Aktualności

Kochając Pabla, nienawidząc Escobara – historia niewiarygodnego romansu

Dziś do księ­garń tra­fi­ła książ­ka “Kocha­jąc Pabla, nie­na­wi­dząc Esco­ba­ra” autor­stwa Vir­gi­nii Val­le­jo, emo­cjo­nu­ją­ca i trzy­ma­ją­ca w napię­ciu od pierw­szej aż do ostat­niej stro­ny. Książ­ka uka­za­ła się pod naszym patronatem.

Temat zaka­za­nej miło­ści fascy­nu­je nas od tego same­go cza­su, w któ­rym w ogó­le o miło­ści zaczę­li­śmy opo­wia­dać. Meza­lians, tajem­ne związ­ki, prze­klę­ci kochan­ko­wie… Woj­na tro­jań­ska nie wybu­chła­by, gdy­by Parys nie pra­gnął posiąść Hele­ny – żony Mene­la­osa. Romeo i Julia żyli­by, gdy­by nie zapa­ła­li do sie­bie uczuciami.

Opo­wieść o Vir­gi­nii Val­le­jo – mło­dziut­kiej dzien­ni­kar­ce i Pablo Esco­ba­rze – bos­sie kar­te­lu nar­ko­ty­ko­we­go, miliar­de­rze, nie­bez­piecz­nym, dzi­kim i żona­tym, zali­cza się do tych naj­bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cych histo­rii. Jed­no­cze­śnie zdu­mie­wa tym bar­dziej, gdyż wyda­rzy­ła się napraw­dę… w dodat­ku pozna­je­my ją z pierw­szej ręki.

Vir­gi­nia Val­le­jo stwo­rzy­ła tekst, któ­ry czy­ta się niczym zna­ko­mi­tą powieść – peł­ną akcji, gro­zy, nie­spo­dzie­wa­nych twi­stów czy pod­nie­ca­ją­cych momen­tów – a świa­do­mość, że to wszyst­ko wyda­rzy­ło się napraw­dę, tyl­ko doda­je im pikan­te­rii. Nic dziw­ne­go, że sta­ły się kan­wą dla książ­ki i powsta­ją­ce­go wła­śnie fil­mu z Pene­lo­pe Cruz i Javie­rem Bar­de­mem w rolach głównych.

Vir­gi­nię i Pabla połą­czył namięt­ny romans. Dziew­czy­na dotar­ła głę­biej niż kto­kol­wiek inny, pra­cu­jąc nad bio­gra­fią nar­ko­ty­ko­we­go baro­na… Bio­gra­fią, któ­rej nigdy nie ukoń­czy­ła, gdyż w mię­dzy­cza­sie z kochan­ki sta­ła się wro­giem numer jeden Esco­ba­ra – naj­pierw ści­ga­nym przez nie­go, a następ­nie, u boku służb spe­cjal­nych – ścigającym.

Vir­gi­nia Val­le­jo ucie­kła z Kolum­bii do USA dzię­ki pomo­cy agen­tów DEA. Otrzy­ma­ła tam azyl poli­tycz­ny. Jest oso­bą barw­ną i nie­tu­zin­ko­wą, zaś jej spi­sa­ne wspo­mnie­nia są czymś, obok cze­go nie moż­na przejść obojętnie.

Poni­żej pre­zen­tu­je­my Wam frag­ment książki!

Już w księgarniach

Poproś mnie, o co tyl­ko chcesz!

Cuch­nie jak dzie­sięć tysię­cy tru­pów na polu bitwy trzy dni po histo­rycz­nej poraż­ce. Odór czuć w pro­mie­niu kil­ku kilo­me­trów. Wysy­pi­sko w Medellín to nie góra pokry­ta śmie­cia­mi: to góra usy­pa­na z wie­lu milio­nów ton śmie­ci, któ­re wszyst­kie jed­no­cze­śnie się roz­kła­da­ją. To smród nagro­ma­dzo­nej przez deka­dy mate­rii orga­nicz­nej, na wszyst­kich sta­diach gni­cia poprze­dza­ją­cych osta­tecz­ne upłyn­nie­nie. To woń opa­rów gazu uno­szą­cych się nad całą tą masą. To smród wszyst­kie­go, co zosta­je ze świa­ta zwie­rząt i roślin, kie­dy zmie­sza się on ze świa­tem odpa­dów che­micz­nych. To woń abso­lut­nej żało­ści i naj­skraj­niej­szych form total­ne­go ubó­stwa. To smród nie­spra­wie­dli­wo­ści, korup­cji, aro­gan­cji, cał­ko­wi­tej obo­jęt­no­ści. Prze­sią­ka każ­dą czą­stecz­kę tle­nu i jest nie­mal widocz­ny, przy­kle­ja się do skó­ry, żeby przez pory wnik­nąć do wnętrz­no­ści i wywró­cić nam fla­ki na lewą stro­nę. To słod­ki zapach śmier­ci cze­ka­ją­cej nas wszyst­kich, ide­al­ne per­fu­my na dzień Sądu Ostatecznego.
Samo­chód zaczy­na się wspi­nać sza­rą dro­gą wyko­rzy­sty­wa­ną przez cię­ża­rów­ki, któ­re wyła­do­wu­ją swo­ją zawar­tość na szczy­cie góry. Pablo pro­wa­dzi, jak zwy­kle. Czu­ję, że bez prze­rwy mi się przy­glą­da, bada reak­cje moje­go cia­ła, ser­ca, umy­słu. Wiem, o czym myśli, a on wie, co czu­ję: prze­lot­ne spoj­rze­nie nas zaska­ku­je, pew­ny uśmiech to potwier­dza. Wiem, że z nim u boku bez trudu
znio­sę wszyst­ko, co nas cze­ka. W mia­rę jed­nak jak zbli­ża­my się do celu, zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy moja asy­stent­ka Mar­ti­ta Brugés i ope­ra­tor kame­ry znio­są cztery–pięć godzin pra­cy w tej atmos­fe­rze przy­pra­wia­ją­cej o mdło­ści, w prze­strze­ni bez wen­ty­la­cji, w gorą­cu uwię­zio­nym w sta­lo­wym uści­sku naj­bar­dziej pochmur­ne­go i przy­tła­cza­ją­ce­go dnia, jakie­go kie­dy­kol­wiek przy­szło mi
doświadczyć.
Woń oka­za­ła się zale­d­wie przy­gryw­ką do sce­ny, na widok któ­rej nawet naj­więk­szy twar­dziel cof­nął­by się z prze­ra­że­niem. Uka­zu­ją­ce się naszym oczom pie­kło rodem z Dan­te­go zda­je się zaj­mo­wać powierzch­nię kil­ku (kil­ku­na­stu? kil­ku­dzie­się­ciu?) kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, a jego szczyt sta­no­wi praw­dzi­wy hor­ror: nad nami, na tle sza­ro­bu­rej szma­ty, któ­rej nikt przy zdro­wych zmy­słach nie ważył­by się nazwać nie­bem, krą­żą tysią­ce sępów i myszo­ło­wów o ostrych jak noże dzio­bach wyra­sta­ją­cych spod okrut­nych oczek, i o wstręt­nych pió­rach, któ­re już daw­no stra­ci­ły czerń. Z wyż­szo­ścią, jak­by były dum­ny­mi orła­mi, człon­ko­wie dyna­stii rzą­dzą­cej tym świat­kiem w kil­ka sekund oce­nia­ją stan nasze­go zdro­wia, a potem wra­ca­ją do uczty na tru­chłach koni, któ­rych wil­got­ne wnętrz­no­ści błysz­czą w słoń­cu. Niżej poja­wia­ją się set­ki psów, wita­ją nas szcze­rze­niem zębów zaostrzo­nych chro­nicz­nym gło­dem, a obok nich inni wete­ra­ni, mniej wychu­dze­ni i bar­dziej bez­tro­scy, mer­da­ją ogo­na­mi albo dra­pią się po rzad­kiej sier­ści, peł­nej pcheł i klesz­czy. Cała góra zda­je się drżeć
od gorącz­ko­wej aktyw­no­ści tysię­cy szczu­rów wiel­kich jak koty i milio­nów myszy wszyst­kich moż­li­wych roz­mia­rów. Ota­cza­ją nas chma­ry muszek, a tabu­ny koma­rów i widlisz­ków cie­szą się na
dosta­wę świe­żej krwi. Naj­wy­raź­niej wszyst­kie gatun­ki z niż­szych warstw kró­le­stwa zwie­rząt znaj­du­ją tu praw­dzi­wy raj i bogac­two pożywienia.
W odda­li zaczy­na­ją się poja­wiać sza­re, przy­ku­rzo­ne posta­ci, inne od pozo­sta­łych. Naj­pierw wychy­la­ją się zacie­ka­wio­ne mło­de, ze spuch­nię­ty­mi brzusz­ka­mi, peł­ny­mi roba­ków. Potem sam­ce o groź­nych spoj­rze­niach, a w koń­cu sami­ce, tak mizer­ne i wychu­dzo­ne, że tyl­ko te cię­żar­ne przy­po­mi­na­ją żywe isto­ty. Nie­mal wszyst­kie młod­sze są w cią­ży. Bure stwo­rze­nia zda­ją się nadciągać
ze wszyst­kich stron, naj­pierw dzie­siąt­ka­mi, potem set­ka­mi. Ota­cza­ją nas, żeby odciąć nam dro­gę i unie­moż­li­wić uciecz­kę, po kil­ku minu­tach jeste­śmy okrą­że­ni. Nagle ta roze­dr­ga­na, ści­śnię­ta fala wyda­je z sie­bie rado­sny okrzyk, a jej twa­rze roz­świe­tla­ją tysią­ce bia­łych błysków:
– To on, don Pablo! Don Pablo przy­je­chał! I jest z nim ta pani z tele­wi­zji! Będzie­my w tele­wi­zji, don Pablo?
Pro­mie­nie­ją rado­ścią i entu­zja­zmem. Wszy­scy pod­cho­dzą się przy­wi­tać, przy­tu­lić go, dotknąć, jak­by chcie­li zabrać sobie kawa­łek. Na pierw­szy rzut oka wyłącz­nie uśmie­chy rado­ści odróż­nia­ją te brud­ne, wygło­dzo­ne posta­ci od zwie­rząt, bo prze­cież w tym sie­dli­sku bestii sta­no­wią po pro­stu jeden z gatun­ków, nic wię­cej. Jed­nak w cią­gu następ­nych godzin nauczę się od tych istot jed­nej z naj­waż­niej­szych lek­cji, jakie dane mi było ode­brać w życiu.

– Chce pani zoba­czyć moją cho­in­kę na świę­ta, panien­ko? – pyta jakaś mała, cią­gnąc mnie za rękaw jedwab­nej bluzki.
Spo­dzie­wam się zoba­czyć gałąź powa­lo­ne­go drze­wa, ale zamiast tego dziew­czyn­ka poka­zu­je mi pokry­tą sztucz­nym szro­nem cho­inecz­kę, pra­wie nową i made in USA.
Pablo tłu­ma­czy, że Boże Naro­dze­nie przy­cho­dzi tu z dwu­ty­go­dnio­wym opóź­nie­niem, że cały doby­tek tych osób pocho­dzi ze śmie­ci i że reszt­ki czy opa­ko­wa­nia wyrzu­ca­ne przez boga­tych to skar­by i mate­ria­ły budow­la­ne dla najbiedniejszych.
– A ja chcę pani poka­zać swo­ją szop­kę! – woła inna mała. – Wresz­cie uzbie­ra­łam komplet!
Dzie­ciąt­ko Jezus to olbrzym bez nogi i oka, Mary­ja jest w roz­mia­rze medium, a Świę­ty Józef – small. Pla­sti­ko­wy osioł i wół pocho­dzą z wysta­wek rekla­mo­wych dwóch róż­nych skle­pów. Próbuję
stłu­mić śmiech na widok tej zabaw­nej wer­sji współ­cze­snej rodzi­ny i ruszam w dal­szy obchód.
– Mogę zapro­sić panią do domu, doña Vir­gi­nia? – pyta sym­pa­tycz­na kobie­ta, pew­nym sie­bie tonem, jakie­go nie powsty­dzi­ła­by się Kolum­bij­ka z kla­sy średniej.
Spo­dzie­wam się sza­ła­su skle­co­ne­go z kar­to­nu i puszek, takie­go jak te w slum­sach Bogo­ty, ale oka­zu­je się, że nie­słusz­nie: ścia­ny zbu­do­wa­no z cegieł połą­czo­nych cemen­tem, a dach z plastikowych
dachó­wek. W środ­ku znaj­du­je się kuch­nia i dwa poko­je, ume­blo­wa­ne sprzę­ta­mi dość sfa­ty­go­wa­ny­mi, ale czy­sty­mi. W jed­nym z pomiesz­czeń dwu­na­sto­la­tek odra­bia pra­cę domową.
– Mia­łam szczę­ście, ktoś wyrzu­cił kom­plet mebli do salo­nu! – opo­wia­da. – A niech pani popa­trzy na zasta­wę: z róż­nych zesta­wów, ale cała nasza szóst­ka może zjeść. Każ­dy talerz i szklan­ka z innej para­fii, nie jak u wiel­kich panów, ale mnie się one tra­fi­ły za darmo!
Uśmie­cham się i pytam, czy jedze­nie też wygrze­bu­ją ze śmieci.
– Oj nie, skąd! Potru­li­by­śmy się! Zresz­tą i tak psy zawsze pierw­sze­wy­wę­szą. Cho­dzi­my na bazar i kupu­je­my jedze­nie za to, co zaro­bi­my na recyklingu.
Chło­pak wyglą­da­ją­cy na przy­wód­cę mło­dzie­żo­wej ban­dy, w ame­ry­kań­skich dżin­sach i nowo­cze­snych tramp­kach w ide­al­nym sta­nie, z dumą poka­zu­je mi swój łań­cuch z osiem­na­sto­ka­ra­to­we­go zło­ta. Wiem, że u jubi­le­ra zapła­cił­by za coś takie­go z sie­dem­set dola­rów, więc pytam, jak uda­ło mu się zna­leźć tak kosz­tow­ny dro­biazg pośród milio­nów ton śmieci.
– Zna­la­złem go razem z tymi ciu­cha­mi, zapa­ko­wa­ne do pla­sti­ko­wej tor­by. Nie ukra­dłem tego, doña, przy­się­gam na Boga! Jakaś bab­ka się wście­kła i wyrzu­ci­ła face­ta z całym maj­da­nem na ulicę…
Te paisas to mają tem­pe­ra­ment, Mat­ko Boska!
– Co naj­dziw­niej­sze­go zda­rzy­ło wam się zna­leźć? – pytam grup­ki łażą­cych za nami dzieci.
Spo­glą­da­ją po sobie, po czym odpo­wia­da­ją chórem:
– Mar­twe­go boba­sa! Szczu­ry już go jadły, jak go zna­leź­li­śmy! Zna­leź­li też kie­dyś tru­pa jakiejś zgwał­co­nej dziew­czyn­ki, ale dużo dalej stąd, obok źró­deł­ka, tam wyżej – wska­zu­ją to miej­sce. – Ale
takie rze­czy robią źli ludzie stam­tąd. Tu są tyl­ko dobrzy ludzie, praw­da, don Pablo?
– Zga­dza się: naj­lep­si na świe­cie! – odpo­wia­da on, z abso­lut­nym prze­ko­na­niem i bez śla­du pro­tek­cjo­nal­no­ści w głosie.
Po dwu­dzie­stu czte­rech latach nie pamię­tam już nie­mal nicze­go, co Pablo Esco­bar powie­dział mi pod­czas tam­tej roz­mo­wy – pierw­sze­go wywia­du dla mediów ogól­no­kra­jo­wych – na temat dwóch
i pół tysią­ca rodzin żyją­cych w pie­kle. Gdzieś musia­ła się zacho­wać taśma z nagra­niem jego entu­zja­stycz­nych wypo­wie­dzi i mojej spły­wa­ją­cej potem twa­rzy. Po tam­tych kil­ku godzi­nach, któ­re zupeł­nie prze­war­to­ścio­wa­ły mój świa­to­po­gląd i kaza­ły przy­jąć inną ska­lę oce­ny dóbr mate­rial­nych nie­zbęd­nych ludziom do odro­bi­ny szczę­ścia, zosta­ły mi tyl­ko wspo­mnie­nia zapi­sa­ne w ser­cu oraz
pamięć zmy­słów. Oprócz wszech­obec­ne­go, nie­opi­sa­ne­go smro­du – dotyk jego dło­ni na moim przed­ra­mie­niu, kie­ru­ją­cej mną i doda­ją­cej mi siły; histo­rie tam­tej­szych koczow­ni­ków – niektórych
na wpół czy­stych, więk­szo­ści na wpół brud­nych, ale wszyst­kich dum­nych ze swo­jej zmyśl­no­ści i wdzięcz­nych loso­wi za szczę­ście – o pocho­dze­niu ich skrom­ne­go dobyt­ku czy znaj­do­wa­niu małych skar­bów; pro­mien­ne twa­rze kobiet opo­wia­da­ją­cych z oży­wie­niem o domach, któ­re już nie­dłu­go będą mogły nazwać swo­imi; męż­czyź­ni cie­szą­cy się na szan­sę odzy­ska­nia sza­cun­ku spo­łe­czeń­stwa, któ­re trak­to­wa­ło ich jak naj­gor­szą hoło­tę; dzie­ci zachwy­co­ne per­spek­ty­wą wyrwa­nia się z tego miej­sca i wyro­śnię­cia na porząd­nych ludzi. Zbio­ro­we marze­nia i wia­ra w lide­ra, któ­ry ich zain­spi­ru­je, oraz poli­ty­ka, któ­ry nie zawiedzie.
Na wysy­pi­sku zapa­no­wa­ła atmos­fe­ra zaraź­li­wej rado­ści, w powie­trzu uno­si się nastrój wiel­kie­go świę­ta. Pierw­sze wra­że­nie kosz­ma­ru zaczy­na stop­nio­wo ustę­po­wać innym emo­cjom, zmie­nia się mój punkt widze­nia. God­ność tych ludzi, ich odwa­ga, szla­chet­ność, zdol­ność do marzeń, nie­na­ru­szo­ne w warun­kach, któ­re każ­de­go z nas strą­ci­ły­by w naj­głęb­sze otchła­nie roz­pa­czy i poczucia
poraż­ki, prze­kształ­ci­ły moje współ­czu­cie w podziw. Na któ­rymś odcin­ku tego pyla­ste­go szla­ku – któ­ry odnaj­dę może kie­dyś na nowo, w innym miej­scu i cza­sie – do drzwi mojej świadomości
puka nagle bez­brzeż­na czu­łość. Wypeł­nia każ­dy zaką­tek mojej duszy. Nie prze­szka­dza mi już ani smród strasz­li­we­go wysy­pi­ska, ani to, skąd Pablo bie­rze te swo­je tony pie­nię­dzy, lecz wyłącz­nie tysiąc i jeden cudów, jakich za ich pomo­cą uda­je mu się doko­ny­wać. Jego obec­ność u moje­go boku wyma­zu­je, niczym za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, wspo­mnie­nie wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych do tej pory kocha­łam, i nie ist­nie­je już nikt poza nim. To on jest moją teraź­niej­szo­ścią, prze­szło­ścią, przy­szło­ścią, całym moim światem.
– I co? – pyta, kie­dy scho­dzi­my w stro­nę zapar­ko­wa­nych samochodów.
– Do głę­bi mnie to poru­szy­ło. To naj­bar­dziej wzbo­ga­ca­ją­ce doświad­cze­nie w moim życiu. Z dale­ka zda­wa­ło się, że żyją jak zwie­rzę­ta… Z bli­ska przy­po­mi­na­ją raczej anio­ły… A ty musisz tyl­ko przy­wró­cić ich do sta­nu ludz­kie­go, praw­da? Dzię­ku­ję, że mnie tu zapro­si­łeś. I dzię­ku­ję za wszyst­ko, co dla nich robisz.
Nastę­pu­je dłu­ga cisza. Potem on obej­mu­je mnie za ramio­na i mówi:
– Nikt nie mówi mi takich rze­czy… Jesteś zupeł­nie inna! Co powiesz na kola­cję ze mną dziś wie­czo­rem? Chy­ba wiem, co zamie­rzasz powie­dzieć… Dla­te­go pozwo­li­łem sobie zała­twić, żeby kosme­tycz­ka i fry­zjer­ka pra­co­wa­ły dziś tak dłu­go, jak będziesz chcia­ła. Pew­nie chcesz pozbyć się z wło­sów tego smro­du zde­chłe­go skunksa…
Mówię, że on też cuch­nie jak zor­ril­lo, czy­li skunks, na co on śmie­je się ser­decz­nie i woła, że nigdy nie mógł­by zostać nazwa­ny zdrob­nia­le, na co wska­zu­je koń­ców­ka ‑illo, bo jest prze­cież ni
mniej, ni wię­cej, tyl­ko… Zorro!

Nasze­mu wej­ściu do restau­ra­cji towa­rzy­szy fala zasko­czo­nych spoj­rzeń oraz cre­scen­do szep­tów. Zosta­je­my usa­dze­ni przy naj­bar­dziej odda­lo­nym od drzwi sto­li­ku, z któ­re­go moż­na obserwować
wcho­dzą­cych. Mówię, że jesz­cze nigdy nie poszłam na kola­cję z boha­te­rem wywia­du ani tym bar­dziej z poli­ty­kiem, a on odpo­wia­da, że zawsze jest ten pierw­szy raz. Potem, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie z uśmie­chem na twa­rzy, dodaje:
– Wiesz co? Ostat­nio za każ­dym razem, kie­dy jestem smut­ny czy zmar­twio­ny, myślę o tobie. Przy­po­mi­nam sobie, jak zaczę­łaś wrzesz­czeć na tam­tych twar­dzie­li w samym środ­ku chmu­ry gazu
łza­wią­ce­go: „Tro­chę god­no­ści! Nie wstyd wam? Zacho­wu­je­cie się jak małe dziew­czyn­ki!”, jak­byś była Napo­le­onem pod Water­loo… Jesz­cze nigdy nie widzia­łem cze­goś tak śmiesz­ne­go! Śmie­ję się sam do sie­bie przez dłuż­szą chwi­lę, a potem…
Zawie­sza głos, żeby wzbu­dzić moją cie­ka­wość, a ja w myślach przy­go­to­wu­ję odpowiedź.
– Zno­wu myślę o tobie, obla­nej od stóp do głów lodo­wa­tą wodą, wście­kłej jak pan­te­ra, w tuni­ce przy­kle­jo­nej do cia­ła… I zno­wu tro­chę się śmie­ję… I stwier­dzam, że jesteś napraw­dę bar­dzo… bar­dzo… bar­dzo odważ­ną kobietą.
Zanim zdą­żę wtrą­cić, że nikt jesz­cze nigdy nie pochwa­lił u mnie tej wła­śnie cechy, ciągnie:
– I masz też w sobie abso­lut­nie nie­spo­ty­ka­ną wdzięcz­ność. Pięk­ne kobie­ty nie mają zwy­cza­ju za nic dziękować.
Odpo­wia­dam, że owszem, potra­fię oka­zy­wać wdzięcz­ność, bo sko­ro nie jestem pięk­no­ścią, to nikt mi nigdy nicze­go nie ofe­ro­wał ani mnie nie kom­ple­men­to­wał. Pyta, kim w takim razie jestem, a ja stwier­dzam, że zbio­rem rzad­ko spo­ty­ka­nych wad i defek­tów, któ­re w tej chwi­li mogą nie rzu­cać mu się w oczy, ale z upły­wem cza­su będzie się o nich prze­ko­ny­wał. Pro­si, żebym mu opo­wie­dzia­ła, dla­cze­go wpa­ko­wa­łam się w tę spół­kę tele­wi­zyj­ną z Margot.
Tłu­ma­czę, że w 1981 roku ta opcja zda­wa­ła się sta­no­wić moją jedy­ną szan­sę na zawo­do­wą nie­za­leż­ność. Odmó­wi­łam pro­wa­dze­nia pro­gra­mu infor­ma­cyj­ne­go Noti­cie­ro 24 Horas, wyda­nia o 19.00, bo dyrek­tor Mau­ri­cio Gómez kazał mi nazy­wać M‑19 „gru­pą prze­stęp­czą”, a ja uży­wa­łam sfor­mu­ło­wań „par­ty­zan­ci”, „powstań­cy”, „rebe­lian­ci” czy „wywro­tow­cy”. Mau­ri­cio nie­mal codzien­nie udzie­lał mi repry­men­dy, gro­ził zwol­nie­niem i przy­po­mi­nał, że zara­biam rów­no­war­tość pię­ciu tysię­cy dola­rów mie­sięcz­nie. Ja odszcze­ki­wa­łam, że może i jest wnucz­kiem naj­bar­dziej arcy­kon­ser­wa­tyw­ne­go pre­zy­den­ta Kolum­bii i synem Alva­ra Gome­za, ale teraz jest przede wszyst­kim dzien­ni­ka­rzem. Któ­re­goś dnia nie wytrzy­ma­łam, wybu­chłam i rzu­ci­łam świet­nie płat­ną posa­dę w tele­wi­zji, a choć wiem, że popeł­ni­łam wte­dy ogrom­ny błąd, to prę­dzej bym umar­ła, niż to przed kim­kol­wiek przyznała.
On dzię­ku­je mi za zaufa­nie i pyta, czy ci „powstań­cy, rebe­lian­ci i wywro­tow­cy” o tym wie­dzą. Odpo­wia­dam, że nie mają poję­cia, bo nawet ich nie znam. I że tak czy ina­czej nie rzu­ci­łam pra­cy z powo­du prze­ko­nań poli­tycz­nych, ale dla zasa­dy i sprze­ci­wu wobec dys­cy­pli­ny i cenzury.
– Cóż, oni nie mają takich zasad jak ty: porwa­li wie­le osób, mię­dzy inny­mi sio­strę Jor­ge­go Ochoi. Ja znam ich bar­dzo dobrze… A teraz oni zna­ją też mnie.
Czy­ta­łam co nie­co o uwol­nie­niu porwa­nej i pro­szę, żeby opo­wie­dział, jak uda­ło się tego dokonać.
– Zebra­łem ośmiu­set ludzi i roz­sta­wi­łem ich pod wszyst­ki­mi bud­ka­mi tele­fo­nicz­ny­mi w Medel­lín. Potem kaza­łem śle­dzić wszyst­kich, któ­rzy korzy­sta­li z nich o osiem­na­stej, czy­li godzinie
wyzna­czo­nej przez pory­wa­czy na usta­le­nie szcze­gó­łów prze­ka­za­nia oku­pu w wyso­ko­ści dwu­na­stu milio­nów dola­rów. Dro­gą cier­pli­we­go docho­dze­nia eli­mi­no­wa­li­śmy nie­win­nych, aż tra­fi­li­śmy na par­ty­zan­tów. Zlo­ka­li­zo­wa­li­śmy przy­wód­cę ban­dy i porwa­li­śmy mu całą rodzi­nę. Ura­to­wa­li­śmy Mar­thę Nie­ves, a ci „rebe­lian­ci, powstań­cy i wywro­tow­cy” prze­ko­na­li się, że nie war­to z nami zadzierać.
Zdu­mio­na pytam, w jaki spo­sób uda­ło mu się zebrać osiem­set zaufa­nych osób.
– To tyl­ko kwe­stia logi­sty­ki. Nie było łatwo, ale nie dało się ina­czej. Już nie­dłu­go, jeśli pozwo­lisz sobie poka­zać moje pozo­sta­łe pro­jek­ty spo­łecz­ne i oby­wa­tel­skie, zro­zu­miesz, skąd wzią­łem tych wszyst­kich ludzi. Dziś jed­nak chcę roz­ma­wiać tyl­ko o tobie. Co się sta­ło z Ani­ba­lem? Wyglą­da­li­ście na takich szczęśliwych…
Tłu­ma­czę, że dzię­ki daro­wa­nym mu cią­gle przez nie­go bry­łom koki uzna­łam, że nie mogę żyć z nało­gow­cem. Doda­ję też, że z zasa­dy nie roz­ma­wiam o uko­cha­nych z inny­mi męż­czy­zna­mi. On stwier­dza, że to bar­dzo rzad­ka cecha, i pyta, czy napraw­dę byłam żoną pew­ne­go argen­tyń­skie­go reży­se­ra, star­sze­go ode mnie o dwa­dzie­ścia lat. Wyzna­ję, że nie­ste­ty nadal jeste­śmy małżeństwem:
– Doko­na­li­śmy już podzia­łu mająt­ku, ale on upar­cie odma­wia pod­pi­sa­nia aktu roz­wo­do­we­go, żebym nie mogła ponow­nie wyjść za mąż. I żeby sam nie musiał żenić się z kobie­tą, któ­ra teraz już wie, jak mar­nym egzem­pla­rzem się zadowalałam.
Przy­glą­da mi się w mil­cze­niu, jak­by pró­bo­wał wyryć sobie w pamię­ci ostat­nie zda­nie. Potem zupeł­nie się prze­obra­ża i tonem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu wyda­je mi instrukcje:
– Jutro twój adwo­kat zadzwo­ni do Davi­da Sti­ve­la i oznaj­mi mu, że do śro­dy ma pod­pi­sać papie­ry roz­wo­do­we. W prze­ciw­nym razie cze­ka­ją go poważ­ne kon­se­kwen­cje. Skon­tak­tu­ję się z tobą po zamknię­ciu urzę­dów i powiesz mi, na czym stanęło.
Bursz­ty­no­we pło­mie­nie świec odbi­ja­ją mi się w oczach. Pytam, czy Zor­ro był­by zdol­ny zabić smo­ka, któ­ry wię­zi księż­nicz­kę w wie­ży. On ujmu­je moją dłoń i odpo­wia­da z peł­ną powagą:
– Tyl­ko jeśli była­by odważ­na, bo nie zamie­rzam mar­no­wać oło­wiu na tchó­rzy. Ale za cie­bie war­to oddać życie… Czy nie, kochanie?
Te dwa ostat­nie zda­nia oraz pyta­nie malu­ją­ce się w jego oczach, wyczu­wal­ne w kawał­ku skó­ry, uświa­do­mi­ły mi, że wła­śnie koń­czy się nasza przy­jaźń, bo pisa­na jest nam miłość.

Kie­dy dzwo­ni do mnie w śro­dę wie­czo­rem, nie mam dla nie­go dobrych wieści.
– Czy­li nie pod­pi­sał… Upar­ty gość, co? Tak nam kom­pli­ku­je życie… Poważ­ny pro­blem! No ale nic, zanim się zasta­no­wię, jak to roz­wią­zać, muszę zadać ci jed­no pyta­nie: czy już jako wol­na kobie­ta pój­dziesz ze mną zno­wu na kola­cję? Do restau­ra­cji moje­go przy­ja­cie­la, „Papro­cha” Ocampa?
Odpo­wia­dam, że to raczej mało praw­do­po­dob­ne, żebym w roku 2000 nadal była wol­na, ale on woła:
– Nie, nie, nie! Mam na myśli pią­tek, poju­trze, zanim jakiś inny smok sta­nie mi na drodze.
Wzdy­cham z rezy­gna­cją – tego typu pro­ble­mów nie da się roz­wią­zać w czter­dzie­ści osiem godzin.
– Poju­trze będziesz już wol­ną kobie­tą i zjesz tam ze mną kola­cję. Dobra­noc, kochanie.

W pią­tek, kie­dy wra­cam do domu na obiad po wie­lu godzi­nach w stu­diu, gdzie mon­to­wa­łam mate­riał z wysy­pi­ska, gospo­sia infor­mu­je mnie, że dok­tor Hernán Jara­mil­lo tele­fo­no­wał trzy razy,
bo musi pil­nie ze mną poroz­ma­wiać. Kie­dy oddzwa­niam, adwo­kat woła:
– Rano zadzwo­nił do mnie Sti­vel, cały w ner­wach, i oznaj­mił, że do połu­dnia musi pod­pi­sać ten prze­klę­ty roz­wód, bo ina­czej zgi­nie! Bie­dak wpadł do kan­ce­la­rii bia­ły jak kre­da, trząsł się jak
osi­ka. Myśla­łem, że lada chwi­la dosta­nie zawa­łu, led­wo mógł pod­pi­sać papie­ry. Potem bez sło­wa wypadł z biu­ra, jak­by go ktoś gonił. Nie wie­rzę, że przez trzy lata byłaś żoną takie­go pata­ła­cha! No dobrze, jesteś wol­ną kobie­tą! Gra­tu­lu­ję i życzę, żeby następ­ny tra­fił się dobry i boga­ty chłopak!
O wpół do trze­ciej gospo­sia oznaj­mia, że sze­ściu face­tów z Antio­qu­ii przy­wio­zło mi kwia­ty. Bukiet nie mie­ści się w win­dzie, więc pyta­ją, czy mogą sko­rzy­stać ze scho­dów, co wyda­je jej się bar­dzo podej­rza­ne. Odpo­wia­dam, że słusz­nie się oba­wia, bo kwia­ty pocho­dzą praw­do­po­dob­nie nawet nie od podej­rza­ne­go, ale od jakie­goś kry­mi­na­li­sty. Pro­szę, żeby na wszel­ki wypa­dek zbie­gła raz-dwa na por­tier­nię i spraw­dzi­ła, kto je wysłał. Po chwi­li przy­no­si mi liścik:

Dla mojej uwol­nio­nej Kró­lo­wy Panter
od Zor­ro. P.

Kie­dy dostaw­cy odjeż­dża­ją, gospo­sia – na widok tysią­ca Cat­tleya tria­nae, naro­do­we­go kwia­tu Kolum­bii, i orchi­dei we wszyst­kich odcie­niach pur­pu­ry, lawen­dy, lila i różu, poprze­ty­ka­nych tu i ówdzie bia­ły­mi Pha­la­enop­sis, niczym pla­ma­mi pia­ny na morzu inten­syw­ne­go fio­le­tu – krzy­żu­je ramio­na na pier­si, marsz­czy czo­ło i komentuje:
– Nie podo­ba­ły mi się te typ­ki… A chy­ba nawet pani kole­żan­ki stwier­dzi­ły­by, że nigdy w życiu nie widzia­ły takie­go popi­su ostentacji!
Wiem, że gdy­bym poka­za­ła im tak wspa­nia­ły pre­zent, poumie­ra­ły­by z zazdro­ści. Tłu­ma­czę, że wią­zan­ka musi być dzie­łem słyn­nych sil­le­te­ros, odpo­wie­dzial­nych za orga­ni­za­cję wspa­nia­łych parad w ramach Świę­ta Kwia­tów w Medellín.
O pięt­na­stej dzwo­ni tele­fon. Nawet nie zada­ję sobie tru­du, żeby się dowie­dzieć, z kim roz­ma­wiam, tyl­ko od razu pytam, jak mam go zabić. Na dru­gim koń­cu linii naj­pierw zapa­da kon­ster­na­cja, a potem wybu­cha radość. Pablo par­ska śmie­chem i odpo­wia­da, że nie ma poję­cia, o czym mówię. Potem pyta, o któ­rej ma ode­brać mnie z hote­lu przed kola­cją. Zer­kam na zega­rek i przy­po­mi­nam mu, że lot­ni­sko w Medel­lín zamy­ka­ją o szó­stej, a ostat­ni piąt­ko­wy lot jest już na pew­no peł­ny, z dwu­dzie­sto­oso­bo­wą listą rezerwową.
– No ład­nie… Nie zda­wa­łem sobie spra­wy… A tak się cie­szy­łem na świę­to­wa­nie two­jej wol­no­ści! Co za szko­da! No trud­no, w takim razie musi­my prze­ło­żyć spo­tka­nie na inny ter­min, pew­nie w 2000 roku…
I się roz­łą­cza. Pięć minut póź­niej znów roz­le­ga się dzwo­nek tele­fo­nu. Modlę się w duchu, żeby to nie dzwo­ni­ła któ­raś z moich kole­ża­nek, i znów nie cze­ka­jąc, aż się przed­sta­wi, mówię, że ten
tysiąc orchi­dei wyle­wa mi się przez okna salo­nu, że nigdy w życiu nie widzia­łam cze­goś rów­nie pięk­ne­go. Pytam, jak dłu­go musie­li je zbierać.
– Są dokład­nie takie same jak ty, kocha­nie. A zbie­ra­li je od… od dnia, kie­dy zoba­czy­łem cię z pla­stra­mi na buzi i kola­nach, pamię­tasz? No nic, chcia­łem ci tyl­ko powie­dzieć, że Pegaz cze­ka na cie­bie od wczo­raj­sze­go wie­czo­ru. Możesz lecieć dziś, jutro, poju­trze, za tydzień, mie­siąc czy rok, bo będzie tam stał, dopó­ki nie wsią­dziesz na pokład. Ja będę tyl­ko cze­kał… Cze­kał na ciebie.
Oto karo­ca na mia­rę współ­cze­sne­go Kop­ciusz­ka: nowiu­teń­ki odrzu­to­wiec Lear­jet, bie­lut­ki, lśnią­cy, z trze­ma przy­stoj­ny­mi, uśmiech­nię­ty­mi pilo­ta­mi, zamiast sze­ściu bia­łych per­sze­ro­nów. Jest 17.15, zdą­ży­my dotrzeć do Medel­lín aku­rat przed zamknię­ciem lot­ni­ska. Mogła­bym kazać mu cze­kać tydzień czy nawet mie­siąc, ale ja też go kocham i nie potra­fi­ła­bym wytrzy­mać ani dnia dłu­żej. Uno­sząc się wśród chmur, zasta­na­wiam się, czy mnie skrzyw­dzi, tak jak skrzyw­dzi­ło mnie kil­ku innych okrut­nych męż­czyzn, może nawet od nie­go bogat­szych, któ­rych kocha­łam wie­ki temu. Wte­dy przy­po­mi­na­ją mi się sło­wa Françoise Sagan: „Lepiej pła­kać w mer­ce­de­sie niż w auto­bu­sie” i myślę sobie wesoło:
– Cóż, lepiej pła­kać w odrzu­tow­cu niż w mercedesie!
Żad­nych powo­zów zaprzę­żo­nych w jed­no­roż­ce, kola­cji w świe­tle księ­ży­ca pod wie­żą Eif­fla, naszyj­ni­ków ze szma­rag­dów i rubi­nów, poka­zów fajer­wer­ków. Tyl­ko on, przy­kle­jo­ny do mnie, wyzna­ją­cy, że kie­dy po raz pierw­szy przy­lgnę­łam do nie­go całym cia­łem, wte­dy w Rí o Cla­ro, wie­dział, że ura­to­wał mi życie nie dla żad­ne­go inne­go męż­czy­zny, ale dla sie­bie. Bła­ga, pro­si, zaklina,
powta­rza raz po raz:
– Poproś mnie, o co tyl­ko chcesz, o czym tyl­ko marzysz! Powiedz mi, cze­go pra­gniesz! – jak­by był Bogiem, a ja odpo­wia­dam, że jest tyl­ko czło­wie­kiem i że nawet on nie potra­fił­by zatrzymać
cza­su, zamro­zić ani prze­dłu­żyć choć o sekun­dę tej fali zło­tych chwil, któ­ry­mi bogo­wie, w nie­wy­sło­wio­nym przy­pły­wie szczo­dro­ści, posta­no­wi­li nas obdarować.
Ta sekret­na noc w Hacien­da Nápoles wyzna­cza koniec mojej nie­win­no­ści, a zara­zem począ­tek marzeń. Kie­dy Pablo zasy­pia, wymy­kam się na bal­kon i podzi­wiam gwiaz­dy mru­ga­ją­ce na nie­zmie­rzo­nej poła­ci kobal­to­we­go gra­na­tu. Szczę­śli­wa po uszy, przy­po­mi­nam sobie roz­mo­wę Pilar i Marii z Komu bije dzwon i myślę o tym, jak zie­mia poru­szy­ła się pod cia­ła­mi ziem­skich kochanków.
Potem wra­cam do cze­ka­ją­cych na mnie ramion, do moje­go wszech­świa­ta z krwi i kości, jedy­ne­go, jaki mam, i jedy­ne­go, jaki w ogó­le istnieje.

Tytuł: Kocha­ją Pabla, nie­na­wi­dząc Escobara
Autor: Vir­gi­nia Vallejo
Pre­mie­ra: 19 kwiet­nia 2017
Okład­ka: miękka
Cena: 39,99 zł
Tłu­ma­cze­nie: Okra­sko Kata­rzy­na, Ostrow­ska Agata
Wydaw­nic­two Agora

Kup teraz

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy