym razie Mali­now­scy poje­cha­li potem do Ira­ku czy Libii i już tu nie wró­ci­li. Trzy­dzie­ści lat miesz­ka­nie się mar­no­wa­ło, puste sta­ło. Nawet nama­wia­łem jed­ne­go zna­jom­ka, by się wła­mał i prze­jął potem pra­wem zasie­dze­nia, ale dzie­ci miał, to się bał w nawie­dzo­nym loka­lu miesz­kać, choć tu prze­cież nic nie stra­szy. Tyl­ko ludzie stąd zni­ka­ją. Ten rabin w cza­sie woj­ny i ten inży­nier­ski smyk… Ale rabin to pew­nie zwy­czaj­nie zebrał swo­ich i uciekł. Z chło­pa­kiem tyl­ko dziw­na spra­wa wyszła. Tak się nawet plot­ko­wa­ło, że to Żydzi wró­ci­li i go na macę prze­ro­bi­li, ale to prze­cież bzdura.
– Krew z mąką, koszer­ne to by nie było – zauwa­ży­łem filozoficznie.
– Ale nie powiem, swo­je zaro­bi­łem, bo ze trzy­dzie­stu świ­rów chcia­ło to miesz­ka­nie obej­rzeć. I z gazet przy­cho­dzi­li, i z waha­deł­ka­mi różdż­ka­rze, i jed­na taka, co to twier­dzi­ła, że jest medium. Ale nic nie odkry­li… A parę lat temu jesz­cze tu zaszedł raz gli­niarz, któ­ry kie­dyś daw­no miał tę spra­wę. Widać dalej go gry­zło, że sobie wte­dy nie poradził.
– Fak­tycz­nie zaj­mu­ją­ca histo­ria. – Odża­ło­wa­łem jesz­cze dychę.
Buszo­wa­łem po budyn­ku przez godzi­nę. Strych kom­plet­nie mnie roz­cza­ro­wał – był pusty. Zapew­ne jesz­cze w latach sie­dem­dzie­sią­tych wywa­lo­no z nie­go wszyst­kie gra­ty i wysy­pa­no pod­ło­gę war­stew­ką żuż­lu. Prze­pi­sy prze­ciw­po­ża­ro­we… W miesz­ka­niach były przed­wo­jen­ne pie­ce, ale nie wypa­trzy­łem żad­nych cie­ka­wych kafli czy ozdob­nych drzwi­czek. Tan­de­ta dla przed­wo­jen­nej pra­skiej bie­do­ty. Tyl­ko w jed­nych drzwiach zacho­wa­ła się ory­gi­nal­na przed­wo­jen­na klam­ka, odla­na w mosią­dzu. Nie była szcze­gól­nie cie­ka­wa, ale zde­mon­to­wa­łem ją i scho­wa­łem do tor­by – szko­da, żeby jakiś zło­miarz oddał to na prze­to­pie­nie. Wypa­trzy­łem porzu­co­ny alu­mi­nio­wy kubek. Nie­ste­ty, też nic fascy­nu­ją­ce­go, topor­ny wyrób z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Przed­wo­jen­ny bym zabrał, ale takich mia­łem już cały worek. Insta­la­cje elek­trycz­ne wymie­nio­no w latach sie­dem­dzie­sią­tych albo osiem­dzie­sią­tych. Żad­nych fiku­śnych ebo­ni­to­wych prze­łącz­ni­ków, żad­nych por­ce­la­no­wych gniazdek…
Odru­cho­wo spraw­dza­łem para­pe­ty, szu­ka­jąc skry­tek, ale chy­ba tyl­ko u inży­nie­ro­stwa Mali­now­skich było coś takie­go. Prze­je­cha­łem wykry­wa­czem meta­li po kil­ku pie­cach, jed­nak i tu spo­tka­ło mnie rozczarowanie.
– Nie ma skar­bów – doga­dy­wał cieć, snu­ją­cy się moim tropem.
Kurzył już trze­cie­go sierściucha.
– Skar­by skar­ba­mi, ale prze­cież w takim domu mogą się tra­fić tak­że inne cie­ka­we rze­czy – zauwa­ży­łem filozoficznie.
– Coś pan? Tutaj? Nie powiem, kie­dyś miesz­ka­ło tu tro­chę porząd­nych ludzi, ale komu­na się skoń­czy­ła, to się wynie­śli. Ostat­nie dwa­dzie­ścia lat to już była degren­go­la­da. Menel na mene­lu i mene­lem poga­niał. Nie tyl­ko bia­li, nie­bie­skich też spo­ro… Cza­sem się za łby bra­li… Pan wie, o czym mówię?
– Bia­li piją wszyst­ko, co zawie­ra alko­hol, ale nie tkną dena­tu­ra­tu, a nie­bie­scy leją w gar­dło jak leci. – Wzru­szy­łem ramio­na­mi. – Obie gru­py sobą osten­ta­cyj­nie gar­dzą i żrą się jak kibo­le róż­nych drużyn.
Kiw­nął gło­wą jak­by z uzna­niem i zaku­rzył kolej­ne­go peta.
– Czter­dzie­ści lat tu byłem dozor­cą – pochwa­lił się. – Tyl­ko jak wysie­dli­li wszyst­kich pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych, to i mnie poka­za­li drzwi. Głup­ki. Bo i co? Nie było pil­no­wa­ne, to od razu jakaś świ­nia ogień pod­ło­ży­ła. A teraz zno­wu pil­nu­ję. Nawet gada­łem z face­tem z tej spół­ki, co budo­wać będzie. Żar­to­wał, że po tylu latach to może bym został na por­tie­ra. Ale to nie dla mnie. Popil­nu­ję tyl­ko budo­wy przez dwa lata i czas mi już na eme­ry­tu­rę. Zresz­tą to już nie będzie ten sam dom. No i ludzie inni. Nie powiem, mia­łem z tymi łaj­za­mi swo­je przej­ścia, ale też zżył się czło­wiek trochę.
– Genius loci każ­de­go miej­sca to ludzie – zauwa­ży­łem sen­ten­cjo­nal­nie. – Nie ma ludzi, ginie klimat…
W jed­nej z kuch­ni wypa­trzy­łem poczer­nia­łą tac­kę cha­rak­te­ry­stycz­ne­go kształ­tu. Puk­ną­łem pal­cem. Sądząc po dźwię­ku, mosiądz. Scho­wa­łem ją do torby.
– Po co panu taki szajs? – zdzi­wił się cieć.
– To pod­staw­ka od samo­wa­ra – wyja­śni­łem. – Ma ze sto lat. Wyczysz­czę sobie, wypo­le­ru­ję i znów będzie piękna.
Zaj­rze­li­śmy jesz­cze do piw­nic. Cuch­nę­ło tam stę­chli­zną i zgni­ły­mi kar­to­fla­mi. Prze­sze­dłem się po labi­ryn­cie pomiesz­czeń, ale nie zna­la­złem nic, po co war­to by się schy­lić. Za to pod­ło­ga peł­na była dziur, w ścia­nach też bra­ko­wa­ło cegieł.
– Przed woj­ną tu Żyd­ki miesz­ka­li – ode­zwał się cieć. – Nie powiem, loka­to­rzy opu­ki­wa­li ścia­ny i prze­ko­py­wa­li piw­ni­ce, bo wiesz pan, jak to się koja­rzy, gdzie Żydzi, tam zło­to i kosz­tow­no­ści. Ale nikt nic nie zna­lazł, a przy­naj­mniej nie pochwa­lił się…
– E, pra­scy Żydzi to była prze­waż­nie bie­do­ta. – Mach­ną­łem ręką. – Zło­to i kosz­tow­no­ści mie­li bogat­si. Ci, któ­rzy miesz­ka­li w ład­nych loka­lach na pierw­szym pię­trze z wido­kiem na Tar­go­wą czy Ząb­kow­ską. Bli­sko baza­ru, syna­go­gi i mykwy przy Jagiellońskiej.
– Mykwa była przy Wój­ci­ka, czy­li teraz Kło­po­tow­skie­go. Syna­go­ga na rogu z Jagiel­loń­ską – spro­sto­wał. – Widzę, że się pan inte­re­su­jesz tymi spra­wa­mi. Mówi­łem już panu, że tu żył przed woj­ną nie byle kto, ale cha­sydz­ki rabin.
Przy­po­mnia­łem sobie zamu­ro­wa­ne drzwi… Ale widzia­łem też ich „dru­gą stro­nę” w sąsied­nim miesz­ka­niu. Żad­nych zamu­ro­wa­nych pomiesz­czeń. Żad­nych podej­rza­nie gru­bych ścian. Może eki­pa roz­biór­ko­wa coś cie­ka­we­go znaj­dzie? A może i nie. Wes­tchną­łem. Nic tu po mnie. Ale spra­wa zagi­nio­ne­go chło­pa­ka nadal cho­dzi­ła mi po głowie.
– A ci waria­ci, co tu przy­cho­dzi­li… – zagadnąłem.
– Więk­szość twier­dzi­ła, że porwa­ło go UFO. Jeden, co tu wszedł w trans, ziden­ty­fi­ko­wał nawet jakie. Usta­lił, wyobraź pan sobie, że to te wred­ne z głu­pi­mi ocza­mi. Wie pan, jak z seria­lu „Z Archi­wum X”.
– Aha…
– Jak byłem młod­szy, mówi­ło się, że z gwiazd przy­la­tu­ją małe zie­lo­ne ludzi­ki. A teraz gada­ją, że sza­re – zauwa­żył filozoficznie.
– Moim zda­niem nie przy­la­tu­ją – mruk­ną­łem. – Koszt podró­ży mię­dzy­gwiezd­nej dla każ­dej cywi­li­za­cji to hor­ren­dal­ny wyda­tek. Klu­czem do gwiazd jest fizyka.
– Tele­por­ta­cja znaczy?
– Na przy­kład teleportacja.
– To by paso­wa­ło – mruk­nął. – Sza­rzy czy zie­lo­ni, jeden czort, pies im mor­dę lizał, mię­dzy­gwiezd­nym pokur­czom. Przy­le­cie­li i tele­por­to­wa­li go gdzieś…
Poże­gna­łem się i wró­ci­łem do auta. Trup był tak miły, że sil­nik odpa­lił już za trze­cim podej­ściem. Łupy wio­złem mar­niuch­ne, ale zawsze coś… Wyczysz­czę sobie tac­kę i będzie pod mój samowar.

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy